czwartek, 26 czerwca 2014

Sąd Ostateczny - Anna Klejzerowicz

Książka przekazana przez Wydawnictwo Replika

Sąd ostateczny - Anna KlejzerowiczW przypadku recenzowania książek przyjaciół należy zachować pewną ostrożność: zbyt łatwo przychodzi nam przymykanie oka... a do tego mało kto wierzy, że nie musieliśmy tego robić.
Ja nie przymykałem oka, no i co z tego?
"Sąd ostateczny" to moje drugie spotkanie z Emilem Żądło - byłym policjantem, byłym dziennikarzem śledczym (a w każdym razie pozostającym na zawodowym marginesie), byłym mężem, ojcem wprawdzie nie byłym ale wylatującym z orbity, za to aktualnym bankrutem mającym problemy ze spłacaniem alimentów. Muszę przyznać, że jako bohater wypada barwniej niż w "Cieniu gejszy" - głównie dlatego, że człowiek o uporządkowanej sytuacji życiowej jest mniej interesujący niż ten na życiowym zakręcie – co zresztą literatura współczesna poniekąd odziedziczyła po średniowiecznym malarstwie, w którym wizje piekła, czyśćca i kar za grzechy przedstawiano o wiele barwniej niż raj... chociaż intencją autora było zainteresowanie dążeniem do raju i zbawienia.
W „Sądzie Ostatecznym” Emil Żądło wylądował na ostrym wirażu i radzi sobie z wyjściem na prostą.
Krytycy czasami zarzucają Emilowi jako postaci pewną niekonsekwencję: po pierwsze - jest nieco niezdarny w rozmowie, po drugie - mieszka w Gdańsku i nie wie, gdzie wisi najsłynniejszy gdański obraz. Te cechy da się zauważyć, tylko czy to są wady? Nie każdy dziennikarz jest mistrzem dialogu na żywo. A jeśli idzie o oczekiwanie erudycji w tym fachu... znam wielu dziennikarzy. Większość z nich kiepsko orientuje się w sprawach kultury i sztuki. Tacy jak Jerzy Giedroyć stanowili zawsze elitę a nie standard w dziennikarskiej profesji, nawet jeśli chcielibyśmy, aby było inaczej. Ja odbieram tę postać jako zwykłego człowieka - z przeciętnymi zainteresowaniami i w miarę typowym wykształceniem.
O ile w "Cieniu gejszy" akcja rozwijała się nieco wbrew bohaterom - zaskakując ich i unosząc na fali, to w "Sądzie ostatecznym" ludzie mają więcej wpływu na wydarzenia, co świetnie służy opowieści.
Zarówno Emil Żądło  jak i jego stary kumpel z policyjnych czasów spotykają się z przestępcą, który nie pojawia się zbyt często w polskich realiach. Seryjny morderca owładnięty obsesją rytualnej zemsty na całym mieście starannie planuje i przygotowuje swoją akcję, ale równocześnie pozostaje zagadką zarówno dla bohaterów... jak i czytelnika. Podobnie jak w innych kryminałach Anny Klejzerowicz - bieg wydarzeń jest równie ważny,  co próba pokazania motywacji bohaterów, wyjaśnienia drogi, która doprowadziła ich do miejsca akcji.
Ale na te ostatnią nie można narzekać - toczy się w zmiennym tempie, przyspiesza i zwalnia nieoczekiwanie, po to by na koniec runąć jak lawina. Niemałą rolę odgrywa w niej pewna... ludzka niedoskonałość uczestników, którzy potrafią spartaczyć istotne drobiazgi. Tylko morderca działa perfekcyjnie.
Jedna z rzeczy, która ujęła mnie w kryminałach z Emilem, to genialny kot Bolero, postać prawdziwie charyzmatyczna. Inna - to utrzymanie czytelnika w niepewności co do rozwiązania wszystkich zagadek. Czytając wiemy tyle, ile bohaterowie i tak samo jak oni potrzebujemy nieco dodatkowej wiedzy na zakończenie, mimo, że w przeciwieństwie do policjantów na bieżąco zapoznajemy się z myślami Głównego Czarnego Charakteru.
To cenne – ostatecznie kryminał opiera się o Poszukiwanie Odpowiedzi i Niepewność.
Stosunek do sztuki i tradycji kulturowej to kolejna cecha, za którą lubię książki Anny Klejzerowicz. W dzieciństwie zaczytywałem się  przygodami Pana Samochodzika splatającymi  kryminalną przygodę z solidną porcją historii sztuki, do dzisiaj sobie cenię umiejętne takie połączenie, a w każdej książce Ani dostaję tego do woli.
Z pewnością czytanie „Sądu Ostatecznego” z reprodukcją obrazu Memlinga to dobry pomysł, skoro morderca czerpie pomysły ze słynnego gdańskiego zabytku... powinniśmy zatem poszukać w trakcie lektury jego kolejnej inspiracji, tak, jak robił to Emil.
Ale jest coś jeszcze, co mocno łączy pisarstwo Anny Klejzerowicz z ze słynnym gdańskim zabytkiem.
Morderca na swój sposób próbuje wymierzyć sprawiedliwość – prowadzi własną krucjatę kierowaną tyleż schizofrenią, co potrzebą przywrócenia porządku moralnego w świecie.
To, że próbuje nie znaczy, że działa słusznie... ale przynajmniej we własnej opinii idzie dobrą drogą.
Spróbujmy poszukać jakiejś racji w jego działaniu zanim ostatecznie go osądzimy: on właściwie odziedziczył krzywdę po poprzednim pokoleniu. Ale poprzednie pokolenie przecież nie było bez winy – gdańscy Niemcy nie płakali po ofiarach zakopanych nad Piaśnicą... poszukajmy wraz z autorką i Emilem Żądło źródeł zła.
Spójrzmy na kryminalną historię inaczej niż na zwykłą zagadkę.
Popatrzmy też na zbroję archanioła na środkowej części tryptyku – w polerowanym napierśniku odbija się jak w lustrze pejzaż Sądu Ostatecznego.
Tylko... pokazuje miejsce, z którego patrzymy na obraz ale nas nie ma w tym odbiciu. Mistrzowie tamtej epoki próbowali czasem odnaleźć i pokazać odmienny punkt widzenia, taki, jakiego ludzie zazwyczaj nie dopuszczają do swej świadomości.
Anna Klejzerowicz też to robi: poszukuje związku między teraźniejszością i przeszłością, pokazuje historyczne korzenie naszej codzienności, podsuwa pod nos dzieła sztuki, w których możemy szukać nie tyle gotowej odpowiedzi, co metody dochodzenia do prawdy.
Jej kryminały mają wymiar uniwersalnej przypowieści.
O ile zechcemy poszukać tego wymiaru.
(POL)

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Przebudzona o świcie - C.C. Hunter


Książka przekazana przez Wydawnictwo Feeria



Drugą część historii Kylie Galen i jej pobytu w obozie resocjalizacyjnym dla istot nadnaturalnych należy chyba czytać zaraz po pierwszej, gdyż właściwie stanowi ona drugi tom a nie osobną powieść o tych samych bohaterach. Jeśli między pozwolimy sobie na dużą przerwę w czytaniu, to jest spore ryzyko, że niektórym czytelnikom druga część wyda się słabsza – głównie dlatego, że w części pierwszej właściwie padła większość odpowiedzi na najbardziej dręczące bohaterkę pytania a kolejna skupia się bardziej na porządkowaniu relacji między bohaterami niż na odkrywaniu prawdy o nich.
Z tego powodu druga część zawiera nieco więcej elementów typowych dla powieści młodzieżowej.
„Przebudzona o świcie” nie jest jednak sztampowym czytadełkiem. To dobrze napisana powieść, ze sporą dozą napięcia, ciekawie nakreślonymi bohaterami o całkiem interesujących osobowościach... i starannie przemyślanych motywacjach. Do tego zaspokaja bardzo rozmaite upodobania.
Miłośnicy paranormalności znajdą nieco ulubionych elfów, wampirów i wilkołaków, kilka momentów ociera się o całkiem niezły horror, jest trochę humoru, np. wątek przemienionego kotka Łatka czy satysfakcjonujący zatarg między Kylie i Fredericką. Do tego Mrs. Hunter zręcznie opowiada o skomplikowanych relacjach między rozwodzącymi się rodzicami i pośpiesznie dorastającą Kylie, o gierkach, w które próbują oboje wciągać córkę, o odpowiedzialności, o kryzysie dziecięcych przyjaźni... i ich odbudowaniu. Kwestie uczuć zajmują całkiem dużą część powieści, obywa się jednak bez łatwizny niestrawnej dla ludzi, którzy już wyrośli z okresu dojrzewania. Właściwie siła powieści bierze się z poważnego potraktowania przez autorkę osobistych perypetii bohaterów, dzięki czemu bardzo łatwo wciągnąć się  w ich życie.
Inaczej mówiąc - „Przebudzona o świcie” to niezła powieść, która może się podobać nie tylko nastolatkom ale i takim marudom w średnim wieku, do jakich ja się zaliczam.

