Zazwyczaj wakacyjne wojaże planuję z dużym wyprzedzeniem – szczególnie kiedy mają odbywać się na płaszczyźnie literackiej, tak jak w tym roku. Planuję zafundować sobie niezliczone wycieczki zarówno pod względem pisarskim, jak czytelniczym (i szczególnie ta pierwsza sfera nie znosi nadmiernej spontaniczności, przynajmniej jeśli chodzi o terminarze wydawnicze).
A co oprócz tego? Na pewno wybiorę się w Tatry – 11 czerwca na Krupówkach będziemy promować Trawers, więc grzechem byłoby odmówić sobie przy tej okazji kilku górskich wędrówek. Mam tylko pewne obawy co do tego, jak będzie mi się chodziło ścieżkami Bestii z Giewontu…
W lipcu i w sierpniu od gór będę trzymać się z daleka, bo ruch na szlakach będzie większy niż pożary wzniecane przez Wiktora Forsta. Jeśli planujecie w tym czasie pojawić się na wierzchołkach, polecam słowacką stronę – jest znacznie spokojniej, choć trzeba zawczasu zaplanować wyjazd, bo baza noclegowa jest nieporównywalnie mniejsza niż w Zakopanem.
Jest jednak pewne miejsce, gdzie tłumy stanowią część uroku – a tym miejscem jest Barcelona. Bez chmary turystów kłębiącej się na Las Ramblas, nie byłoby tego wesołego klimatu, który towarzyszy stolicy Katalonii. Chętnie wybrałbym się tam nawet w szczycie sezonu, ale… pomysłów na książki w głowie jest więcej niż przechodniów na barcelońskim deptaku, więc może w tym roku po prostu zostanę w domu. I popiszę.
Książka zamiast Kwiatka jest stroną promującą polską literaturę, na której zamieszczane są informacje o książkach, recenzje, wywiady z autorami, informacje o nich, zdjęcia.
Strony
- Aktualności
- Kontakt
- O Kawiarence
- KZK na Facebooku
- Opowieści z Kraśnika
- Kawa z Iwoną
- Wywiady
- Konkursy
- Zwierzaki
- Pięć Pytań Do Pisarza
- Czat z Autorami
- Z opowieściami pod górkę
- Osiem zdań...
- Wydawcy
- Pisarze gotują
- Patronaty
- Ranking redaktorów - najlepsze książki miesiąca
- Czytane Kotem. I nie tylko...
- Księgarenka
- Czas relaksu, relaksu...
- Recenzje
niedziela, 29 maja 2016
sobota, 28 maja 2016
Leniwe wakacje Joanny Szarańskiej
Wakacje to czas, kiedy
możemy więcej czasu spędzać razem. To okres bujania się na
huśtawce, czytania na świeżym powietrzu i leniwych, popołudniowych
drzemek. Lubimy również pojechać w jakieś piękne miejsce. Razem
z mężem uwielbiamy Tatry, szczególnie te mniej zaludnione,
spokojne szlaki. Ostatnie wakacje spędziliśmy jednak nad morzem, a
dokładniej mówiąc w Jastrzębiej Górze. Było pięknie, bo i
widoki cudne i towarzystwo doborowe. A nasza Milenka zakochała się
w gofrach :) W tym roku planujemy odwiedzić przyjaciół w okolicach
Białegostoku. Nie mogę się doczekać, bo słyszałam, że jest tam
naprawdę pięknie!
Wspomnę jeszcze kilka
słów o wakacjach mojego dzieciństwa.
