niedziela, 29 maja 2016

Śladami Bestii z Giewontu - Remigiusz Mróz

Zazwyczaj wakacyjne wojaże planuję z dużym wyprzedzeniem – szczególnie kiedy mają odbywać się na płaszczyźnie literackiej, tak jak w tym roku. Planuję zafundować sobie niezliczone wycieczki zarówno pod względem pisarskim, jak czytelniczym (i szczególnie ta pierwsza sfera nie znosi nadmiernej spontaniczności, przynajmniej jeśli chodzi o terminarze wydawnicze).
A co oprócz tego? Na pewno wybiorę się w Tatry – 11 czerwca na Krupówkach będziemy promować Trawers, więc grzechem byłoby odmówić sobie przy tej okazji kilku górskich wędrówek. Mam tylko pewne obawy co do tego, jak będzie mi się chodziło ścieżkami Bestii z Giewontu…
W lipcu i w sierpniu od gór będę trzymać się z daleka, bo ruch na szlakach będzie większy niż pożary wzniecane przez Wiktora Forsta. Jeśli planujecie w tym czasie pojawić się na wierzchołkach, polecam słowacką stronę – jest znacznie spokojniej, choć trzeba zawczasu zaplanować wyjazd, bo baza noclegowa jest nieporównywalnie mniejsza niż w Zakopanem.
Jest jednak pewne miejsce, gdzie tłumy stanowią część uroku – a tym miejscem jest Barcelona. Bez chmary turystów kłębiącej się na Las Ramblas, nie byłoby tego wesołego klimatu, który towarzyszy stolicy Katalonii. Chętnie wybrałbym się tam nawet w szczycie sezonu, ale… pomysłów na książki w głowie jest więcej niż przechodniów na barcelońskim deptaku, więc może w tym roku po prostu zostanę w domu. I popiszę. 

sobota, 28 maja 2016

Leniwe wakacje Joanny Szarańskiej


Wakacje to czas, kiedy możemy więcej czasu spędzać razem. To okres bujania się na huśtawce, czytania na świeżym powietrzu i leniwych, popołudniowych drzemek. Lubimy również pojechać w jakieś piękne miejsce. Razem z mężem uwielbiamy Tatry, szczególnie te mniej zaludnione, spokojne szlaki. Ostatnie wakacje spędziliśmy jednak nad morzem, a dokładniej mówiąc w Jastrzębiej Górze. Było pięknie, bo i widoki cudne i towarzystwo doborowe. A nasza Milenka zakochała się w gofrach :) W tym roku planujemy odwiedzić przyjaciół w okolicach Białegostoku. Nie mogę się doczekać, bo słyszałam, że jest tam naprawdę pięknie!



Wspomnę jeszcze kilka słów o wakacjach mojego dzieciństwa. 


Uwielbiam wspominać ten okres, zawsze robię to z ogromną przyjemnością. To były wspaniałe wakacje spędzane na wsi, kiedy dosłownie calutki dzień spędzało się na świeżym powietrzu. Graliśmy w piłkę nożną i siatkówkę, chodziliśmy do lasu i nad rzekę, czasem wybieraliśmy się do kina. (Jeszcze wtedy działało kino Żarek w Kalwarii Zebrzydowskiej). Kiedy na Kalwarii odbywały się uroczystości z okazji Wniebowzięcia NMP, wiedzieliśmy i czuliśmy w powietrzu, że wakacje dobiegają końca. Wieczory były już krótsze i chłodniejsze, a my po zmroku bawiliśmy się w chowanego i podchody, lub po prostu siedzieliśmy i rozmawialiśmy na setki tematów...