sobota, 14 czerwca 2014

Gdy zwierzęta mówią ludzkim głosem… - Karolina Wilczyńska

Roman Podsiadło, jak każdy jamnik, lubił wygrzewać się na słoneczku. Nie od dziś wszak wiadomo, że jamnik jest formą pośrednią między psem a kotem, więc wyciągnięcie się na nagrzanym balkonie, to nie lada przyjemność. Jednak w tym roku czerwcowe upały dały się we znaki nawet Romanowi.
- Nie chce mi się nawet ogonem ruszyć – pomyślał jamnik. – A Franio prosił o bajeczkę na urodziny…
Zamyśliła się psina, ale upartość i spryt charakterystyczny dla tej rasy, nie pozwoliły mu, ot tak, zrezygnować z planów. Kiedy tylko usłyszał, że ktoś z domowników otwiera drzwi do łazienki, natychmiast zręcznie prześlizgnął się do środka (a ma w tym dziesięcioletnią wprawę!). Chłodna terakota była tym, czego potrzebował.
- Już lepiej! – ucieszył się Roman. – Teraz mogę ci, Franiu, wymyślić bajkę. A żeby było jeszcze milej w ten upalny dzień – wszystko będzie działo się zimą. Posłuchaj, Franiu…
*
Zmierzch zapadł szybko, jak to zimową porą. Pola i łąki spowiły ciemności, ale zbłąkany wędrowiec bez trudu znalazłby drogę do najbliższych zabudowań. Mieszkańcy wsi, mimo że od miasta dzieliło ich ponad trzydzieści kilometrów, doskonale wiedzieli jak w nowoczesny sposób przygotować się do Świąt Bożego Narodzenia. Chociaż w ramach oszczędności zlikwidowano większość kursów i autobus pojawiał się tutaj dwa razy dziennie, to w większości gospodarstw był przynajmniej jeden samochód, którym całe rodziny jeździły na zakupy do wielkich galerii handlowych. Mieszkańcy wiedzieli więc jak powinny wyglądać prawdziwe Święta w zachodnioeuropejskim czy amerykańskim stylu. Każdy dom ozdabiały dziś migające lampki, a bogatsi gospodarze stworzyli nawet, z pomocą zakupionych w hipermarketach dekoracji, całe bożonarodzeniowe scenki, pełne Mikołajów, krasnali i reniferów ciągnących sanie. Tak, zbłąkany wędrowiec z łatwością odnalazłby tę wieś.
Przyznać trzeba, że w tym roku nawet natura sprzyjała mieszkańcom. Kilka dni przed Świętami spadł śnieg i przykrył puchową warstwą wszystko to, co mogłoby popsuć niepowtarzalną atmosferę tej jedynej w roku magicznej nocy. Stare części maszyn, resztki cegieł czy połamanych desek, a nawet wrak Syrenki u Maciejaków – wszystko to, pokryte białym kobiercem, traciło swoje szare i nieprzyjemne oblicze. Nie trzeba było nawet wiele wysiłku czy wyobraźni, żeby uznać okolicę za malowniczą i sielską.
Mróz malowałby z pewnością wspaniałe wzory na szybach, dopełniając bajkowego obrazka, gdyby nie fakt, że w większości domów dawno zapomniano o kaflowych piecach. Grzejniki zasilane gazem lub elektrycznością nie dopuszczały chłodu do wnętrza, zapewniając mieszkańcom komfort obserwowania malowniczych zimowych krajobrazów bez chuchania w szybę i owijania się w ciepłe koce. Niektórzy miłośnicy tradycji malowali co prawda na szybach świąteczne motywy śniegiem w sprayu lub ozdabiali okna naklejkami imitującymi oszronione szkło, jednak większość wolała obserwować okolicę przez niczym niezmącone szklane tafle.
Wróćmy jednak do zbłąkanego wędrowca. Tak, znalazł się i on, niezbędny choćby po to, aby dopełnić obrazu wigilijnego dnia. Z początku obserwował wieś z daleka, później, zachęcony smakowitymi zapachami, które rześkie powietrze niosło po okolicy, podszedł bliżej. Nie przepadał za ludźmi, ale noc zapowiadała się mroźna, więc postanowił znaleźć schronienie. Liczył też na posiłek, bo choć kiszki grały mu marsza, nie była to najlepsza muzyka do zimowych wędrówek.
Z obawą minął pierwsze zabudowania. Nadzieja na pełny brzuch i ciepły kąt była silniejsza od rozsądku i dotychczasowych doświadczeń. Starał się przemykać blisko ogrodzeń, zawsze unikał środka drogi, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Już nie raz doświadczył ludzkiej kpiny, zdarzało się nawet, że oberwał. Tak, wiedział jak traktuje się obcych i nie tęsknił za powtórką. Wiedział, że najpierw musi popatrzeć i wybrać dom, który wyda mu się przyjazny. Bo takie też bywały, rzadziej, ale jednak. W takich domach witano go serdecznie i chociaż zwykle nie wpuszczano za próg, to przynajmniej odchodził najedzony i żegnany dobrym słowem. Takie wspomnienia dawały nadzieję i pozwalały zachować nadzieję na lepszą przyszłość.
Na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi. Zresztą większość dorosłych mieszkańców nie wychodziła z domów. Widział przez okna, że chodzą szybko z jednego pomieszczenia do drugiego, nakrywają stoły i przynoszą na nie talerze z potrawami, których zapach mile łechtał w nosie. Wszyscy byli odświętnie ubrani, w każdym domu na honorowym miejscu stała bogato zdobiona choinka. W taki wieczór nikt nie miał czasu nawet rzucić okiem w kierunku drogi. Zresztą po co? Wszyscy goście byli już na miejscu i nikt nie oczekiwał kolejnych, choć na każdym stole zostawiono wolne miejsce. Taki zwyczaj, a tradycja rzecz święta.
Na zewnątrz pozostało jedynie kilkoro dzieciaków, ale zajęte lepieniem bałwana i obrzucaniem się śnieżkami nie zauważyłyby nawet gdyby obok przemaszerował pułk wojska. Jedna samotna istota bez większego trudu mogła uniknąć ich zainteresowania. A to było na rękę naszemu wędrowcowi. Rozglądał się czujnie, wypatrując przyjaznego miejsca na nocleg. Sprawa wydawała się o tyle łatwiejsza, że w świąteczną nic nikomu nie będzie się chciało skrupulatnie sprawdzać wszystkich kątów. Święta to dobry czas, nawet dla bezdomnych wędrowców.
Mniej więcej w połowie wsi jego uwagę przykuło jedno z gospodarstw. Duży dom świadczył o zamożności gospodarzy, a zabudowania gospodarcze okalające podwórze były solidne – murowane i ocieplone. To oznaczało, że nadal hodują tu zwierzęta – niby rzecz oczywista na wsi, ale z doświadczenia wiedział, że coraz częściej gospodarze rezygnowali z żywego inwentarza. Nie opłaca się – mówili. – Taniej można wszystko kupić w sklepie i roboty mniej… Coraz rzadziej spotykał na swojej drodze zwierzęta. Jeśli już, to psy lub koty. Te pierwsze były często podobne do właścicieli – nie lubiły obcych i z zajadłością starały się jak najszybciej pozbyć ich ze swojego terytorium, więc wcale nie tęsknił za spotkaniem z nimi.
Tutaj było inaczej. Mimo intensywnej woni jedzenia czuł wyraźny zapach siana i parującego nawozu. Dla kogoś wybrednego nie byłoby to miłe wrażenie ale jemu przyniosło skojarzenie z ciepłą oborą i miękkim posłaniem. Podjął więc decyzję i przez niedomkniętą furtkę wślizgnął się najciszej jak potrafił na podwórko, a potem wypróbowanym wielokrotnie wcześniej sposobem otworzył drzwi do obory.
Zwierzęta zastrzygły uszami i zaczęły rozglądać się wokół zaniepokojone nieznanym zapachem. Dostrzegły wędrowca i omiotły go zaciekawionymi spojrzeniami. Widząc, że nie chce zrobić im nic złego milcząco zaakceptowały jego obecność. I tylko od czasu do czasu zerkały, obserwując jak mości sobie posłanie w kupie siana złożonej w rogu pomieszczenia. Wigilijny wieczór objął swą mocą także te istoty.
*
- Pierwsza gwiazdka! Jest już pierwsza gwiazdka! – zawołała dziewczynka. Z niecierpliwością wypatrywała już od godziny tego znaku, dzięki któremu była coraz bliżej prezentów. Kolorowe opakowania ułożone pod choinką nęciły i wabiły od rana.
- Siadamy do stołu – zdecydował gospodarz zacierając zgrubiałe od codziennej pracy dłonie. Lubił dobrze zjeść i myśl o smakołykach przygotowanych przez żonę i córkę była mu bardzo miła.
- Najpierw podzielimy się opłatkiem – przypomniała gospodyni, przygładzając odświętną fryzurę. Była z niej dumna, wszystkie sąsiadki zazdrościły wizyty w znanym salonie fryzjerskim. Kosztowała niemało, ale w końcu stać ich. Ciężko pracują cały rok, to Święta muszą być wyjątkowe. – I życzenia. To tradycja.
- Tradycja – święta rzecz – poparł żonę gospodarz. Poluźnił węzeł krawata i sięgnął po stojący na białym obrusie talerzyk z opłatkiem. Odchrząknął i w pierwsze słowa skierował do żony:
- Życzę ci, abyśmy cały następny rok zdrowi byli, żeby sił ci nie brakło, żebyś mogła cieszyć się wnuczką, a mnie i dzieciaki wspomagać. I żebyś nie zapomniała jak się ruskie robi, bo bez nich to rodzina, jak nic, kolejnych Świąt nie dożyje – ten dowcip powiedział po raz pierwszy już kilkanaście lat temu i był tak zadowolony z wybuchów śmiechu, które wzbudził, że powtarzał go teraz w każdą Wigilię oczekując uznania dla jego poczucia humoru. Tradycji stała się zadość – żona, syn i synowa roześmiali się i gospodarz zadowolony pogłaskał się po wąsach.