Uwielbiam wspominać ten
okres, zawsze robię to z ogromną przyjemnością. To były
wspaniałe wakacje spędzane na wsi, kiedy dosłownie calutki dzień
spędzało się na świeżym powietrzu. Graliśmy w piłkę nożną i
siatkówkę, chodziliśmy do lasu i nad rzekę, czasem wybieraliśmy
się do kina. (Jeszcze wtedy działało kino Żarek w Kalwarii
Zebrzydowskiej). Kiedy na Kalwarii odbywały się uroczystości z
okazji Wniebowzięcia NMP, wiedzieliśmy i czuliśmy w powietrzu, że
wakacje dobiegają końca. Wieczory były już krótsze i
chłodniejsze, a my po zmroku bawiliśmy się w chowanego i podchody,
lub po prostu siedzieliśmy i rozmawialiśmy na setki tematów...
Znakomicie wspominam
również wakacje u kuzynostwa. I to podniecenie, kiedy jechało się
pociągiem, z wypchanym plecakiem, z takim przyjemnym drżeniem w
sercu, bo za sobą zostawiało się dom, ale przed sobą miało się
przygody! Rany, okropnie żałuję, że nie mam zdjęć z tamtego
okresu!
piątek, 27 maja 2016
Kryminał na smyczki - Jan Antoni Homa
Kryminał
na smyczki
„W
lipcu zaprosiłem kolegów do Toskanii. Cztery czwarte Kwartetu
Gudelsteina było w siódmym niebie. Po godzinach intensywnych prób
organizowaliśmy nocne koncerty przy świetle księżyca i pochodni,
na które wszyscy mieszkańcy Corbetto mieli otwarte zaproszenie.
Przychodzili tłumnie, uradowani, że coś tak ciekawego dzieje się
w ich niewielkiej miejscowości. Przynosili owoce, wino, sery,
pachnące i jeszcze ciepłe chleby, swój entuzjazm i bezgraniczną
radość. Gdy graliśmy, było cicho jak makiem zasiał, za to potem
wybuchał gorący aplauz, niekończące się rozmowy, z gestykulacją,
śmiechem, a nawet śpiewem i tańcami. Eston wcielał się w rolę
majordomusa: witał, pozdrawiał i odprowadzał gości, traktując
nas wszystkich jak potężne stadko powierzone swojej opiece.”
Tak
mijało lato w Ostatnim koncercie. Ale czasem literatura miesza się
z życiem. W samym środku tegorocznych wakacji ożyją - w słowach
i dźwiękach - bohaterowie moich książek. A mój jak najbardziej
realny Kwartet Smyczkowy Ex Libris zagra utwory opisywane w
Altowioliście i Ostatnim koncercie. Atmosferę toskańskiego lata
przywoła Serenada włoska Hugo Wolfa. Zaćwierkają ptaki w
Kwartecie Skowronkowym Josepha Haydna. Do dramatycznych wydarzeń z
krakowickiej Filharmonii odniesie się Kwartet smyczkowy F-dur op.135
Ludwiga van Beethovena. A na koniec, niespodzianka! Jedno ze słynnych
tang Astora Piazzoli, na cześć którego imię otrzymał pierwowzór
książkowego Estona (na zdjęciu). Wszystkich, którzy trzydziestego
lipca będą w Szczecinie lub jego nadmorskich okolicach, gorąco
zapraszam do pięknego (klimatyzowanego!) gmachu Filharmonii
Szczecińskiej.
czwartek, 26 maja 2016
Góra - męskim okiem Romualda Pawlaka
Góra
Podchodziłem
do niej z szacunkiem, nie przez jej wysokość czy stromość,
chociaż to też – urwisko na kilkaset metrów robi wrażenie. Ale
przecież nie tamtędy bym wchodził. Nie, po prostu kolana czasem
bolą i zastanawiałem się, czy warto szurać w górę na górę :)
Jednak
kusiła swoim majestatem.
No
i skusiła, chociaż na swoich warunkach. Bo najpierw było tak.
Później mgła się
rozwiała, pogoda zrobiła lepsza, wiedziałem jednak, że nie ma sensu iść, bo co to za frajda
przepychać się w tłumie, a co gorsza – stać w kolejce, żeby
wejść na platformę szczytową.
Nieee...
