– To już wszystko, więcej bagaży nie ma.
– Na
pewno? – pytam załamany.
– Tak, to się często zdarza w lotach z
Casablanki.
– Ale ja mam kwity… – bez większej nadziei pokazuję bagażowemu
dowód nadania.
– Zaraz, zaraz… – mężczyzna znika w otworze taśmociągu.
–
No, masz wyjątkowe szczęście – wyłania się po chwili, i niczym sztukmistrz
wyczarowujący królika stawia walizki na ziemi.
Myślałbym, że chciał się
zabawić naszym kosztem, gdyby nie grupa pasażerów, których bagaże zniknęły na
dobre.
***
W riadzie wita nas uderzająco uprzejmy Badar. – Macie szczęście
– mówi. – Temperatura spadła dziś o parę stopni. Wczoraj było nie do
wytrzymania.
Świeżo zaparzona mięta i powitalne ciasteczka mają kojący smak.
Na patio, z czubka wysokiego bananowca zlatuje mały ptaszek, taki tutejszy
wróbel. Ceremoniał powitania dokonany.
***
– Hej, poznajesz mnie? – pyta
po francusku, a powtarza po angielsku uśmiechnięty mężczyzna. – To ja, pracuję w
riadzie, w którym się zatrzymałeś, ale w tym ubraniu – pokazuje koszulę o
europejskim kroju – możesz mnie nie poznać.
Nie wiem, czy go poznaję. Jestem
tu za krótko, mieni mi się w oczach. Ma w sobie coś natarczywie serdecznego, nie
mogę go nie poznać, bo sprawię mu zawód.
– Masz szczęście, że trafiłeś na
mnie – powiada – pokażę ci, gdzie ludzie z gór sprzedają swoje
wyroby.
***
Z ulicy gwarnej jak głośnik i gorącej niczym piec wchodzimy do
pomieszczenia, w którym dwie Berberyjki z zasłoniętymi twarzami w ręcznych
żarnach wyciskają olej arganowy. Trzecia z kobiet bez zwłoki wprowadza nas w
tajniki naturalnych kosmetyków. Poddani upajającej terapii zapachowej kupujemy
kawałek drzewa sandałowego. Już wkrótce, na lokalnych targach zwanych sukami
okaże się, że przepłaciliśmy kilkakrotnie.
***
Zatłoczona ulica pełna jest
zakładów i zakładzików najróżniejszego autoramentu. Fryzjerzy, którym nie dałbyś
się ostrzyc. Krawcy, u których chętnie zamówiłbyś dżelabę. Sklepy, sklepiki,
stragany, rowery, osły, ludzie siedzą, ludzie stoją, chodzą, rozmawiają i kłócą
się, rozsypujący się chodnik… Odruchowo ściskasz torbę lub łapiesz się za
kieszeń z portfelem. Szaleńczy i bezładny ruch upewnia cię, że za chwilę wydarzy
się totalny karambol, a ty znajdziesz się w jego centrum. Martwisz się
niepotrzebnie. W tym szaleństwie jest metoda, a ze strony ludzi nic ci nie
grozi.
Skręcamy w labirynt wąskich uliczek. O rozeznaniu się w nim nie ma
nawet co marzyć. Medyna to miasto w mieście, średniowieczny gród otoczony murem
obronnym długim na siedemnaście kilometrów. Z okien zwisają kolorowe dywany,
prawie wierzysz, że któryś wyląduje u twoich stóp i zaprosi cię na przejażdżkę.
Ale labirynt ma swoje prawa. Już wkrótce nie wiesz, gdzie jesteś, a pierwotny
cel wędrówki traci na znaczeniu. Harmider znów się wzmaga. Z impetem mijają cię
motorowery. Spaliny z ich zaskakująco głośnych silników nie mogą znaleźć ujścia.
Kotłują się w rynnie ścian, a ich zapach wdziera się nozdrzami aż do mózgu. Robi
się ciepło. Gliniane rynny, które stygną chyba tylko w porze deszczowej powoli
zamieniają się w brytfanny. Chciałbyś się napić soku pomarańczowego – stoisk,
gdzie się je wyciska nie brakuje – ale brakuje odwagi. Stragany nie mają dostępu
do bieżącej wody. Temperatura i zapach mówią, że lepiej nie ryzykować.