- Teraz babcia – popędzała dziewczynka, zerkając na największą paczkę pod choinką. Prosiła o interaktywnego pieska, który szczeka, podaje łapkę a nawet siusia i liczyła, że w niej właśnie jest.
- Sandra ma rację. – pokiwała głową gospodyni i zrobiła krok w stronę męża. – Wiesiu, życzę ci, a właściwie nam obojgu, żebyśmy mogli kolejne Boże Narodzenie spędzić tak rodzinnie jak to. Bo zdrowie i kochająca się rodzina są najważniejsze.
Kiedy przełamali się opłatkiem, ucałowała męża w oba policzki i otarła palcem łzę wzruszenia.
*
Pierwsza nie wytrzymała maciora.
- Zobacz co oni robią – kwiknęła do konia. – Ty dasz radę coś zobaczyć przez okienko na górze. Szybciej! – poganiała niecierpliwie. – Co oni jedzą? Tak ładnie pachnie…
Stary ogier nie kwapił się do spełniania zachcianek współlokatorki. Nie był już młody, a lata pracy sprawiły, że nie był pewien swojej sprawności. Kopyta na ścianę? – myślał. – To się może źle skończyć…
Na relacjonowanie wydarzeń zdecydował się bury kocur. Z gracją wskoczył na żerdzie drewnianego boksu, a z nich na parapet. Zerknął w dół oczekując pochwały. Ogier zarżał z uznaniem, co zaspokoiło kocią próżność.
- Na razie nie jedzą. Będą składać sobie życzenia. O, rybę widzę… mniam. A teraz gospodarz coś mówi – przerwał, żeby podrapać się za uchem.
- Ryba to nie dla mnie – świnia nie była zadowolona z tego, co słyszy. – Popatrz dobrze!
Kot zerknął przez przybrudzoną szybę.
- Teraz mówi gospodyni… A teraz się całują…
- Tak, pewnie, całują! – zarżał z pogardą koń. – Kochają się bardzo, myślałby kto! A jak zwozimy siano z łąk pod lasem, tych co tam traktor nie dojedzie, to Mazurowa zawsze przybiega i znikają z gospodarzem w stogach. Tyle z tego, że odpocznę, ale a to potem tak mnie gna, żeby na czas do domu wrócić, jakby zapominał, że mam swoje lata i wóz już bardziej mi ciąży niż dawniej. Pewnie chce, żeby się gospodyni nie dowiedziała czym się na łące zajmuje.– Parsknął z wyrzutem i zajął się zawartością żłobu.
- Gospodyni to chyba wie – odezwała się krowa, która w zamyśleniu kręcąc pyskiem przysłuchiwała się narzekaniom ogiera. – Bo jak Mazurowa ma przyjść po świeże mleko, to nie przecedza go tak dokładnie. I kiedyś widziałam jak napluła do butelki. Powiedziała: masz, ty krowo! – przeżuła kilka kęsów intensywnie się nad czymś zastanawiając. – A ja myślałam, że to dla mnie. I nawet się zdziwiłam, że mi potem tego mleka wcale nie daje. A teraz… - zamilkła wpół zdania oddając się ponownie swojemu ulubionemu zajęciu.
*
- Teraz wy, młodzi – zachęca gospodyni. – Wiem, że wam całowanie nie dziwne, ale dzisiaj to takie specjalne, żeby tradycji stała się zadość. – My wam z ojcem życzymy, żebyście dalej zgodnie żyli, dzieciaka na porządnego człowieka wychowali no i może kolejnego wnuka nam za rok pod choinkę dali w prezencie – zaśmiała się z własnego konceptu i dodała:
- Bo rodzina najważniejsza.
Młodzi, niczym wywołani do odpowiedzi uczniowie, wyprostowali się i podeszli do siebie.
- Mamo, tato, szybciej! – dziewczynka podskakiwała niecierpliwie między rodzicami. – Bo wszystko wystygnie, nawet prezenty!
Szczerość dziecka rozładowała napięcie. Młodzi zaszeptali coś do siebie, pocałowali się i przytulili.
- Jak oni się kochają – westchnęła wzruszona gospodyni.
- W porządnej rodzinie wychowana córka to i męża dobrego wybrać umiała – skwitował gospodarz. – A teraz wreszcie do stołu, bo zgłodniałem, a i kielicha nie odmówię.
*
- Co jedzą? Co jedzą? Zobacz! – niecierpliwiła się świnia. – Musisz się tak wylizywać dokładnie? Nic ci nie będzie jak trochę odpuścisz – przekonywała kota.
- Jutro w swoim korycie zobaczysz co jedli – pogardliwie zamruczał kocur. Mógł sobie na to pozwolić, bo chociaż maciora była potężna, to on na okiennym parapecie czuł się bezpieczny. Żeby pokazać kto tu kontroluje sytuację, przeciągnął się jeszcze niespiesznie i dopiero po tym pokazie kociej gibkości zerknął w stronę domu.
- Jeszcze nie jedzą. Teraz przytulają się młodzi. Nuda – podsumował i ziewnął.
- Ciekawe kiedy przejmą gospodarkę – zastanowił się koń. – Młody ciągle się kłóci z gospodarzem, żeby kredyt wziąć na maszyny. Dobrze byłoby – rozmarzył się. – Może wtedy mógłbym odpocząć…
- Tak, odpocząć, akurat! – miauknął ironicznie kocur. – Wtedy to na kiełbasę byś poszedł. Kto darmozjada będzie trzymał. Taki masz wielki łeb, a nie myślisz!
Widząc przerażone spojrzenie ogiera dodał szybko:
- Ale nic się nie bój. Gospodarz kredytu nie weźmie.
- Może młody zarobi? – zastanawiała się świnia. – Słyszałam jak rozmawiał z żoną, tu, w oborze. I ona mu kazał się do roboty brać, bo pieniądze potrzebne a ona już nie może więcej matce podbierać, bo się tamta połapie.
Krowa zajęta przeżuwaniem tylko zamuczała, potwierdzając słowa maciory. Też to słyszała, trudno było nie słyszeć.
- Nie weźmie się do roboty, bo mu się nie chce – skwitował kot z pewna siebie miną.- Bywam w domu, to wiem więcej niż wy. Młody popija. Wódkę, znaczy alkohol. Chowa przed żoną i teściami, ale ja wiem gdzie – w szafie, w kuchni za szafką i w łazience pod wanną. Zresztą kłóci się o to z żoną, ale cicho, żeby gospodarze nie słyszeli.
Rzucił ostatnie spojrzenie w stronę budynku i lekko zeskoczył na ziemię.
- Dzisiaj i tak nic nie dostaniemy. Nie wiem jak wy, ale ja idę spać – mruknął i z wysoko postawionym ogonem odszedł w upatrzone wczesnej miejsce, które wydało mu się idealne na drzemkę.
Pozostałe zwierzęta też zajęły się swoimi sprawami. Koń przysypiał ze zwieszonym łbem, krowa przeżuwała, a maciora uparcie poszukiwała czegoś smacznego ryjąc pod ścianą.
*
- Zasiedzieliśmy się – powiedział młody mężczyzna. – Pora spać – zdecydował. Wstając wychylił jeszcze stojący przed nim kieliszek.
- A pójdziemy sprawdzić czy zwierzęta mówią ludzkim głosem? – proszącym tonem zapytała dziewczynka. Interaktywny piesek leżał porzucony pod stołem. – Puszkowi wyczerpały się baterie i już nie szczeka – dodała rozżalona.
Ojciec spojrzał groźnie i dziecko zamilkło. Niespodziewanie z pomocą przyszła babcia.
- Północ lada chwila, my i tak idziemy na Pasterkę, bo jakże by nie iść, to możemy małą na chwilę do zwierząt zabrać.
Przeszli przez podwórko, zmrożony śnieg iskrzył się tysiącem srebrnych drobinek i skrzypiał pod butami. Weszli do obory.
- Koniku, krówko, co mi dziś powiecie? – radośnie zawołała dziewczynka.
Zwierzęta milczały. Koń parsknął cicho, krowa beznamiętnie ruszała pyskiem.
- A ty, świnko? Opowiedz coś! Musisz, dzisiaj Wigilia! – w głosie dziecka pobrzmiewały nutki zniecierpliwienia. – Kotku, mów, bo powiem babci i nie dostaniesz więcej mleka!
Żadne ze zwierząt nie zareagowało. Kot spał zwinięty w kłębek, a maciora kwiknęła niespokojnie.
- Chodź, dziecko, mówiłem, że zwierzęta nie mówią. To tylko pogańskie przesądy. – Gospodarz chwycił wnuczkę za rękę i pociągnął w stronę wyjścia – Zresztą co miałyby mówić, pojęcia nie mają o świecie, to tylko głupia gadzina…
Wyszli na zewnątrz i odeszli szybkim krokiem. Zwierzęta usłyszały jeszcze tylko rozżalony głos dziecka:
- Nie lubię ich! Wolę Puszka, bo szczeka kiedy ja chcę. Dziadku, a kupisz mi baterie do Puszka?
Głosy zamilkły. Wędrowiec zdecydował, że już może się poruszyć. Wstał z posłania i otrzepał z siebie resztki siana. Pora na niego. Ogrzał się, a teraz musi znaleźć jeszcze coś do jedzenia zanim nadejdzie poranek. Warknął cichutko, a gdy zwierzęta spojrzały w jego stronę - pomachał ogonem, dziękując w ten sposób tym, którzy w wigilijną noc udzielili mu schronienia. Po chwili wyślizgnął się w nocną ciemność.
*
- I jaki ci się, Franiu, podobała moja bajka? Mówisz, że smutna? Cóż, są różne bajki. Na pocieszenie powiem ci, że jest smutna, bo jest tak naprawdę o ludziach. Ale nie martw się, kochany kotku, na szczęście nie o wszystkich. Są też tacy, podobni do nas. Bo zwierzęta nie kłamią, nie oszukują, zawsze szczerze okazują emocje i potrzeby. Tak, jak ja teraz. Bo widzisz, Franiu, zbyt zimno mi już – od tej podłogi i od tej bajki. Idę na balkon wygrzać futerko.
Pchnął nosem drzwi i poszedł machając z zadowoleniem puszystym ogonem. Był z siebie zadowolony i nie zamierzał tego ukrywać. Jak to jamnik.