Za
to następnego dnia bladym świtem wyzwałem ją na pojedynek. Ludzie
przekręcali się jeszcze na drugi bok, a ja już ruszyłem w trasę,
słuchając ptaszków, kłaniając się owcom obok schroniska,
słuchając ich dzwonków i mamrocząc klątwy do swoich kolan, żeby
mi nie wycięły żadnego numeru, że jak co, to niech się
wstrzymają z bólami do zejścia. Przy śniadaniu mogą zacząć
łupać. Zgadzam się na cały dzień strzykania. Podpiszę cyrograf
z tygodniem dokuczliwych bólów. Ale teraz mają sprawować się
grzecznie.
Wkroczyłem
wreszcie w wąwóz u podnóża góry i... utonąłem w zachwycie. To
jest bajkowa trasa, chociaż środkowy odcinek stanowi wyzwanie,
o ile nie jest się niespiesznym turystą,
tylko człowiekiem nielubiącym tłumu na szczycie. Narzuciłem sobie
niezłe tempo, już nie mamrocząc do swoich kolan, tylko okrzykami
zachęcając je do większego wysiłku :)
Widząc
wystające tu i ówdzie wapienne skały, rozglądałem się także w
poszukiwaniu smoka.
Wreszcie
dotarłem najpierw do platformy widokowej,
a wkrótce na sam szczyt. Kolana wciąż akceptowały umowę, serce podobnie, a tylko zachwyt zapierał dech w piersi. Skojarzenie tego miejsca z utworami Sheparda z serii o Griaule’u stało się jeszcze silniejsze. Wapienne skały wyglądały z góry jak kości smoka z Teocinte, tak wielkiego, że nie sposób objąć go jednym spojrzeniem.
Pamiętałem
jednak, że i himalaistom zdarzało się mieć większe problemy z
zejściem niż wejściem. Zmęczenie, rozluźnienie, a jeśli prawe
kolano sobie zakpi ze mnie? Pogoda też zaczęła się zmieniać.
Chyba
jednak zawarłem z kolanami i Górą uczciwą umowę. Pozwolili mi
zejść, cieszyć się widokami, a nawet spotkać na swej drodze
strudzonego wędrowca.
Wrócę
tam wkrótce. Muszę. Magia kusi. Znów poszukam smoka pośród skał,
widoków, które będę przywoływać z wyobraźni, ilekroć tłum i
nadmiar betonu mnie przytłoczy.
środa, 25 maja 2016
Wakacje morskich stworzeń - Agnieszka Lis
Jestem stworzeniem nadmorskim.
I najchętniej spędzam czas nad morzem. Za nim tęsknię, i za długimi spacerami też.
Oczywiście, lato nad Bałtykiem jest niemal wykluczone. Na plaży spocone ciało tuż obok innego, równie spoconego. Tłum na deptaku. Zapach smażonych na tygodniowym tłuszczu frytek, kolejka do lodów z proszku i błysk straganów z bongo.
Po sezonie za to… Cisza, długa po horyzont plaża, nie przecięta żadnym człowiekiem. Fala wylewająca się na piasek. Ideał.
Ale o wakacjach miało być aktualnych. Powyższe, posezonowe, jesienne, są bowiem tylko wymarzone. Realnie mam dzieci, które latem po prostu muszą wyjechać i już. „Tak, mamusiu, musimy.”
Więc wybieram – także morze, ale trochę inne. Cieplejsze, z murowaną pogoda, która mnie jest potrzebna mniej, rodzinie bardziej.
Chorwacja. Od kilku lat to samo miejsce.
Na wyspie, daleko, trudno dojechać. Mało ludzi. Morze, jeżowce, pinie. Obłędnie kwitnące wszystko, co się da. Kolacje na skraju tarasu, tuż nad wodą. Łatwo można do niej wpaść. Małże. Kalmary. Krewetki. Zakupy z kutra. Białe schłodzone wino.