Przez
trzy miesiące woda nie zlitowała się nad tymi ulicami, nie odświeżyła ich,
pozostawiając na pastwę ludzi, zwierząt i pojazdów mechanicznych.
***
Nie
ma czym oddychać. Temperatura sięga czterdziestu stopni. W rozgrzanych uliczkach
może dochodzić do pięćdziesięciu. Co ja tu robię? Przecież w Europie przy
mniejszym upale leżałbym plackiem, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku.
Ale
tu jest Afryka.
Już wiem. Tak może wyglądać piekło. A na pewno czyściec.
Błąkanie się w rozżarzonym labiryncie aż do wyczerpania, które jest blisko, ale
nigdy nie następuje…
Ostatkiem sił otwieram pierwsze z brzegu
drzwi…
Podwórzec otoczony krużgankami, porośnięty figowcami, drzewami
pomarańczy, krzakami datury, które kwitną na biało, czerwono i fioletowo. Tu i
ówdzie niskie stoliki z rozłożystymi fotelami. Na gałęziach przycupnęły
śpiewające ptaki. Odpowiadają im krewni w złotych klatkach. Droga do raju
okazała się nadzwyczaj krótka. Wystarczyło uchylić drzwi.
Kelner przynosi
imbryk z marokańską herbatą i dwie małe szklaneczki. Sączymy napój. Wraca w nas
życie. I wówczas z zarośli między stolikami wychodzi żółw.
– Madame, proszę
mu to dać – kelner wręcza Ewie liść sałaty.
Żółw pochłania zieleninę wcale
nie w żółwim tempie.
***
Ruszamy w kierunku medresy Alego ibn Jusufa,
zbudowanej w XVI wieku słynnej szkoły koranicznej. Ponieważ ani mapy, ani ludzie
nie są w medynie precyzyjnymi przewodnikami, uruchamiam nawigację dla pieszych.
Początkowo prowadzi pewnie, ale potem zaczyna się wahać. – GPS w medynie? –
śmieje się młody człowiek, który widzi jak wpatruję się w ekran. – No
way!
Zastanawiam się, kto jest bardziej skołowany, sprzęt czy ja. Miejscowi z
uporem kierują nas na „big square”, czyli Dżama al-Fna. W ich pojęciu to jedyne
miejsce interesujące turystów. W końcu docieramy do zabytku. Miejscowi mieli
rację. Turystów tu niewielu, bo i kupić nie ma co. Ale można przenieść się w
czasie.
Odpoczywam na rozgrzanych kamieniach. Podziwiam mozaiki, polichromie,
sztukaterie, ściany, posadzki i stropy. Arabeski. Rozbuchana ornamentyka mająca
zrekompensować brak niedozwolonych w sztuce islamu elementów
figuratywnych.
***
Dopiero po jakimś czasie dociera do nas, że część
obiektów ważnych dla Marrakeszu znajduje się poza medyną. Ogrody Majorelle
zawdzięczają nazwę swojemu twórcy, francuskiemu malarzowi. W roku tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym kompleks stał się własnością Yves Saint Laurenta,
który przywrócił mu pierwotną świetność. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni
zgromadzono rośliny charakterystyczne dla różnych części świata. Olbrzymie
kaktusy rywalizują z bambusami. Ukwiecone drzewa dają cień i schronienie.
Szemrze woda, a wplecione w zieleń ławki zachęcają do chwili kontemplacji. Dom w
hipnotycznym kolorze indygo. Należał do króla mody, teraz, oprócz ekskluzywnego
butiku znajduje się tu muzeum sztuki berberyjskiej.
W głębi ogrodu grób
projektanta. Prosty fragment antycznej kolumny. YSL dobrze to wymyślił. Jest w
podróży, ale przecież u siebie. Prawie w sercu nieokiełznanego miasta, ale w
oazie urzekającej urodą i spokojem. Codziennie odwiedzają go ludzie z całego
świata. Siadają na ławeczce i pewnie myślą to samo, co ja.
***
Skoro raz
opuściliśmy medynę warto pojechać jeszcze dalej. Decydujemy się na wycieczkę z
kierowcą-przewodnikiem. Said jest człowiekiem pełnym taktu, wszechstronnie
wykształconym, doskonale władającym językami. Wyczerpująco odpowiada na nasze
pytania.