Znakomicie wspominam również wakacje u kuzynostwa. I to podniecenie, kiedy jechało się pociągiem, z wypchanym plecakiem, z takim przyjemnym drżeniem w sercu, bo za sobą zostawiało się dom, ale przed sobą miało się przygody! Rany, okropnie żałuję, że nie mam zdjęć z tamtego okresu!




piątek, 27 maja 2016

Kryminał na smyczki - Jan Antoni Homa

Kryminał na smyczki

W lipcu zaprosiłem kolegów do Toskanii. Cztery czwarte Kwartetu Gudelsteina było w siódmym niebie. Po godzinach intensywnych prób organizowaliśmy nocne koncerty przy świetle księżyca i pochodni, na które wszyscy mieszkańcy Corbetto mieli otwarte zaproszenie. Przychodzili tłumnie, uradowani, że coś tak ciekawego dzieje się w ich niewielkiej miejscowości. Przynosili owoce, wino, sery, pachnące i jeszcze ciepłe chleby, swój entuzjazm i bezgraniczną radość. Gdy graliśmy, było cicho jak makiem zasiał, za to potem wybuchał gorący aplauz, niekończące się rozmowy, z gestykulacją, śmiechem, a nawet śpiewem i tańcami. Eston wcielał się w rolę majordomusa: witał, pozdrawiał i odprowadzał gości, traktując nas wszystkich jak potężne stadko powierzone swojej opiece.”

Tak mijało lato w Ostatnim koncercie. Ale czasem literatura miesza się z życiem. W samym środku tegorocznych wakacji ożyją - w słowach i dźwiękach - bohaterowie moich książek. A mój jak najbardziej realny Kwartet Smyczkowy Ex Libris zagra utwory opisywane w Altowioliście i Ostatnim koncercie. Atmosferę toskańskiego lata przywoła Serenada włoska Hugo Wolfa. Zaćwierkają ptaki w Kwartecie Skowronkowym Josepha Haydna. Do dramatycznych wydarzeń z krakowickiej Filharmonii odniesie się Kwartet smyczkowy F-dur op.135 Ludwiga van Beethovena. A na koniec, niespodzianka! Jedno ze słynnych tang Astora Piazzoli, na cześć którego imię otrzymał pierwowzór książkowego Estona (na zdjęciu). Wszystkich, którzy trzydziestego lipca będą w Szczecinie lub jego nadmorskich okolicach, gorąco zapraszam do pięknego (klimatyzowanego!) gmachu Filharmonii Szczecińskiej.

czwartek, 26 maja 2016

Góra - męskim okiem Romualda Pawlaka

Góra

Podchodziłem do niej z szacunkiem, nie przez jej wysokość czy stromość, chociaż to też – urwisko na kilkaset metrów robi wrażenie. Ale przecież nie tamtędy bym wchodził. Nie, po prostu kolana czasem bolą i zastanawiałem się, czy warto szurać w górę na górę :)
Jednak kusiła swoim majestatem.


No i skusiła, chociaż na swoich warunkach. Bo najpierw było tak. 
 Później mgła się rozwiała, pogoda zrobiła lepsza, wiedziałem jednak, że nie ma sensu iść, bo co to za frajda przepychać się w tłumie, a co gorsza – stać w kolejce, żeby wejść na platformę szczytową. 

Nieee...


Za to następnego dnia bladym świtem wyzwałem ją na pojedynek. Ludzie przekręcali się jeszcze na drugi bok, a ja już ruszyłem w trasę, słuchając ptaszków, kłaniając się owcom obok schroniska, słuchając ich dzwonków i mamrocząc klątwy do swoich kolan, żeby mi nie wycięły żadnego numeru, że jak co, to niech się wstrzymają z bólami do zejścia. Przy śniadaniu mogą zacząć łupać. Zgadzam się na cały dzień strzykania. Podpiszę cyrograf z tygodniem dokuczliwych bólów. Ale teraz mają sprawować się grzecznie.
Wkroczyłem wreszcie w wąwóz u podnóża góry i... utonąłem w zachwycie. To jest bajkowa trasa, chociaż środkowy odcinek stanowi wyzwanie, 
o ile nie jest się niespiesznym turystą, tylko człowiekiem nielubiącym tłumu na szczycie. Narzuciłem sobie niezłe tempo, już nie mamrocząc do swoich kolan, tylko okrzykami zachęcając je do większego wysiłku :)
Widząc wystające tu i ówdzie wapienne skały, rozglądałem się także w poszukiwaniu smoka.
Wreszcie dotarłem najpierw do platformy widokowej,