Tak.
I najchętniej spędzam czas nad morzem. Za nim tęsknię, i za długimi spacerami też.
Oczywiście, lato nad Bałtykiem jest niemal wykluczone. Na plaży spocone ciało tuż obok innego, równie spoconego. Tłum na deptaku. Zapach smażonych na tygodniowym tłuszczu frytek, kolejka do lodów z proszku i błysk straganów z bongo.
Po sezonie za to… Cisza, długa po horyzont plaża, nie przecięta żadnym człowiekiem. Fala wylewająca się na piasek. Ideał.
Ale o wakacjach miało być aktualnych. Powyższe, posezonowe, jesienne, są bowiem tylko wymarzone. Realnie mam dzieci, które latem po prostu muszą wyjechać i już. „Tak, mamusiu, musimy.”
Więc wybieram – także morze, ale trochę inne. Cieplejsze, z murowaną pogoda, która mnie jest potrzebna mniej, rodzinie bardziej.
Chorwacja. Od kilku lat to samo miejsce.
Na wyspie, daleko, trudno dojechać. Mało ludzi. Morze, jeżowce, pinie. Obłędnie kwitnące wszystko, co się da. Kolacje na skraju tarasu, tuż nad wodą. Łatwo można do niej wpaść. Małże. Kalmary. Krewetki. Zakupy z kutra. Białe schłodzone wino.
Tak.
wtorek, 24 maja 2016
Włoskie klimaty Sylwii Zientek
Wakacyjne
wyprawy
Nie
wiem jak to się dzieje,ale w moim przypadku sprawdza się
powiedzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Dokąd bym się
nie wybierała, jakiej wyprawy bym nie planowała, właściwie co rok
moje stopy chodzą po włoskiej ziemi.
Na
długo wyczekiwany wakacyjny wyjazd zawsze jeździmy całą rodziną
- obecnie pięcioosobową. Zanim urodził się nasz najmłodszy,
obecnie siedmioletni syn, podróżowaliśmy z synem i córką, nawet
gdy byli bardzo mali. Tych pobytów we różnych regionach Włoch mam
za sobą co najmniej dziesięć, i ciągle mi mało!
Tylko tam mogę chłonąć najwyższą sztukę, podążać śladami ukochanych malarzy, wypić doskonałe Brunello di Montalcino, kupić torebkę w outlecie, podziwiać średniowieczne miasteczka, pasma gór, morze, smakować trufle i być niczym włoska "mamma", która karmi spaghetti swoje pociechy.
Nie
jestem typem, który jest w stanie leżeć kilka godzin na plaży,
nie lubię turystycznych ośrodków i zawsze nastawiam się na
zwiedzanie oraz podziwianie widoków. Uwielbiam zwiedzać zabytki i
muzea, pasjonuje mnie sztuka (zwłaszcza malarstwo), ale ogromnie
lubię też jeść i pić wino, tak więc regiony południa Europy są
dla mnie idealne.
Oczywiście dzieci mają swoje potrzeby - chociaż staram się je uczulić na piękno i sztukę (zawsze zwiedzają z nami kościoły, zamki, muzea), muszą mieć też możliwość wykąpania się w morzu czy basenie i zaznania typowo dziecięcych atrakcji. Konieczny jest więc kompromis.
Oczywiście dzieci mają swoje potrzeby - chociaż staram się je uczulić na piękno i sztukę (zawsze zwiedzają z nami kościoły, zamki, muzea), muszą mieć też możliwość wykąpania się w morzu czy basenie i zaznania typowo dziecięcych atrakcji. Konieczny jest więc kompromis.
Najczęściej
wybieramy się więc samochodem do Włoch, Francji czy Holandii.
Przez
wiele lat jeździliśmy do Toskanii, w zeszłym roku zwiedzaliśmy
nieco mniej komercyjną Umbrię, w tym roku wybieramy się na północ,
w okolice jeziora Como.