Ruszamy w kierunku gór Atlasu, w miejsce zwane Ourika Valley.
Po
drodze odwiedzamy targ berberyjski. Niewypał. Stare stragany stoją puste.
Poniedziałek? Koniec ramadanu? Inny powód? Nie wiadomo. Tym razem nie mieliśmy
szczęścia. A może właśnie mieliśmy? Nagle jak z podziemi wyłania się mężczyzna w
białym, no, powiedzmy białym, kitlu, z okazałymi obcęgami ściskającymi
teatralnie wielki ząb.
– Jestem dentystą. Nie potrzebujecie moich usług?
–
Nie! – zapewniam szybko. Jedyne przed czym naprawdę ostrzegały przewodniki to,
tak zwani, dentyści.
– To może zdjęcie?
Też nie. Od tych obcęgów lepiej
trzymać się z daleka.
Na olbrzymim pustym dziś placu targowym, którego nikt
nigdy nie sprząta, w pełnym słońcu stoi przywiązany do drzewa osiołek. Próbuję
go pogłaskać, ale wzdryga się, nieprzyzwyczajony widać do pieszczot z ludzkiej
ręki. Jeszcze parę godzin i nadejdzie zmrok, pocieszam go. Wytrzyma. Jest
twardszy niż skała.
Codzienna część bazaru pełna jest towarów quasi
zachodnich czyli chińskich. Wokół człowieka otwierającego karton z koszulkami
pełnymi nadruków kłębi się tłum. Ubrania znikają w parę minut. Dla miejscowych
ich własne dobra nie stanowią atrakcji. Interesuje ich powiew Zachodu, jego
moda, elektronika. Zainteresowanie wzbudza moja przeciętna Nokia i okulary
słoneczne kupione w Warszawie za kilkanaście złotych.
Docieramy do podnóża
Atlasu. Lunch przy stoliku ustawionym w strumieniu, który chłodzi stopy to miłe
doświadczenie. Pasiemy oko widokiem gór, podziwiamy wiszące mosty w stylu
Indiany Jonesa, którymi restauratorzy próbują uatrakcyjnić przyrodę.
Już na
piechotę ruszamy w górę. Po drodze stragany. Padamy łupem sprzedawców, a naszym
łupem pada oryginalny naszyjnik berberyjski ze starych monet (jego oryginalność
potwierdzi urzędniczka security control na marrakeskim lotnisku).
***
– Na
pustynię nie ma co jechać o tej porze roku – mówi Said. – Za gorąco. To dopiero
prawdziwe piekło. Karawana w palącym słońcu jest doświadczeniem ekstremalnym.
Poza tym, taka wyprawa ma sens, gdy jedziesz na co najmniej dwa dni. Kto nie
zaznał wschodu i zachodu słońca na pustyni, kto nie spędził na niej nocy pod
gołym niebem, ten nie wie, czym jest. Ale może – proponuje Said – pojedziemy do
palmowego gaju. Tam też można urządzić przejażdżkę na wielbłądach, po piasku i
wśród palm. Tuaregowie –ludzie pustyni – odzieją was w swoje błękitne
stroje.
Nasze wielbłądy – Sanaka i Aisza – wbrew obiegowym opiniom są
grzeczne. Nie kąsają, nie wydają niepokojących odgłosów, bez protestu pozwalają
się dosiąść i lekko unoszą nas na grzbietach. Gdy ruszamy małą karawaną, w ślad
za nami biegną dwa wielbłądzie maluchy – dzieci Sanaki i Aiszy. Towarzyszą nam
przez całą wyprawę. W palmowym gaju panuje spokój. Aż trudno uwierzyć, że ledwie
parę kilometrów stąd znajduje się plac Dżama al-Fna.
Przez moment czuję się
jak wieczny pielgrzym, nomada zabłąkany w czasie, zaznaję mistyki słońca, piasku
i ciszy…
***
Z upału i zmęczenia zapominam o ramadanie. Częstuję Saida
śliwką.
– Nie mogę – odmawia z uśmiechem, a mnie robi się głupio, jakbym
testował jego lojalność wobec Koranu.