piątek, 13 czerwca 2014

Kazio i Kazia - MAJA PORCZYŃSKA-SZARAPA.


Dziadek Kazimierz był dla Weroniki wszystkim. Po rozwodzie jej rodziców, to on wraz ze swoją żoną podjął się trudów wychowania jedynej wnuczki. Jej matka wyjechała na Zachód do pracy i tam już została, związała się z Niemcem i sporadycznie odwiedzała pierworodną córkę w Polsce. Weronika traktowała dziadków jak swoich rodziców, którzy stali się jej opiekunami prawnymi. Babcia codziennie rano szykowała jej śniadanie i zaplatała długie do pasa włosy w gruby warkocz, dziadek pilnował ocen i chodził na wywiadówki. Przy Weronice nie odczuwali upływu czasu, dodawała im energii i sił witalnych, ponieważ czuli się potrzebni i mieli dla kogo żyć. Boleli nad postępowaniem córki, która zostawiła swoje dziecko, a jednocześnie tak bardzo przyzwyczaili się do wnuczki, że nie wyobrażali sobie, żeby kiedykolwiek ich opuściła i dołączyła do matki. Uznali status quo i cieszyli się z drugiej młodości. Teraz, na emeryturze, mieli więcej czasu dla Weronki, jak ją pieszczotliwie nazywali. Mogli poświęcić jej tyle uwagi, ile potrzebowała dorastająca dziewczynka. Byli szczęśliwi mając siebie i jakoś wiązali koniec z końcem. Dla wnuczki poruszyliby niebo i ziemię, gdyby trzeba było. Dziewczynka przeżywała okres buntu nastolatki, trzaskała drzwiami, szlajała się z rówieśnikami po okolicy, ale zawsze wracała wieczorem do domu. Dziadkowie czuli czasem od niej dym z papierosów czy piwny oddech, ale nic nie mówili. Wiedzieli, że reprymenda podziała na nią jak płachta na byka, że będzie im robić na złość. Udawana obojętność dziadków skutecznie tłamsiła bunt Weroniki. Mimo uporu i przekornego charakteru, nie chciała robić im przykrości. Dobrze wiedziała, że spokojną przystań zawdzięcza właśnie im, dlatego szybko wyrosła z nastoletnich wygłupów.
Dziadkowie bardzo kochali zwierzęta i zaszczepili w Weronice miłość do czworonogów. Mieli ratlerka, Chiko, rybki, które dziadek Kazimierz hodował od dzieciństwa, i chomika. Od najmłodszych lat uczyli Weronikę odpowiedzialności. Uczyli ją, że zwierzęta mają duszę, że trzeba o nie dbać, chodzić z Chiko na spacer, dawać jedzenie rybkom i chomikowi, regularnie sprzątać akwarium i klatkę. Uczyli szacunku dla żywych stworzeń, sympatii i współczucia. Dzięki temu Weronika wyrosła na mądrą, obowiązkową i wrażliwą osobę, a dziadkowie Nowaccy mogli być dumni, że udało im się wychować wnuczkę na szlachetnego człowieka, choć kładła się na tym cieniem ich porażka wychowawcza w przypadku własnej córki.
Z upływem lat Weronika coraz więcej czasu poświęcała opiece nad dziadkami. Ciężko było im się pogodzić z utratą sprawności, ale ona zawsze im powtarzała:
- Kiedyś to wy troszczyliście się o mnie, karmiliście mnie i przewijaliście, czuwaliście nad moim łóżkiem, gdy miałam gorączkę. Teraz po prostu role się odwróciły, a ja zajęłam wasze miejsce.
Chiko w końcu zdechł ze starości. Biedaczek pod koniec życia ledwo chodził, był przygłuchy i miał cukrzycę. Weronika ze łzami w oczach patrzyła, jak świeca jego psiego życia powoli dogasa. Płakała po kątach, nie chcąc dodatkowo smucić dziadków. Po jego odejściu dziadek Kazimierz powiedział do Weroniki:
- Wnusiu, przyszedł na niego czas, tak jak i na nas kiedyś przyjdzie. Jest już za Tęczowym Mostem, gdzie są też nasze rybki i chomik. Nie smuć się. To zwierzęta nas wybierają, pamiętaj o tym. Kiedy na mnie i babcię przyjdzie pora, nie zostawimy cię samej.
Weronika głośno zaprotestowała.
- Dziadku, nie mów tak, jeszcze wiele lat przed wami. Nie wyobrażam sobie bez was życia!
- Czas zatacza koło, skarbeńku. Nie możesz poświęcić życia starym ludziom, musisz iść swoją drogą, znaleźć dobrego chłopaka, wyjść za mąż, urodzić dzieci. Kiedyś ten dzień nadejdzie, ale nie smuć się. Nie będziesz sama.
Nie wrócili już do tej rozmowy. Czasem Weronika myślała jedynie o słowach dziadka, o tym, że „to zwierzęta nas wybierają” i że „nie będzie sama”, ale nie rozumiała tych słów.
Minęło kilka lat, przez dom Nowackich przewinęło się wiele rybek i dwa chomiki. Ponieważ opieka nad dziadkami, studia i praca pochłaniały cały czas Weroniki, nie zdecydowała się na czworonoga. Nie podołałaby obowiązkom, a nie chciała, żeby zwierzę cierpiało, kiedy ona była na uczelni, w pracy albo jeździła z dziadkami po lekarzach i na zakupy. Wprawdzie piesek dotrzymywałby dziadkom towarzystwa, kiedy jej nie było w domu, ale uznała, że nie da rady wziąć na siebie kolejnego obowiązku. Przecież dziadkowie zawsze jej wpajali, że zwierzęciu trzeba poświęcić czas i uwagę, a ona co rano z trudem zwlekała się nawet z pościeli, by zacząć nowy dzień. I nie, nie narzekała, obowiązki trzymały ją w pionie, cieszyła się, że ma dziadków i może się nimi opiekować. W jej życiu sporadycznie pojawiali się chłopcy, potem mężczyźni, ale szybko się z niego wykruszali. A ona pocieszała się, że na wszystko musi przyjść odpowiednia pora, że nie ma co trzymać kogoś na siłę, kto nie rozumie, że nie jest pępkiem świata.
Dziadek Kazimierz odszedł w pewne słoneczne przedpołudnie. Cicho i spokojnie, tak, jak żył. Weronika dopiero wróciła z ostatnich zakupów, była Wielka Sobota. Właśnie miała z babcią szykować koszyczek do święconki. Tamtą Wielkanoc pamięta jak przez mgłę. Minuty, godziny i doby zlewały się w bezkształtną masę. W trybie autopilota załatwiała formalności, mimo że trwały święta. Nie mogła pozwolić sobie na słabość. Wystarczyło, że widziała bezgraniczną rozpacz babci. Nie spała przez trzy dni, chodziła jak pijana i nie wiedziała, czy to tylko rozpacz, czy wyczerpanie. Dzień pogrzebu był smutny, ponury i wyjątkowo chłodny jak na koniec kwietnia. Dopiero po wszystkim Weronika wpadła w czarną dziurę rozpaczy. Płakała całymi dniami, wzięła urlop w pracy, ponieważ nie mogła zmusić się do normalnego funkcjonowania. Zaniedbała obowiązki domowe i uczelnię. Babcia na tyle, na ile była w stanie, jakoś ogarniała dom, ale z uwagi na sędziwy już wiek i kłopoty ze zdrowiem, szło jej to bardzo opornie. Uzmysłowiła sobie, jak wielką pociechą była i jest dla nich Weronika. Nie, już nie dla nich, dla niej. Obie tkwiły w żałobie, niezdolne do podjęcia normalnego życia.