Liczę na to, że po raz pierwszy zwiedzę
Mediolan, Turyn i Genuę. Marzę o zobaczeniu "Ostatniej
wieczerzy" Leonorada da Vinci i liguryjskiego wybrzeża. Muszę
też zajrzeć choć na kilka godzin do Rzymu na wystawę płócien
barokowej malarki Artemizji Gentileschi.
Marzą mi się Pompeje, a po przeczytaniu powieści Eleny Ferrante chcę zobaczyć Neapol. Ale to już chyba plany na kolejne lata...
Marzą mi się Pompeje, a po przeczytaniu powieści Eleny Ferrante chcę zobaczyć Neapol. Ale to już chyba plany na kolejne lata...
poniedziałek, 23 maja 2016
Romantyczna Chorwacja z Iwoną Mejzą
Tam
gdzie mieszkał Marco Polo.
W
dwutysięcznym roku postanowiłyśmy z przyjaciółką pojechać do
Chorwacji. Przy wybieraniu miejsca wypoczynku nad realizmem przeważył
romantyzm – któż się oprze możliwości odwiedzenia miejsca
urodzenia Marco Polo. Podróż trwała nieco ponad trzydzieści
godzin, dokładniej trzydzieści pięć i obfitowała w stresujące
sytuacje. Kierowcy pomylili granice i w ostatniej chwili uniknęliśmy
ostrzelania przez wojsko, karabin wycelowany w autokar nie sprawia
miłego wrażenia. Kierowca wykazał się refleksem i umknęliśmy,
tym razem trafiając na właściwą granicę A tam, cóż, zamiast
toalet na stacjach benzynowych ścierniska pachnące słońcem i
sianem, zwinki przemykające pod stopami i rozśpiewane cykady.
Mijane
miasteczka zbierały się do życia po wojnie, domy bez dachów,
ślady po kulach znaczące fasady. Widok ludzi uprawiających skrawek
ziemi przy domu napawał radością.
Już
prawie dojeżdżaliśmy, gdy okazało się, że jeszcze przed nami
kilka godzin podróży – spóźniliśmy się na prom.
Miasteczko
Orebic, niewielkie, nieco zapyziałe, jak teraz czytam w Wikipedii
półtora tysiąca mieszkańców. Wtedy zapewne dużo mniej, dwa
sklepiki i oczekiwanie na dostawę towaru, bo menu okazało się
nieco odchudzające. Ziemniaki ze szpinakiem zmieszane w jedną breję
i kości do wyboru, wołowe albo z kurczaka, pięknie panierowane.
A
jednak wtedy zakochałam się w Chorwacji. Bo ludzie, bardzo
serdeczni, przyjaźnie nastawieni, przyroda, wszędzie pięknie,
nieco dziko, Adriatyk kryształowo czysty. I zabytki, przepiękne,
zachwycające architektonicznie. Orebic w dziewiętnastym wieku był
bogatym miastem portowym. Jego sława już przeminęła, ale można,
a nawet trzeba odwiedzić Muzeum Pomorskie, klasztor Franciszkanów.
Droga pod górę trwa wieczność, przynajmniej tak wtedy myślałam,
gdy przewodnik tłumaczył, że jeszcze dziesięć minut i już
jesteśmy, ale muzeum w klasztorze ma wiele do zaoferowania. Zbiór
szesnastowiecznych wydań biblii, obrazy, pamiątki związane z
wypływającymi z portu fregatami. Można też odwiedzić zabytkowy
cmentarz kapitański, najstarsze grobowce pochodzą z osiemnastego
wieku. A w drodze powrotnej napić się wina z wodą źródlaną –
idealnie gasi pragnienie.
Popłynęłyśmy
tam łódką, znalazłyśmy dom, otoczony starymi drzewami, czarny
kot mignął nam na balkonie. Leniwe popołudnie, zwiedzanie Katedry
św. Marka, przy marmurowej chrzcielnicy niewielkie zgromadzenie,
prywatna uroczystość. Mały chłopczyk płacze, chłodne krople
wody moczą mu czarne kędziory.