a wkrótce na sam szczyt. Kolana wciąż akceptowały umowę, serce podobnie, a tylko zachwyt zapierał dech w piersi. Skojarzenie tego miejsca z utworami Sheparda z serii o Griaule’u stało się jeszcze silniejsze. Wapienne skały wyglądały z góry jak kości smoka z Teocinte, tak wielkiego, że nie sposób objąć go jednym spojrzeniem.


Pamiętałem jednak, że i himalaistom zdarzało się mieć większe problemy z zejściem niż wejściem. Zmęczenie, rozluźnienie, a jeśli prawe kolano sobie zakpi ze mnie? Pogoda też zaczęła się zmieniać. 

Chyba jednak zawarłem z kolanami i Górą uczciwą umowę. Pozwolili mi zejść, cieszyć się widokami, a nawet spotkać na swej drodze strudzonego wędrowca. 

Wrócę tam wkrótce. Muszę. Magia kusi. Znów poszukam smoka pośród skał, widoków, które będę przywoływać z wyobraźni, ilekroć tłum i nadmiar betonu mnie przytłoczy.


środa, 25 maja 2016

Wakacje morskich stworzeń - Agnieszka Lis

Jestem stworzeniem nadmorskim.


I najchętniej spędzam czas nad morzem. Za nim tęsknię, i za długimi spacerami też.


Oczywiście, lato nad Bałtykiem jest niemal wykluczone. Na plaży spocone ciało tuż obok innego, równie spoconego. Tłum na deptaku. Zapach smażonych na tygodniowym tłuszczu frytek, kolejka do lodów z proszku i błysk straganów z bongo. 


Po sezonie za to… Cisza, długa po horyzont plaża, nie przecięta żadnym człowiekiem. Fala wylewająca się na piasek. Ideał.

Ale o wakacjach miało być aktualnych. Powyższe, posezonowe, jesienne, są bowiem tylko wymarzone. Realnie mam dzieci, które latem po prostu muszą wyjechać i już. „Tak, mamusiu, musimy.”
Więc wybieram – także morze, ale trochę inne. Cieplejsze, z murowaną pogoda, która mnie jest potrzebna mniej, rodzinie bardziej.


Chorwacja. Od kilku lat to samo miejsce.
Na wyspie, daleko, trudno dojechać. Mało ludzi. Morze, jeżowce, pinie. Obłędnie kwitnące wszystko, co się da. Kolacje na skraju tarasu, tuż nad wodą. Łatwo można do niej wpaść. Małże. Kalmary. Krewetki. Zakupy z kutra. Białe schłodzone wino.
Tak.







wtorek, 24 maja 2016

Włoskie klimaty Sylwii Zientek

Wakacyjne wyprawy
Nie wiem jak to się dzieje,ale w moim przypadku sprawdza się powiedzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Dokąd bym się nie wybierała, jakiej wyprawy bym nie planowała, właściwie co rok moje stopy chodzą po włoskiej ziemi.

Na długo wyczekiwany wakacyjny wyjazd zawsze jeździmy całą rodziną - obecnie pięcioosobową. Zanim urodził się nasz najmłodszy, obecnie siedmioletni syn, podróżowaliśmy z synem i córką, nawet gdy byli bardzo mali. Tych pobytów we różnych regionach Włoch mam za sobą co najmniej dziesięć, i ciągle mi mało!




Tylko tam mogę chłonąć najwyższą sztukę, podążać śladami ukochanych malarzy, wypić doskonałe Brunello di Montalcino, kupić torebkę w outlecie, podziwiać średniowieczne miasteczka, pasma gór, morze, smakować trufle i być niczym włoska "mamma", która karmi spaghetti swoje pociechy.