Powoli zbliża się zmierzch. Said nie
jadł i nie pił od wschodu słońca. Nie przeszkadza mu to wykonywaniu swoich
obowiązków. Na szczęście chwila ulgi jest blisko. O dziewiętnastej czterdzieści
pięć czwarta modlitwa muezzina da znak, że już można jeść i pić. Wszystko z
wyjątkiem alkoholu. Tego muzułmanom nie wolno brać do ust przez całe
życie.
Zaczną delikatnie, od wody i soków, aby zbytnio nie obciążyć
wyposzczonych organizmów. Dopiero później, kiedy rozgrzane miasto zacznie
stygnąć, ulice wypełnią się zapachem potraw przygotowywanych w
tadżinach.
***
– English? – dopytują się sprzedawcy, gdy zagajam po
angielsku. Z pozoru logicznie. Jeśli odpowiem „polish” rozmowa będzie skończona,
myślę. Nic bardziej błędnego! Większość rozmówców zna co najmniej kilka polskich
słów, a niektórzy całe frazy! Jeden zaczął skromnie, od Roberta Lewandowskiego,
ale po chwili rozwinął skrzydła, wymieniając pełny skład srebrnej jedenastki
Kazimierza Górskiego. Marokańczycy są gotowi podjąć rozmowę na temat każdego
kraju. Wiedzą jak to robić. Od razu uderzają w tony najciekawsze dla rozmówców
(czyli – przeważnie – futbol). Raz tylko zastosowałem trik mojego znajomego,
mówiąc, że jesteśmy z Islandii. To ucięło rozmowę, czego właściwie
żałowałem.
***
Zabudowa Marrakeszu jest niska. Siedzimy na dachu kawiarni,
reklamowanej w przewodniku jako idealne miejsce do obserwacji zachodu słońca. Po
dwóch dniach już wiemy, że takich miejsc jest bez liku i to zorientowanych w
lepszym kierunku. Właściwie każdy mógłby napisać swój przewodnik. Zapis emocji,
olśnień i zmęczeń. Pytań bez odpowiedzi. Odpowiedzi bez pytań. Przypominają mi
się „Podróże i inne podróże” Antonio Tabucchi’ego.
***
Plac Dżama al-Fna
niezauważalnie przechodzi w targowiska zwane sukami, które przyciągają z jakąś
magnetyczną siłą. Jeśli zdasz sobie sprawę, że znalazłeś się w zadaszonych
alejkach, to znaczy, że suk cie wchłonął. Oto miejsce, w którym nie znasz
nikogo, ale wszyscy znają ciebie. Każdy zagaduje, uśmiecha się, pozdrawia, a
wszystko przy akompaniamencie kanonicznego tekstu: „No buy – just see!”
Jeśli
jednak twój wzrok dotknie któregoś z towarów lub przelotnie choćby zahaczy o
wzrok sprzedawcy, już po tobie. Nie miałeś zamiaru nic kupować, ale kupisz.
Zaprawdę, powiadam ci, kupisz! Dokonywać będziesz najbardziej nieracjonalnych
zakupów w życiu. Zapłacisz krocie za przedmiot niewiele wart, zaś dzieło sztuki
jubilerskiej nabędziesz za bezcen. Tu wszystko jest umowne. I jest wszystko. Od
kiczu do artefaktów najwyższej próby.
Badar mówił: dziel cenę wyjściową przez
trzy. Dodaję nieco od siebie i dzielę ją przez cztery. To nie zniechęca
sprzedających. Zamiast tego prowadzi do uczciwych negocjacji. „What’s democratic
price, good for you, good for me?” – w powietrzu zawisa chęć dogadania się.
Jeśli nie posiadasz niezmierzonych pokładów asertywności, nie wywiniesz się z
macek tych sympatycznych spryciarzy. Tutaj nikt nikogo nie oszukuje. Dogadasz
się, jak potrafisz, ale do zakupu nikt cię ostatecznie nie zmusi. Decyzję
podejmujesz sam. Dla ciebie to barwna przygoda, dla nich – treść i sens
życia.
Kiedy w końcu dobijasz targu, okazuje się, że jesteś szczęściarzem
jakich mało. Bo: jutro sprzedawcy już tu nie będzie, taka cena tylko dla ciebie,
to była ostatnia sztuka, jutro ostatni dzień ramadanu, jutro święto, jutro
zamknięte, jutro otwarte, ale ceny inne, jutro koniec świata… – wymyśl co
chcesz.