Korcula
architektonicznie jest podobna do Wenecji, wąskie na półtora metra
uliczki, przejścia pomiędzy budynkami, place i kościoły.
Sklepiki, w których można kupić pamiątki, muszle połyskujące
perłowo, ikony i różne mniej lub bardziej użyteczne drobiazgi.
Na
Korculę przypływamy kilka razy, spacerujemy, odkrywamy nowe
miejsca. Opalamy się. Płaskie głazy zachęcają żeby się na nich
rozłożyć, promy Jadrolinji przepływają kilkaset metrów od nas,
od restauracji, w której podają zimne piwo i wyśmienitą pizzę
dzielą nas tylko betonowe schodki. Cieszymy się życiem, słońcem
i absolutną beztroską. Mamy prawdziwe wakacje. Płyniemy też na
wyspę Mljet, to Park Narodowy. Delfiny przez moment prezentują
salto, rozbryzgując granatowe fale Adriatyku, praży słońce. Na
wyspie dwie wyspy, otoczone jeziorem ze słodką wodą. Siadam na
nagrzanym słońcem głazie, zanurzam nogi w ciepłej wodzie, podobno
ma dwadzieścia siedem stopni, koniki morskie pełzają mi po
stopach. Wokół góry pełne żmij, podobno to o wyspie Mljet pisał
święty Paweł z Tarsu. Mury klasztoru benedyktyńskiego otaczają
nas chłodem, wyciszają. Chwilo trwaj.
Iwona
Mejza
niedziela, 22 maja 2016
Fotowakacje Małgorzaty Rogali
Jestem
nieuleczalną „frankofilką”, kocham Francję,
piosenki Edith
Piaf, francuski język, prowansalskie miasteczka i francuskie
komedie.
Dlatego wszystkie drogi prowadzą mnie do Francji, nawet
jeśli początkowo mam inne plany.
Tutaj chciałabym wspomnieć mój
pobyt w Marsylii, Cassis i Aix-en-Provence. Zamiast słów, mała
fotorelacja. Jak przystało na przyszłą „kryminalistkę”, nie
zabrakło zdjęcia z francuską policją.
sobota, 21 maja 2016
Dolnośląskie wakacje Agnieszki Krawczyk
W
tegoroczne wakacje zamierzam rozszerzyć trasę ubiegłoroczną,
czyli znowu pojechać na Dolny Śląsk. Wakacje 2015 roku były
bardzo udane, więc warto rzecz powtórzyć. Dość powiedzieć, że
cała trasa przebiegała pod dyktando kolekcjonowania pamiątkowych
monet Złoty Dolny Śląsk. Pierwszą taką monetę moje dziecko
nabyło we wrocławskim ZOO i od tego momentu musieliśmy
konsekwentnie zdobywać kolejne. Nie muszę przy tym mówić, że po
zebraniu większości monet, mój syn stracił nimi zainteresowanie i
obecnie kurzą się gdzieś na półce.
Dla
mnie wędrówka po Dolnym Śląsku była z kolei okazją do
odwiedzenia miejsc związanych z tzw. Projektem Rise, czyli wielkimi
tunelami żłobionymi w Górach Sowich przez Niemców. Do dzisiaj nie
wiadomo, jaki był cel tych olbrzymich inwestycji – czy miały
służyć schronieniu najważniejszych urzędników Rzeszy, czy też
być miejscem, do którego miano przenieść fabryki na czas
bombardowania?
Odwiedziliśmy
więc Zamek Książ (praktycznie tuż przed wybuchem sensacyjnej
wiadomości o Złotym Pociągu), który nawet bez skarbów ukrytych w
podziemiach jest ogromnie czarującym miejscem.