Któregoś lipcowego popołudnia babcia weszła do pokoju Weroniki, gdzie zastała ją leżącą na kanapie z albumami fotograficznymi rozłożonymi wokół niej. Z niektórych wystawały pliki zdjęć, część spadła na dywan. Dziewczyna oglądała fotografie, na przemian śmiejąc się i płacząc. Ten obrazek wzruszył babcię, dlatego postanowiła cofnąć się na korytarz. Śmieci mogą poczekać.
- Co się stało, babciu? – Zapytała jednak Weronika.
- A nic, nic. Trzeba wyrzucić śmieci, bo od tych upałów strasznie śmierdzi z kubła, ale to może poczekać.
- Zaraz pójdę, dobrze?
- Dobrze, wnusiu, nie spiesz się.
Babcia Weroniki z trudem przełknęła ślinę i wycofała się do drugiego pokoju. Albumy ze zdjęciami skrywały całą jej przeszłość, ulotne chwile jej sześćdziesięcioletniego małżeństwa. Poczuła, że w gardle rośnie jej gula. Z oczu pociekło kilka łez. Tyle lat razem, tyle wspomnień, ciężkich chwil, problemów i radości. Wciąż nie mogła przyzwyczaić się do śmierci męża. W szafach wisiały jego ubrania, na stole walały się jego okulary i gazety, biblioteczka skrywała klasery z bogatą kolekcją znaczków, na serwantce stało akwarium z jego rybkami. Nie potrafiła się jeszcze z nim pożegnać, dlatego nie dziwiła się wnuczce, że go wspomina i próbuje zatrzymać czas zamknięty na fotografiach.
W końcu Weronika zwlekła się z kanapy i poczłapała z ciężkim workiem do śmietnika. Od paru miesięcy pomieszczenie było zamykane na klucz, ale część sąsiadów nie zamykała bramy z lenistwa. Wciąż ktoś zapominał o kluczu. Weronika wrzuciła worek do kontenera i już miała wychodzić, gdy do jej uszu dobiegł słaby pisk. Myślała, że się przesłyszała. Słabe odgłosy dochodziły z kąta, gdzie leżała stara reklamówka i trochę śmieci, zostawionych przez niefrasobliwych lokatorów. Z nerwowo bijącym sercem dziewczyna zbliżyła się do torby i lekko ją odchyliła. W środku tuliły się do siebie dwa malutkie kotki, jeden rudy, drugi srebrny. Miały najwyżej kilka tygodni. Weronika zaklęła w duchu nad okrucieństwem tego, kto pozostawił te maluchy na pewną śmierć i delikatnie wyjęła kociaki z reklamówki. Chociaż były brudne i zarobaczone, dziewczyna przytuliła je do piersi, by je nieco ogrzać, i popędziła do domu.
Przez następnych kilka dni opiekowała się maluchami na zmianę z babcią. Karmiła, ogrzewała, chodziła z nimi do weterynarza, leczyła drogimi specyfikami. Kotki były prawdopodobnie rodzeństwem, samczyk i samiczka. Weronika nadała im imiona: Kazio i Kazia, po ukochanym dziadku. Zwierzęta długo dochodziły do siebie, były skrajnie wyczerpane i wyziębione. Kobiety podejrzewały, że ktoś podrzucił je do śmietnika, bo prawdopodobnie pochodziły z nielegalnej hodowli. Wyobrażały sobie rozpacz kotki, której brutalnie odebrano maleństwa.
Babcia dziewczyny zmarła pół roku po mężu. Weronika straciła w jednym roku dwoje najbliższych jej ludzi. To jakby ktoś wyrwał jej z piersi pół serca. Pozostałą połówkę ofiarowała Kaziowi i Kazi, które dzięki jej troskliwej opiece przeżyły i wyrosły na dużych psotników. Są z nią do dziś i z nawiązką odwdzięczają się za to, że uratowała im życie. Codziennie budzą ją wchodząc jej na klatkę piersiową, domagają się pieszczot i ciągłej uwagi. Przeszkadzają jej w nauce, przewracając podręczniki i skaczą po klawiaturze komputera, na którym kończy pisanie pracy magisterskiej. Od niedawna w jej okrojonym sercu zamieszkał też kolega ze studiów, Paweł. Właśnie się z nim zaręczyła.
Dzisiaj już rozumie, co jej ukochany dziadziuś miał na myśli, mówiąc, że to „zwierzęta nas wybierają” i że po śmierci dziadków „nie będzie sama”.

Maja Porczyńska-Szarapa
/czerwiec 2014/

czwartek, 12 czerwca 2014

O kocie Franku, który musiał zastąpić w pracy kotkę Meluzynę - Ałbena Grabowska- Grzyb


 Frankowi się nudziło. Leżał sobie co prawda na parapecie, głaskany przez słoneczko, ale czegoś mu brakowało. Kilkakrotnie zastanawiał się, co jest nie tak. Właściwie wszystko było w porządku. Brzuszek pełny, miseczki też, jakby co. Myszka leżała obok niego, a siostrzyczka Zuzia sapała na drugim parapecie. A jednak coś go uwierało. Człowieki poszły tam, skąd przynosiły pyszne chrupeczki i inne jedzonko w puszkach i saszetkach. Małe człowieki były też na szczęście poza domem, prawdopodobnie w miejscu, gdzie tłumaczyli im, że nie wolno Frania ani Zuzi ciągnąć za ogon ani na siłę przyciskać do piersi. Franek podejrzewał, że Robercik i Uleczka nie są najlepszymi uczniami, ponieważ tylko jeden moment nieuwagi wystarczył, żeby wylądować bez tchu w ich ramionach. Spojrzał przez okno. Człowieki posuwały się w zwartych kolumnach, jedne w te, drugie we wte. Trochę było między nimi małych człowieków i szczekających wrogów, których Franek starannie unikał, kiedy zdarzało mu się wychodzić na dwór. Popatrzył jeszcze raz na ulicę przed swoim blokiem, westchnął i już miał wrócić do drzemki, kiedy zauważył wysoką postać w czerwonym płaszczu i czarnym kapeluszu. Albo mu się wydawało, albo ta postać patrzyła prosto na niego. Przyjrzał się uważnie raz i drugi. Nie, nie mylił się. Spod gęstej grzywki i spoglądały na niego czarne oczy sąsiadki z ostatniego piętra. Widywał ją czasem jak wyprowadzała na dwór czarną kotkę Meluzynę. Meluzyna kilka razy mówiła mu, że jej Człowiekowa jest miłą i dobrą osobą. Sięgnął łapką w kierunku okna, otworzyło się bezgłośnie. Wszedł na parapet i spojrzał na wpatrującą się w niego postać.