Nie jestem typem, który jest w stanie leżeć kilka godzin na plaży, nie lubię turystycznych ośrodków i zawsze nastawiam się na zwiedzanie oraz podziwianie widoków. Uwielbiam zwiedzać zabytki i muzea, pasjonuje mnie sztuka (zwłaszcza malarstwo), ale ogromnie lubię też jeść i pić wino, tak więc regiony południa Europy są dla mnie idealne.
Oczywiście dzieci mają swoje potrzeby - chociaż staram się je uczulić na piękno i sztukę (zawsze zwiedzają z nami kościoły, zamki, muzea), muszą mieć też możliwość wykąpania się w morzu czy basenie i zaznania typowo dziecięcych atrakcji. Konieczny jest więc kompromis.


 Najczęściej wybieramy się więc samochodem do Włoch, Francji czy Holandii.

Przez wiele lat jeździliśmy do Toskanii, w zeszłym roku zwiedzaliśmy nieco mniej komercyjną Umbrię, w tym roku wybieramy się na północ, w okolice jeziora Como. 



Liczę na to, że po raz pierwszy zwiedzę Mediolan, Turyn i Genuę. Marzę o zobaczeniu "Ostatniej wieczerzy" Leonorada da Vinci i liguryjskiego wybrzeża. Muszę też zajrzeć choć na kilka godzin do Rzymu na wystawę płócien barokowej malarki Artemizji Gentileschi.
Marzą mi się Pompeje, a po przeczytaniu powieści Eleny Ferrante chcę zobaczyć Neapol. Ale to już chyba plany na kolejne lata...


 

poniedziałek, 23 maja 2016

Romantyczna Chorwacja z Iwoną Mejzą

Tam gdzie mieszkał Marco Polo.