Sporo
czasu spędziliśmy też w Kamiennej Górze, gdzie w podziemiach
prezentowane są szczegóły niemieckiego projektu Arado, czyli
produkcji super samolotu, zdolnego do lotów transoceniacznych.
Nie
szczędziliśmy czasu na wędrówki po górach.
W
Błędnych Skałach zaskoczyła nas straszliwa burza, szczyty
wyglądały prawie jak podczas przejścia Drużyny Pierścienia przez
Karadhars.
Zachwyciły
nas Kolorowe Jeziorka, przecudne miejsce, jak z bajki, tego się po
prostu nie da opowiedzieć, to trzeba zobaczyć.
Było
coś dla ducha, ale też i dla ciała. W Czechach odwiedziliśmy
cudowną restaurację Královecký kohout w Královcu, którą
ogromnie polecam (przejście graniczne z Kamiennej Góry). A co tam
można zjeść? Popatrzcie na zupę czosnkową i gulasz z knedlami.
W
Miedziance, słynnej z powodu książki Filipa Springera „Miedzianka,
historia znikania” można wypić znakomite piwo o intrygującej
nazwie „Cycuch Janowicki”
Szczęścia
dopełnił towarzyszący nam podczas odpoczynku Kot Agroturystyczny z
agroturystki Karkonska Drewniana Chata w Przedwojowie (k/Kamiennej
Góry).
No
i co? Prawda, że to były czary Dolnego Śląska? Serdecznie polecam
tę trasę.
piątek, 20 maja 2016
Słodkie, miłe... wakacje - z Krystyną Januszewską
Nie
jestem, niestety, typem podróżnika. Nie, żebym grzała fotel przez
całe wakacje, ani leżała plackiem na leżaku. Sama właściwie nie
wiem, dlaczego wolny czas wolę spędzać w domu, zamiast odkrywać i
doświadczać nowe. Mam tyle świetnych pomysłów na robienie
rzeczy, których jeszcze zrobić nie zdążyłam, a które zawsze
mnie intrygowały, mam tyle pomysłów na nic nie robienie i tylko
brakuje mi na nie czasu. Codzienna rutyna, dreptanie wokół tych
samych problemów, przyzwyczajeń i konieczności zabija natchnienie
i oducza leniuchowania. Tymczasem urlop, czas tak zwanego świętego
spokoju i nudy, której zazwyczaj nigdy nie zaznaję, mógłby być
bardzo twórczy.
Za to mój mąż, niestety, uwielbia podróże. Cóż, ludzie podobno dobierają się na zasadzie przeciwieństw. Twierdzi, że w domu nie możne się zrelaksować. Jest tyle spraw, które trzeba zrobić, naprawić, przykręcić, albo pomalować, że odpoczynek w domu zamienia się w obowiązek, a momentami w horror. W czasie wolnym od pracy chce jeździć, patrzeć, poznawać, pokonywać własne słabości, mierzyć się z odległością i własnym ciałem.
On refren piosenki Kombi „ Słodkiego, miłego
życia, jest tyle gór do zdobycia” rozumie dosłownie, a ja
jedynie w przenośni. I bądź tu człowieku mądry i pogódź dwa
różne żywioły? Choć w moim przypadku trudno jest raczej mówić
o żywiole. Może o „Cichej wodze”. Ponieważ jednak jakieś
czterdzieści lat temu z okładem, obiecałam, na ślubnym kobiercu,
że nie opuszczę go aż do śmierci, na dobre i na złe, więc cóż
miałam począć? I tak łażę za nim od lat, po górach niskich i
wysokich, zwiedzam miejsca, które zawsze chciał zobaczyć,
towarzyszę żeby nie czuł się samotny, opuszczony i żeby miał z
kim dzielić swój zachwyt nad światem.