- Gdzie Meluzyna? – miauknął.
- Jest chora - odpowiedziała mu Pani w kocim języku. – Musi pozostać w szpitalu przez kilka dni. Ale wyzdrowieje.
- To proszę ją pozdrowić ode mnie – odpowiedział Franek i już miał schować się w pokoju, kiedy Pani nieoczekiwanie zamachała rękoma.
- Poczekaj Franku – powiedziała proszącym tonem. – Potrzebuję kota, który ją zastąpi…
- Jak niby miałbym zastąpić Meluzynę?- zadumał się Franek. – I na jak długo?
Kobieta odetchnęła z ulgą i wyciągnęła ręce do Franka.
- To będzie bardzo łatwe – powiedziała. – Będziesz musiał tylko być kotem.
Wskoczył jej na ramię, a ona poprowadziła go do swojego mieszkania. Kiedy otworzyła drzwi rozejrzał się niespokojnie na boki. Może zbytnio pospieszył się z tą pomocą? Kto wie, czy ta kobieta nie miała antykocich zamiarów? Wszedł do obszernego pokoju i wskoczył na stół. Obszedł przezroczystą szklaną kulę i położył się na serwecie.
- Jesteś gotowy? – spytała Pani Meluzyny, kiedy weszła do pokoju już bez płaszcza i kapelusza na głowie.
Franek kiwnął łebkiem i popatrzył z ciekawością na kobietę. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Kobieta mrugnęła do Franka i poszła otworzyć drzwi. Po chwili wróciła do pokoju z grubym mężczyzną, który ocierał spocone czoło. Wskazała mu miejsce przy stole, sama usiadła naprzeciwko. Franek wskoczył jej na ramię.
- Czego pan sobie życzy? - spytała mężczyzny. – Powróżyć ogólnie, czy może ma pan jakieś pytania?
- Moja córka znika na całe dnie – powiedział cicho gość. – Ma gorsze stopnie w szkole. Wieczorem jest zmęczona. Boję się, że bierze narkotyki. Przeszukiwałem jej pokój, ale niczego nie znalazłem… Niech mi pani powie, czy to prawda i co mogę zrobić?
Kobieta spojrzała na szklaną kulę.
- Znasz jego córkę? – spytała Franka.
- Pewnie – Franek gdyby mógł, to by wzruszył ramionami. – Ale ona zawsze tak ładnie pachnie. Nie pali nawet papierosów. Innych rzeczy też nie pali.
- To gdzie znika na całe dnie? - zadawała mu pytania w kocim języku, bardzo cicho, tak, żeby mężczyzna nie zorientował się, że rozmawiają.
- Chodzi do takiego miejsca w którym jest muzyka, ludzie skaczą i tak dziwnie się wyginają – wyjaśnił. – To znaczy nie sami skaczą, tylko z kimś…
- Aha, chodzi ci o taniec w parach – domyśliła się.
Franek pokiwał łebkiem i zaczął lizać jedną ze swoich łapek. Tymczasem pani Meluzyny tłumaczyła mężczyźnie co i jak.
- Pana córka nie bierze narkotyków, tylko uczy się tańca. To dlatego jest zmęczona wieczorami.
- Ale dlaczego? – nie mógł zrozumieć dziwny pan.
- Tego moja szklana kula nie mówi – pokręciła głową. – Musi pan spytać córki. Może się zakochała i chce w ten sposób zaimponować chłopakowi, albo co innego?… Proszę dowiedzieć się, kiedy córka ma występ i przyjść z kwiatami.
- Mam przynosić kwiaty własnej córce? – spytał z niedowierzaniem. – Na występy taneczne?
- Tak mówi kula – powiedziała spokojnie kobieta. – Córka pana kocha. Musi pan tylko zacząć z nią rozmawiać. To łatwe, proszę spróbować…
Mężczyzna pomyślał chwilę, jeszcze raz otarł czoło chustką, podziękował i poszedł. Po jego wyjściu pani dała Frankowi przysmak koci. Jadł oblizując się.
- Podoba ci się praca u mnie? – spytała.
- To łatwe – powiedział Franek. – Tylko nie rozumiem, czemu Meluzyna bywa czasem smutna. Ten pan był nawet zabawny.
- Ludzie, którzy tu przychodzą dźwigają czasami wielkie ciężary na barkach – powiedziała szybko w jego języku. - Zobaczysz, teraz przyjdzie ktoś, kto jest bardzo smutny…
Franek nie zdążył dokończyć ulubionych chrupeczek, kiedy do drzwi znów ktoś zadzwonił. Tym razem Pani wprowadziła do domu kobietę, siwą i przygarbioną. Pomogła jej usiąść przy stole.
- Gdzie Meluzyna? – spytała smutna pani.
- Jest chora – wyjaśniła i wskazała na kota siedzącego jej na ramieniu. - A to Franek, przyjaciel Meli i mój. Czy coś się stało pani Barbaro?
- Tak - pokiwała głową staruszka. – Mój świętej pamięci mąż nawiedza mnie w nocy. Tłucze w ścianę i woła mnie… W dodatku moja córka chce mnie chyba oddać do domu bez klamek…
Pani Meluzyny pogłaskała po ręku starszą panią, a potem zaczęła pocieszać.
- Cóż za bzdury – zdenerwował się Franek. – Żaden tam mąż nie puka do tej pani w nocy. To Baltazar i Tereska biją się i kotłują za jej ścianą. Ich człowiekowa zamyka je na noc w pokoju. Dlatego są takie wściekłe.
- A córka? – spytała Franka pani Meluzyny.
- Ta córka jest miła i karmi moich braci. Ostatnio wzięła do siebie małą Psotkę. Na pewno nie chce nigdzie oddawać.
- A jeśli ta pani ma rację i córka chciałaby się jej pozbyć? – pytała pani Meluzyny.
Franek sapnął i wytłumaczył kobiecie co i jak, a ona przekazywała to starszej pani.
- Córka się o panią martwi, bo pani ostatnio schudła i ciągle niedomaga. Kilka dni temu zemdlała pani na ulicy. Proszę zgodzić się na badania.
Starsza kobieta pokiwała głową.
- Dużo pani wie… A co z moim świętej pamięci mężem?
- Mąż chce, żeby pani koniecznie zrobiła te badania. Mówi do mnie w szklanej kuli…
- Co mówi? - zdumiała się starsza pani.
Pani Meluzyny przymknęła oczy i zaczęła kołysać się na boki. Franek zaczął mruczeć, żeby podtrzymać odpowiedni nastrój
- Że jeszcze nie czas…
Po jej wyjściu Franek znów dostał przysmak. Jedząc zapewnił, że porozmawia ze swoimi koleżankami, żeby nie denerwowały sąsiadki, a pani powiedziała, że ona ze swojej strony poprosi sąsiadkę, żeby nie zamykała kotów w pokoju. Franek mlasnął i znów wskoczył kobiecie na ramię.
- Kto jeszcze przyjdzie? - spytał, bo bardzo mu się ta praca podobała.
- Na dzisiaj koniec - powiedziała pani i chciała zdjąć go z ramienia, kiedy Franek wczepił się pazurkami w jej ramię.
- Niech pani nie udaje – wymiauczał. – Przecież chce pani zapytać mnie o Meluzynę…
Kobieta westchnęła głęboko i pogłaskała Franka po łebku.
- Jesteś bardzo mądrym kotem – powiedziała. – No więc dobrze… Meluzyna uciekła. Wymknęła się dwa dni temu z domu i nie ma jej, a ja boję się, że coś jej się stało.
Franek zastanowił się przez chwilę. Wiedział, gdzie jest kotka, ale nie chciał o tym zbyt szybko powiedzieć.
- Kwestia jest taka - zaczął dyplomatycznie. – Gdzie jest Meluzyna? Wiem to bardzo dobrze. Ale dlaczego jest tam, gdzie jest, a nie z panią? Tego nie wiem. Mogę się jedynie domyślać…
Pani zaczęła płakać. Frankowi zrobiło się jej bardzo żal.
- Powiedz, żeby do mnie wróciła, bo ja ją kocham - szepnęła. – Już nigdy nie będę zmuszała jej, żeby pracowała i szpiegowała ludzi…
Kot pokiwał łebkiem i dał znak, żeby go wypuściła. Kiedy tylko znalazł się na schodach, cichutko pobiegł na ostatnie piętro, a stamtąd dał nura na strych.
- Malu - zawołał.
Zabrzmiało to jak „miauu”. Chwilę nic się nie działo. Franek czekał cierpliwie, ponieważ czuł jej zapach i wiedział, że Meluzyna tam jest. Wreszcie spod sterty gazet wychylił się mały, czarny łepek.
- Ona żałuje - powiedział. – Najbardziej tego, jak ci kazała pójść do mieszkania w którym są psy.
- Gorzej było, jak mnie posłała do małych człowieków - mruknęła Meluzyna. – Mało mnie nie złapały i nie zadusiły.
Wyjął małą paczuszkę chrupeczków, którą zdążył schować i podał koleżance.
- Zjedz - zachęcił ją. – Ona ma tego bardzo dużo. Całą szafę chrupeczków i innych… chrupeczków… i jeszcze innych … chrupeczków… A skąd wiedziałaś, że to właśnie mnie poprosi do pomocy? – zainteresował się nagle.
- Mówiłam jej o tobie – wzruszyła ramionkami Meluzyna. Jadła aż jej się uszka trzęsły. – Dobrze ci się pracowało?
Franek pogładził swoje wąsy.
- Gdybyś mi wszystkiego nie powiedziała o córce tego człowieka i tamtej starej pani, to wiesz, nic bym nie wymruczał sam…
Meluzyna skończyła jeść, oblizała się i zajęła czyszczeniem futerka. Franek cierpliwie czekał. Wreszcie skończyła.
- Ale z ciebie elegantka - mruknął, ale popatrzył na nią z podziwem. – Idziemy?
Zeszli oboje ze strychu i poszli zgodnie schodami w dół. Pod swoimi drzwiami Meluzyna miauknęła przeciągle dwa razy. Drzwi natychmiast się otworzyły i kotka wskoczyła w ramiona swojej pani. Franek postał chwilę./
- Dziękuję Franiu za pomoc – powiedział w końcu. – Dziękuję Franiu, że zwróciłeś mi moją ulubienicę – dodał jeszcze.
A potem poszedł do siebie. Kiedy wskoczył przez otwarte okno na swój parapet zauważył, że Zuzia wciąż spała.
- Prześpi swoje kocie życie – mruknął do siebie, po czym ułożył się wygodnie na poduszce i sam zasnął.
Śniło mu się, że podróżuje przez morza i lądy. Zewsząd witały go tłumy skandując: „Fra-nek, Fra-nek”. W końcu dotarł do celu podróży. Podszedł na nieco miękkich łapkach do wielkiego, grzywiastego lwa.
- Dzień dobry Królu Zwierząt – wyszeptał.
- Witaj, najwspanialszy kocie na świecie – powiedział lew i ukłonił mu się nisko, a wraz z nim cała świta złożona z innych, mniejszych lwów, tygrysów i panter.
- Fra – nek, Fra-nek – usłyszał skandowanie.
Stał zadowolony i patrzył na hołdy, ale po chwili musiał usiąść, bo ziemia zaczęła się kołysać. W końcu otworzył oczy. Nad nim stały małe człowieki i bezceremonialnie ugniatały jego futerko.
- Franiu – powiedziała Uleczka. – Tata kupił ci ulubione chrupeczki, a ty śpisz …
- Żyć kotu nie dadzą- mruknęła Zuzia i przeciągnęła się narzekając, że się nie wyspała.
- A co ja mam powiedzieć? – zdenerwował się Franek. – Tak ciężko się napracowałem…
Uleczka wzięła Franka na ręce, czego nie znosił i zaniosła w stronę miseczki. Po chwili pochłonęła go rybka, którą ktoś z dobrych człowieków przyniósł dla niego z pracy. „Swoją drogą”, myślał pochłaniając dorsza, „zawsze mi było ich żal, kiedy wychodzili rano po chrypeczki dla nas i mówili, że idą do pracy. Teraz nie będzie mi ich ani trochę żal – praca to najfajniejsza rzecz pod słońcem”