Z tych ciężkich prób wychodzę w miarę obronną ręką. Za przystępną
cenę kupuję małą figurkę wielbłąda z drewna cedrowego. Sąsiedni sprzedawca
wciska mi taką samą – za taką samą cenę, choć przedtem żądał czterokrotnie
więcej. W alejce dogania mnie jakiś chłopak i za cenę dwukrotnie niższą wciska
mi wielbłądzika. Tym sposobem staję się właścicielem całej wielbłądziej
rodziny.
Moim ulubionym wspomnieniem jest kupowanie fezu.
– Sto
osiemdziesiąt dircham – mówi sprzedawca, zasuszony staruszek o pogodnej
twarzy.
– Dwadzieścia – rzucam bezmyślnie.
– Zgoda – odpowiada
mężczyzna.
***
Dżama al-Fna dopiero po zmierzchu nabiera rozmachu. Środek
placu to dziesiątki jasno oświetlonych stoisk z owocami i grillów, nad którymi
unoszą się gęste dymy. Rozległe połacie placu stanowią arenę dla niezliczonych
widowisk większych i mniejszych.
Mieszają się wszelkie rasy Afryki, odmienne
kolorem skóry i ubraniem. Są tancerze z bębnami i dzwonkami. Grupki
akrobatyczne. Zespoły muzyczne w strojach Berberów, rdzennych mieszkańców
Maroka. Czarni jak noc Afrykanie sprzedają sztukę Senegalu. Mauretańczycy
oferują misterne miecze i kindżały. Rząd ślepców snuje na głosy śpiewaną
opowieść. Kobry kołyszą się w takt melodii granych przez zaklinaczy. Ponoć mają
usunięte zęby jadowe. No, ja myślę! Są małpy, przytroczone za łapę do
właściciela. Jedna wskakuje mi na głowę. Olbrzymi sęp prostuje skrzydła. Ich
zasięg jest imponujący. Osiołki przytroczone do wózków nie są tu atrakcją.
Dzięki Bogu, że zapadł mrok, który przyniósł ulgę im i ich poganiaczom. Kobiety,
o twarzach zasłoniętych, odsłoniętych, oczach gorejących lub pozbawionych
nadziei. Żebrząca matka z dwójką dzieci. Gdy wręczamy jej talerz z deserem,
obdarza nas najpiękniejszym uśmiechem świata. Staruszka obdarowana miedziakiem
kiwa ręką na pożegnanie. Ma oczy mojej babci – mówi Ewa.
***
Naraz, ponad
barwne tło wzbija się pieśń muezzina. I jeszcze jedna, i jeszcze. Meczetów jest
tu sporo, ale nie wszystkie można dostrzec. Tylko El-Koutubija, największa
świątynia Marrakeszu sięga nieba. Jej wieżę zdobi dżamur. To stała ozdoba
minaretów, od jednej do pięciu kul rosnącej wielkości, wykonanych z polerowanego
mosiądzu. Ale dżamur na El-Koutubija jest wytoczony ze szczerego złota. Kruszec
ofiarowała pewna zamożna kobieta, jako zadośćuczynienie za zjedzenie w trakcie
postu trzech winogron. Może dlatego dżamur na El-Koutubija składa się z trzech
kul?
***
Ponoć gdzieś w medynie mieszkają wróżki przepowiadające
przyszłość i pomagające w miłości. Są i czarownicy, u których można wynająć
złego ducha do nękania wskazanej osoby. Ale przyjezdni ich nie odnajdą. Ta
wiedza jest zbyt niebezpieczna dla niewtajemniczonych. – A co na to –
zastanawiam się jakiego użyć słowa – meczet? – pytam Saida.
– Potępia te
praktyki. Nie mają nic wspólnego z islamem. A, nawiasem mówiąc, czy wiesz, co to
jest dżihad? – pyta znienacka.
– Wiem – odpowiadam. Święta wojna.
– Zgadza
się – przytakuje. – Święta wojna dobra ze złem, która toczy się w każdym
muzułmaninie. W jego wnętrzu, i tylko w jego wnętrzu, rozumiesz?