On się zachwyca, a ja przy
okazji poznaję miejsca, do których wcale nie chciałam pojechać,
rozdeptuję drogi i bezdroża leżące daleko od domu, tęsknię za
nudą, tęsknię do ogrodu, w którym odkrywam własne tajemnice,
tęsknię do myśli, na realizację których, na co dzień, brakuje
mi czasu.
Któregoś roku zaprotestowałam, wszak kompromis ma swoje granice, także granice zdrowego rozsądku. Dobra, mogę zdobywać koronę gór polskich, mogę co roku latać samolotem, iść od rana do zmroku, jeździć z nim rowerem, podziwiać pejzaże, z niedowierzaniem docenić własną odwagę, ale 870 kilometrów do Santiago de Compostela, szlakiem świętego Jakuba, z plecakiem na plecach, to jak dla mnie, a głownie dla moich nóg i kręgosłupa jednak za wiele. On pojechał, ja zostałam w domu.
Któregoś roku zaprotestowałam, wszak kompromis ma swoje granice, także granice zdrowego rozsądku. Dobra, mogę zdobywać koronę gór polskich, mogę co roku latać samolotem, iść od rana do zmroku, jeździć z nim rowerem, podziwiać pejzaże, z niedowierzaniem docenić własną odwagę, ale 870 kilometrów do Santiago de Compostela, szlakiem świętego Jakuba, z plecakiem na plecach, to jak dla mnie, a głownie dla moich nóg i kręgosłupa jednak za wiele. On pojechał, ja zostałam w domu.
Jakiś czas przed pamiętnym urlopem, raczej kilka lat niż kilka miesięcy, córka podrzuciłam nam na tydzień Janka i Julka. Teraz, to dorośli chłopcy, szkolą mnie i poprawiają, najczęściej zaskakują. Wtedy po prostu lubili się ze mną bawić. Tamten pobyt jakoś mocno utrwalił się w mojej pamięci, mam też sporo zdjęć z wakacji z wnukami. Jasiu miał wówczas obsesję, że w trzcinie, nad małym stawem w naszym ogrodzie mieszka groźny „Szuwar”. Kilka razy dziennie próbowaliśmy drania namierzyć uzbrojeni w motyki i grabie. Skutek był raczej marny, za to mąż zrobił nam w tym czasie sporo fajnych zdjęć, które natchnęły mnie, gdy samotnie spędzałam w domu wymarzony od dawna urlop.
Każdego dnia na
facebooku kontaktowałam się mężem, który przemierzał samotnie
najpierw Pireneje, a później urocze zakątki Hiszpanii. Trzymałam
rękę na pulsie pełna wyrzutów sumienia, że on tam sam przykleja
sobie plastry na okaleczone nogi, a ja nie mogę mu pomóc i
potrzymać w tym czasie plecaka. Kilka dni czułam się jakoś
dziwnie, do samotności trzeba się przyzwyczaić. On sam tam, ja
tutaj sama.
Reasumując: Mąż swoją podróż i wrażenia, z którymi wrócił do domu zapamięta do końca życia i ja swój urlop pamiętam.
Reasumując: Mąż swoją podróż i wrażenia, z którymi wrócił do domu zapamięta do końca życia i ja swój urlop pamiętam.
Po prostu było cudownie. Spałam, czytałam, w łóżku i w ogrodzie, godzinami oglądałam filmy, przez cztery tygodnie ani razu nie byłam w sklepie, wyjadałam zapasy. Opróżniłam spiżarnie z przeterminowanych puszek i kompotów, kasz, makaronów, zwietrzałych ciasteczek, wyskrobałam do czysta słoik skamieniałego miodu, nareszcie rozłupałam włoskie orzechy, zrobiłam sobie mleczne cukierki, takie jakie kiedyś robiła mi babcia i namalowałam trzy poniższe obrazy. Trochę mnie przy tym poniosło. Chciałam, żeby były duże, ot, taka ludzka zachłanność. Teraz biedne stoją na stryszku, bo mój domek jest mały i za małe ściany. Ale urlop był mega cudny !!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)