wtorek, 10 czerwca 2014

Nowe fikołki pana Pierdziołki



Książka przekazana przez wydawnictwo Zysk i S-ka

Źródła dobrze poinformowane donoszą, ze pan Pierdziołka po opuszczeniu rodzinnych stron wędrowal po świecie zajmując się biznesem. Między innymi sadził ryż w Paryżu, w Berlinie rzeźbił armaty w glinie, a obecnie prowadzi szkołę rymów i wierszyków w Meksyku.
Drugi zbiorek rymowanek spod znaku pana Pierdziołki zawiera nieco wierszyków, trochę wyliczanek, trochę przysłów oraz mix ilustracji Kasi Cerazy rozsypanych po stronach z iście dziecięcą fantazją. Podobnie jak pierwsza książeczka - bardzo różnorodnych stylistycznie i doskonale odpowiadających humorowi prezentowanemu w dziecięcym wierszowaniu. Mnie osobiście najbardziej podobała się ilustracja do "nie dłub w nosie boś nie prosię" oraz postaci świnek.
A same wierszyki? Cóż, wszyscy pamiętamy takie, które się znało ale w żadnym razie nie recytowało przy mamie. Są w zbiorku razem z całą masą wielce przydatnych wyliczanek, bo ile razy można odliczać to samo "ene-due-rabe".   Równie użyteczne okażą się  gromkie marszowe pieśni, np.  o oficerach i ptaszku, który narobił jednemu z nich na kołnierz. Od razu inaczej idzie się na wycieczkę, kiedy cała rodzina może sobie do taktu recytować.
Duża dawna absurdu i nieco rubasznego humoru na pewno świetnie oczyszcza głowę z nadmiaru trosk, niezależnie od tego, czy martwimy się nadchodzącym dyktandem czy przyszłością rynku obligacji państwowych.
Gdyby ktoś uważał, że to zbyt przyziemne, to może wznieść się na wyżyny teorii literatury i wytłumaczyć swojemu dziecku: co to jest tautologia na przykładzie poematu zaczynającego się od słów: W słonecznym cieniu na miękkim kamieniu stojąc siedziała młoda staruszka...

(POL)

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Czerwiec miesiącem książek – ranking redaktorów KzK

Zapraszamy do wybrania ulubionej książki czerwca 2014.
A oto propozycje redaktorów KzK


Grażyna Strumiłowska
1. Marta Kisiel „Nomen Omen”
2. Agnieszka Krawczyk „Noc zimowego przesilenia”
3. Anna Herbich „Dziewczyny z powstania”


Anna Klejzerowicz
1. Anna Herbich „Dziewczyny z powstania”
2. Agnieszka Krawczyk „Noc zimowego przesilenia”
3. Piotr Schmandt „Pruska zagadka”


Małgorzata Kursa
1. Marta Kisiel „Nomen Omen”
2. Agnieszka Krawczyk „Noc zimowego przesilenia”
3. Wojciech Lubawski, Tomasz Natkaniec „Małgorzata idzie na wojnę”


Piotr Olszówka
1. Anna Klejzerowicz „Sąd ostateczny”
2. Marta Kisiel „Nomen Omen”
3. Agnieszka Krawczyk „Noc zimowego przesilenia”


Iwona Mejza
1. Agnieszka Krawczyk „Noc zimowego przesilenia”
2. Remigiusz Mróz „Parabellum – Prędkość ucieczki”
3. Grzegorz Filip „Studnia”


Piotr Sender
1. Grzegorz Filip „Studnia”
2. Piotr Schmandt „Pruska zagadka”
3. Anna Klejzerowicz „Sąd ostateczny”

A jakie są propozycje czytelników?