W dwutysięcznym roku postanowiłyśmy z przyjaciółką pojechać do Chorwacji. Przy wybieraniu miejsca wypoczynku nad realizmem przeważył romantyzm – któż się oprze możliwości odwiedzenia miejsca urodzenia Marco Polo. Podróż trwała nieco ponad trzydzieści godzin, dokładniej trzydzieści pięć i obfitowała w stresujące sytuacje. Kierowcy pomylili granice i w ostatniej chwili uniknęliśmy ostrzelania przez wojsko, karabin wycelowany w autokar nie sprawia miłego wrażenia. Kierowca wykazał się refleksem i umknęliśmy, tym razem trafiając na właściwą granicę A tam, cóż, zamiast toalet na stacjach benzynowych ścierniska pachnące słońcem i sianem, zwinki przemykające pod stopami i rozśpiewane cykady.
Mijane miasteczka zbierały się do życia po wojnie, domy bez dachów, ślady po kulach znaczące fasady. Widok ludzi uprawiających skrawek ziemi przy domu napawał radością.
Już prawie dojeżdżaliśmy, gdy okazało się, że jeszcze przed nami kilka godzin podróży – spóźniliśmy się na prom.
Miasteczko Orebic, niewielkie, nieco zapyziałe, jak teraz czytam w Wikipedii półtora tysiąca mieszkańców. Wtedy zapewne dużo mniej, dwa sklepiki i oczekiwanie na dostawę towaru, bo menu okazało się nieco odchudzające. Ziemniaki ze szpinakiem zmieszane w jedną breję i kości do wyboru, wołowe albo z kurczaka, pięknie panierowane.
A jednak wtedy zakochałam się w Chorwacji. Bo ludzie, bardzo serdeczni, przyjaźnie nastawieni, przyroda, wszędzie pięknie, nieco dziko, Adriatyk kryształowo czysty. I zabytki, przepiękne, zachwycające architektonicznie. Orebic w dziewiętnastym wieku był bogatym miastem portowym. Jego sława już przeminęła, ale można, a nawet trzeba odwiedzić Muzeum Pomorskie, klasztor Franciszkanów. Droga pod górę trwa wieczność, przynajmniej tak wtedy myślałam, gdy przewodnik tłumaczył, że jeszcze dziesięć minut i już jesteśmy, ale muzeum w klasztorze ma wiele do zaoferowania. Zbiór szesnastowiecznych wydań biblii, obrazy, pamiątki związane z wypływającymi z portu fregatami. Można też odwiedzić zabytkowy cmentarz kapitański, najstarsze grobowce pochodzą z osiemnastego wieku. A w drodze powrotnej napić się wina z wodą źródlaną – idealnie gasi pragnienie.
Naprzeciw Orebicia leży Korcula, wyspa, na której urodził się słynny podróżnik Marco Polo.
Popłynęłyśmy tam łódką, znalazłyśmy dom, otoczony starymi drzewami, czarny kot mignął nam na balkonie. Leniwe popołudnie, zwiedzanie Katedry św. Marka, przy marmurowej chrzcielnicy niewielkie zgromadzenie, prywatna uroczystość. Mały chłopczyk płacze, chłodne krople wody moczą mu czarne kędziory.
Korcula architektonicznie jest podobna do Wenecji, wąskie na półtora metra uliczki, przejścia pomiędzy budynkami, place i kościoły. Sklepiki, w których można kupić pamiątki, muszle połyskujące perłowo, ikony i różne mniej lub bardziej użyteczne drobiazgi.
Na Korculę przypływamy kilka razy, spacerujemy, odkrywamy nowe miejsca. Opalamy się. Płaskie głazy zachęcają żeby się na nich rozłożyć, promy Jadrolinji przepływają kilkaset metrów od nas, od restauracji, w której podają zimne piwo i wyśmienitą pizzę dzielą nas tylko betonowe schodki. Cieszymy się życiem, słońcem i absolutną beztroską. Mamy prawdziwe wakacje. Płyniemy też na wyspę Mljet, to Park Narodowy. Delfiny przez moment prezentują salto, rozbryzgując granatowe fale Adriatyku, praży słońce. Na wyspie dwie wyspy, otoczone jeziorem ze słodką wodą. Siadam na nagrzanym słońcem głazie, zanurzam nogi w ciepłej wodzie, podobno ma dwadzieścia siedem stopni, koniki morskie pełzają mi po stopach. Wokół góry pełne żmij, podobno to o wyspie Mljet pisał święty Paweł z Tarsu. Mury klasztoru benedyktyńskiego otaczają nas chłodem, wyciszają. Chwilo trwaj.
Iwona Mejza








niedziela, 22 maja 2016

Fotowakacje Małgorzaty Rogali

Jestem nieuleczalną „frankofilką”, kocham Francję, 
piosenki Edith Piaf, francuski język, prowansalskie miasteczka i francuskie komedie. 

Dlatego wszystkie drogi prowadzą mnie do Francji, nawet jeśli początkowo mam inne plany. 





Tutaj chciałabym wspomnieć mój pobyt w Marsylii, Cassis i Aix-en-Provence. Zamiast słów, mała fotorelacja. Jak przystało na przyszłą „kryminalistkę”, nie zabrakło zdjęcia z francuską policją.