Rozumiem.
Nic nie rozprzestrzenia się bardziej niż stereotyp. I nic nie jest trudniejsze
do zwalczenia.
***
W Marrakeszu znajduje się stara dzielnica żydowska.
Marokańczycy myślą o Żydach bez zajadłości, traktując ich jako starszych braci w
wierze. Nie żywią też wrogości wobec francuskich kolonizatorów, którzy zwrócili
im niepodległość dopiero w drugiej połowie dwudziestego wieku. W Marrakeszu
mieszka około trzydziestu tysięcy Francuzów. Ze zdumieniem dowiaduję się
natomiast, że granica z Algierią, największym sąsiadem Maroka, jest od lat
zamknięta.
***
Wysoko ponad Dżama al-Fna wzbijają się kolorowe światełka.
Mali sprzedawcy diodowych świecidełek bawią się, prezentując ich
działanie.
Ostatni wieczór. Pora uszczęśliwić miedziakiem któregoś z malców.
Niech i on powie: „ale mam szczęście”. Którego wybrać? Może tego najmniejszego,
który siedzi na ziemi i zasypia ze zmęczenia? Przecież dochodzi północ!
Transakcja nie uchodzi uwadze czujnych kolegów. Też chcieliby sprzedać chociaż
jeden wiatraczek. Dobrze, dam jeszcze temu parę groszy. Błyskają białka wokół
czarnych oczu. Kolega dostał kasę za friko. To nieetyczne! Chyba że i oni coś
dostaną.
Eskortuje mnie dwójka maluchów. Moja kieszeń robi się lżejsza.
Trzech kolejnych podąża moim szlakiem. Pozbywam się ostatnich niklowych
monet.
Ostatni z malców ze spokojem ogląda moją pustą kieszeń. Doskonale
rozumie wymowny gest rozłożonych ramion. Ale nie daje za wygraną. Wie, że
skończyły mi się drobne, ale on banknotem też nie pogardzi, może nawet
rozmienić. Euro albo dolar? Dlaczego nie, chłopiec jest finansowym pragmatykiem.
Idziemy wzdłuż alei, przy której stoją dziesiątki, może setki caleche, powozów
zaprzęgniętych w dwójkę koni. Za pięćset metrów skończy się Dżama al-Fna,
terytorium małego łowcy.
Przegrał. Z dziecięcym przekleństwem na ustach znika
w ludzkim morzu.
Tak skończył się łańcuch szczęśliwości. Ostatnie ogniwo z
reguły zawodzi.
Nasze światy się rozłączyły. Może nie na zawsze? Może kiedyś
spotkam go ponownie, a on spyta: – Poznajesz mnie?
***
Koniec ramadanu. Od
rana daje się wyczuć odświętny nastrój. Ludzie poubierani w białe dżelaby
spieszą na uroczystą modlitwę. Badar podaje nam na śniadanie okrągły placuszek,
podobny w smaku do naleśnika. Potrawa nazywa się „tysiąc dziur”. Rzeczywiście,
jego powierzchnia pokryta jest nieskończoną ilością małych gejzerów. Polany
miodem, konfiturą i jogurtem smakuje jak bajka z tysiąca i jednej nocy. Dziś
ludzie będą świętować. Spotkania w gronie rodzinnym. Posiłki, rozmowy i radość.
Pikniki przy skraju drogi. Said powiedział, że mieliśmy szczęście. Wycieczka
dzisiaj oznaczałaby wleczenie się w wielokilometrowych korkach.
Ale to
dopiero poranek. W drodze na lotnisko jestem pod wrażeniem spokoju, jaki panuje
na zazwyczaj tłocznych ulicach. Dziś odpoczną ludzie i zwierzęta. Zasłużyli na
odpoczynek.
Oglądając Marrakesz z samochodu, a potem ogarniając czerwone
miasto z okien startującego samolotu zastanawiam się czy rację mieli ci wszyscy,
którzy od kilku dni przekonywali mnie, że miałem szczęście. Po namyśle przyznaję
im rację. Zobaczyłem na własne oczy, usłyszałem własnymi uszami, poczułem
własnym sercem to, co w opowieściach zazwyczaj brzmi inaczej.
Jan Antoni Homa