sobota, 21 maja 2016

Dolnośląskie wakacje Agnieszki Krawczyk

W tegoroczne wakacje zamierzam rozszerzyć trasę ubiegłoroczną, czyli znowu pojechać na Dolny Śląsk. Wakacje 2015 roku były bardzo udane, więc warto rzecz powtórzyć. Dość powiedzieć, że cała trasa przebiegała pod dyktando kolekcjonowania pamiątkowych monet Złoty Dolny Śląsk. Pierwszą taką monetę moje dziecko nabyło we wrocławskim ZOO i od tego momentu musieliśmy konsekwentnie zdobywać kolejne. Nie muszę przy tym mówić, że po zebraniu większości monet, mój syn stracił nimi zainteresowanie i obecnie kurzą się gdzieś na półce.
Dla mnie wędrówka po Dolnym Śląsku była z kolei okazją do odwiedzenia miejsc związanych z tzw. Projektem Rise, czyli wielkimi tunelami żłobionymi w Górach Sowich przez Niemców. Do dzisiaj nie wiadomo, jaki był cel tych olbrzymich inwestycji – czy miały służyć schronieniu najważniejszych urzędników Rzeszy, czy też być miejscem, do którego miano przenieść fabryki na czas bombardowania?
Odwiedziliśmy więc Zamek Książ (praktycznie tuż przed wybuchem sensacyjnej wiadomości o Złotym Pociągu), który nawet bez skarbów ukrytych w podziemiach jest ogromnie czarującym miejscem.





Sporo czasu spędziliśmy też w Kamiennej Górze, gdzie w podziemiach prezentowane są szczegóły niemieckiego projektu Arado, czyli produkcji super samolotu, zdolnego do lotów transoceniacznych.



Nie szczędziliśmy czasu na wędrówki po górach.
W Błędnych Skałach zaskoczyła nas straszliwa burza, szczyty wyglądały prawie jak podczas przejścia Drużyny Pierścienia przez Karadhars.

Zachwyciły nas Kolorowe Jeziorka, przecudne miejsce, jak z bajki, tego się po prostu nie da opowiedzieć, to trzeba zobaczyć.



Było coś dla ducha, ale też i dla ciała. W Czechach odwiedziliśmy cudowną restaurację Královecký kohout w Královcu, którą ogromnie polecam (przejście graniczne z Kamiennej Góry). A co tam można zjeść? Popatrzcie na zupę czosnkową i gulasz z knedlami.



W Miedziance, słynnej z powodu książki Filipa Springera „Miedzianka, historia znikania” można wypić znakomite piwo o intrygującej nazwie „Cycuch Janowicki”

Szczęścia dopełnił towarzyszący nam podczas odpoczynku Kot Agroturystyczny z agroturystki Karkonska Drewniana Chata w Przedwojowie (k/Kamiennej Góry).


No i co? Prawda, że to były czary Dolnego Śląska? Serdecznie polecam tę trasę.

piątek, 20 maja 2016

Słodkie, miłe... wakacje - z Krystyną Januszewską

Nie jestem, niestety, typem podróżnika. Nie, żebym grzała fotel przez całe wakacje, ani leżała plackiem na leżaku. Sama właściwie nie wiem, dlaczego wolny czas wolę spędzać w domu, zamiast odkrywać i doświadczać nowe. Mam tyle świetnych pomysłów na robienie rzeczy, których jeszcze zrobić nie zdążyłam, a które zawsze mnie intrygowały, mam tyle pomysłów na nic nie robienie i tylko brakuje mi na nie czasu. Codzienna rutyna, dreptanie wokół tych samych problemów, przyzwyczajeń i konieczności zabija natchnienie i oducza leniuchowania. Tymczasem urlop, czas tak zwanego świętego spokoju i nudy, której zazwyczaj nigdy nie zaznaję, mógłby być bardzo twórczy. 


Za to mój mąż, niestety, uwielbia podróże. Cóż, ludzie podobno dobierają się na zasadzie przeciwieństw. Twierdzi, że w domu nie możne się zrelaksować. Jest tyle spraw, które trzeba zrobić, naprawić, przykręcić, albo pomalować, że odpoczynek w domu zamienia się w obowiązek, a momentami w horror. W czasie wolnym od pracy chce jeździć, patrzeć, poznawać, pokonywać własne słabości, mierzyć się z odległością i własnym ciałem. 

On refren piosenki Kombi „ Słodkiego, miłego życia, jest tyle gór do zdobycia” rozumie dosłownie, a ja jedynie w przenośni. I bądź tu człowieku mądry i pogódź dwa różne żywioły? Choć w moim przypadku trudno jest raczej mówić o żywiole. Może o „Cichej wodze”. Ponieważ jednak jakieś czterdzieści lat temu z okładem, obiecałam, na ślubnym kobiercu, że nie opuszczę go aż do śmierci, na dobre i na złe, więc cóż miałam począć? I tak łażę za nim od lat, po górach niskich i wysokich, zwiedzam miejsca, które zawsze chciał zobaczyć, towarzyszę żeby nie czuł się samotny, opuszczony i żeby miał z kim dzielić swój zachwyt nad światem. 

On się zachwyca, a ja przy okazji poznaję miejsca, do których wcale nie chciałam pojechać, rozdeptuję drogi i bezdroża leżące daleko od domu, tęsknię za nudą, tęsknię do ogrodu, w którym odkrywam własne tajemnice, tęsknię do myśli, na realizację których, na co dzień, brakuje mi czasu.
Któregoś roku zaprotestowałam, wszak kompromis ma swoje granice, także granice zdrowego rozsądku. Dobra, mogę zdobywać koronę gór polskich, mogę co roku latać samolotem, iść od rana do zmroku, jeździć z nim rowerem, podziwiać pejzaże, z niedowierzaniem docenić własną odwagę, ale 870 kilometrów do Santiago de Compostela, szlakiem świętego Jakuba, z plecakiem na plecach, to jak dla mnie, a głownie dla moich nóg i kręgosłupa jednak za wiele. On pojechał, ja zostałam w domu. 

Jakiś czas przed pamiętnym urlopem, raczej kilka lat niż kilka miesięcy, córka podrzuciłam nam na tydzień Janka i Julka. Teraz, to dorośli chłopcy, szkolą mnie i poprawiają, najczęściej zaskakują. Wtedy po prostu lubili się ze mną bawić. Tamten pobyt jakoś mocno utrwalił się w mojej pamięci, mam też sporo zdjęć z wakacji z wnukami. Jasiu miał wówczas obsesję, że w trzcinie, nad małym stawem w naszym ogrodzie mieszka groźny „Szuwar”. Kilka razy dziennie próbowaliśmy drania namierzyć uzbrojeni w motyki i grabie. Skutek był raczej marny, za to mąż zrobił nam w tym czasie sporo fajnych zdjęć, które natchnęły mnie, gdy samotnie spędzałam w domu wymarzony od dawna urlop. 

Każdego dnia na facebooku kontaktowałam się mężem, który przemierzał samotnie najpierw Pireneje, a później urocze zakątki Hiszpanii. Trzymałam rękę na pulsie pełna wyrzutów sumienia, że on tam sam przykleja sobie plastry na okaleczone nogi, a ja nie mogę mu pomóc i potrzymać w tym czasie plecaka. Kilka dni czułam się jakoś dziwnie, do samotności trzeba się przyzwyczaić. On sam tam, ja tutaj sama.
Reasumując: Mąż swoją podróż i wrażenia, z którymi wrócił do domu zapamięta do końca życia i ja swój urlop pamiętam. 

Po prostu było cudownie. Spałam, czytałam, w łóżku i w ogrodzie, godzinami oglądałam filmy, przez cztery tygodnie ani razu nie byłam w sklepie, wyjadałam zapasy. Opróżniłam spiżarnie z przeterminowanych puszek i kompotów, kasz, makaronów, zwietrzałych ciasteczek, wyskrobałam do czysta słoik skamieniałego miodu, nareszcie rozłupałam włoskie orzechy, zrobiłam sobie mleczne cukierki, takie jakie kiedyś robiła mi babcia i namalowałam trzy poniższe obrazy. Trochę mnie przy tym poniosło. Chciałam, żeby były duże, ot, taka ludzka zachłanność. Teraz biedne stoją na stryszku, bo mój domek jest mały i za małe ściany. Ale urlop był mega cudny !!!