Bajka dla Frania - Katarzyna Rogińska

 Kotek Puszek pochodził z bardzo dobrego domu. Nie, nie był rodowodowym kotem, ani nawet takim z pseudohodowli. Był owocem niefrasobliwości człowieka i jedynym synkiem domowej pieszczoszki Szarotki, która poczuwszy marcowy zew wyskoczyła przez uchylone okno („Co jej się do tej pory nie zdarzało NIGDY”), przepadła na trzy dni („Myśleliśmy już, że nie wróci”) a po dwóch miesiącach urodziła się ruda, tłuściutka, ślepa kluska czyli Puszek („No nie podaliśmy jej tabletki, jakoś zapomnieliśmy, kto się mógł spodziewać, taka grzeczna kicia...”).
Miał Puszek szczęście, że człowiek poczuwał się do odpowiedzialności za jego dalszy los, chociaż był kotkiem krnąbrnym i zupełnie nie domowym. Pewnie po tatusiu. Nie pomagały zdolności wychowawcze Szarotki oraz stare wypróbowane kocie metody typu „miękką łapą przez łeb”.
Po pierwsze nie chciał jeść w sposób dystyngowany, tylko po prostu żarł – obojętnie, ile pokarmu było w misce, zaraz był wymieciony do czysta. A gdy Puszka dopadała po obżarstwie niestrawność, to warczał tylko „Odchoruję, a nie daruję” i żarł dalej. Obojętna też mu była wielkość porcji – jakieś granulki ? Jakieś kawałeczki w sosie pasujące do pyszczka ? Pffff... Skrzydło kurze, kawał schabu, skóra od wędzonego boczku, w końcu się przecież zjadało, nie ?
Po drugie – no właśnie, żeby tylko mięsko, żeby tylko ! W robocie były też tabletki na sierść, całe pudełko (ale się potem ludzie ślizgali, jak Puszek zwymiotował całość na podłogę w kuchni...), ugotowane buraki (trzeba było każdy nadgryźć), ziemniaki, cebula, kukurydza i groszek z puszki. A do picia piwo. Najchętniej porter.
Po trzecie – tendencje wolnościowe Puszka przerastały zarówno ludzkie, jak i kocie pojęcie. Co mu się matka natłumaczyła, że za drzwiami jest zimno, brudno, śmierdząco i niebezpiecznie. I tak się rwał na zewnątrz. Czyhał w kącie przedpokoju, a jak tylko drzwi uchyliły się troszeczkę to dawał w długą, mało na schodach sobie łap nie połamał. Nie pomagało używanie spryskiwacza. Puszek ociekał wodą i parł dalej naprzód. Dopiął
A po czwarte był agresywnym, niedotykalskim, wrzaskliwym bydlakiem, a nie żadnym Puszkiem Kanapowcem, Puszkiem Miziakiem, Puszkiem Mruczakiem. Skakał znienacka ludziom na nogi, wbijał kły i pazury w łydkę z całej siły. Nigdy nie przychodził na kolana. Nigdy nie spał z człowiekiem w łóżku. Wyciągane do głaskania dłonie gryzł do krwi. A jak się już raz przytulił, to w swetrze człowieka dziurę wygryzł. No i trzeba dodać, że wył prawie bez przerwy, dniem i nocą niestety.
Nie pomagały syki i pacanie matki kocicy. Ludzkie spryskiwacze, wrzaski, ściery, mopy też nie. Obcięcie jajek nie zrobiło wrażenia. Zaczął tłuc własną matkę, wyrodek jeden...
W końcu wszyscy mieli go dość – i jego pogryzieni ludzie i matka Szarotka, delikatna przecież domowa kicia. Mógł sobie wychodzić i wracać, kiedy chciał.
Został królem podwórka, a potem królem ogrodów przy całej ulicy. Ganiał obce koty i największe psy. Mógł wylegiwać się pod gołębnikami. Ludzie otwierali mu bramki, wykopywali przełazki pod płotami, dzwonili do drzwi jego domu, kiedy raczył wracać, żeby oznajmić jego przybycie. Wystarczyło tylko mocno szturchnąć człowieka w nogę, nadać mu odpowiedni kierunek i już przeszkoda była usunięta, a życzenie króla spełnione. Raz tylko zbyt agresywny pies zagonił go na drzewo, ale wierni poddani zdjęli swego władcę podbierakiem do łapania gołębi. Zjechał na dół w kasiorku jak panisko.
Nie był dobrym władcą. Nie zezwalał ludowi na głaskanie królewskiego futra. Gryzł ręce próbujące go podrapać za uchem. Rządził strachem i terrorem niestety.
Imperator Puszek w dziewiątym roku swego panowania postanowił rozszerzyć swoje włości o park po drugiej stronie ulicy. Nic nie stało na przeszkodzie, jedynie owa ulica właśnie. Myślimy, że nasz osobliwy puchaty Pan poczuł się tak pewnie, że uznał, iż samochody również da się zastraszyć.
Nie udało się.
Królewski grób znajduje się pod krzakiem róży, który za życia Pan nasz sobie umiłował.
Mimo, że był agresorem i despotą płakaliśmy po nim.
Tak oto pamiętajcie ludzie – kotki sterylizować, okna siatkować, na zewnątrz przy drodze ruchliwej nie wypuszczać !
I wy małe kotki pamiętajcie – szanować matki swe kocie i ludzkie, słuchać ich, nie gryźć, nie pyskować, łapy na matkę nigdy nie podnosić. Alkoholu i rzeczy niejadalnych nie spożywać.
A do kocich królów – nie pchajcie się za daleko, zawsze gdzieś jest ten silniejszy od was.

niedziela, 8 czerwca 2014

Niesamowita podróż Frania - Victoria Gische


Wreszcie krajobraz zaczął się zmieniać. Zamiast płaskich, zielonych pól, pojawiły się na horyzoncie pierwsze wierzchołki gór. Kiedy Franio usłyszał, że za kilka dni wyjeżdżają z Mamusią na wakacje, najpierw się ucieszył, a potem jego entuzjazm nieco przygasł. − Franio, kochany – głos Mamusi był jak zwykle kojący – Za trzy dni wyjeżdżamy w Pieniny, do babci Józi. Zobaczysz, spodoba ci się. Będziesz miał do towarzystwa nie tylko Bonifacego i Ryszarda Odważnego, ale także małą Anielkę. Zobaczysz, wnuczka babci Józi to bardzo miła dziewczynka. - No, tego nie byłbym taki pewny, pomyślał Franio. Miał już kilka razy do czynienia z dziećmi sąsiadów. Lubił je bardzo, ale nie przepadał za ich natarczywością. Miał nadzieję, że Anielka nie będzie przynajmniej łapała go za ogonek. No i w końcu, powoli zbliżali się do celu. Wąska dróżka, która prowadziła do domu babci Józi, zachwyciła Frania. Po obu jej stronach stały piękne domy, zapraszające przybywających gości w swoje progi. Przydomowe ogródki zachęcały do spacerów. - O, pomyślał Franio, jak tylko dotrzemy od razu ruszę pozwiedzać.Domek babci Józi był niczym wyjęty z opowieści o „Ani z Zielonego Wzgórza”. Stary, dwupiętrowy. Pomalowany na biało z zielonymi okiennicami zamiast bezdusznych żaluzji, których Franio nienawidził. Na parapetach, tak na zewnątrz, jak i w środku, królowały kolorowe doniczki z jeszcze bardziej kolorowymi kwiatkami. Z przodu domu rosła kwiatowa łąka. Ostre zapach, jakie roznosiły się dookoła, wierciły Frania w nosie.− Aaapsik, aaapsik, aaaapsik – kichnął raz za razem.− O, czyżby kotek miał uczulenie – w drzwiach stanęła sześcioletnia dziewczynka. Na rękach trzymała szarego kota. Jego ogon niebezpiecznie się poruszał. Franio spojrzał mu w oczy. Jego starszy kolega powoli tracił cierpliwość. W samą porę Anielka postawiła Ryszarda Odważnego na ganku i z uśmiechem na twarzy ruszyła w stronę Frania, który przytulił się do Mamusi.− Stary, jak dobrze, że jesteś – szepnęło mu duże, szare kocisko – Przyda się zmiennik, bo my z Bonifacym już nie wyrabiamy.Po tych słowach, Ryszard Odważny oddalił się majestatycznie. A więc, pozostało mi już tylko poznać babcię Józię i Bonifacego, pomyślał Franio. Jakby, czytając w jego myślach, w drzwiach pojawiła się starsza pani. O!, nie tak ją sobie wyobrażałem, przemknęło Franiowi przez myśl. Miała być babcia, a jest dama. Mamusia najwyraźniej zapomniała wspomnieć, że babcia Józia wymyka się utartym stereotypom. Zamiast fartucha, nosiła dobrze skrojoną sukienkę. Oczywiście nie ubierała tradycyjnych kapci, ale pantofelki na małym obcasiku z kokardką z przodu. Zamiast ciasnego koku, każdego ranka starannie układała fryzurę, korzystając z lokówki i innych zdobyczy fryzjerstwa. A kiedy sprzątała, obowiązkowo zakładała rękawiczki, żeby nie zniszczyć pomalowanych paznokci i zachować młodość dłoni jak najdłużej. Żeby było jednak jeszcze dziwniej, wspaniale gotowała, o czym fama niosła się, jak Pieniny długie i szerokie. I równie dobrze piekła, o czym Franio mógł się przekonać zaraz w dniu przyjazdu, bo kiedy razem z Mamusią weszli do domu, w nozdrza uderzył go zapach świeżo upieczonego ciasta. − Zrobiłam tort z truskawkami. Lubicie, prawda? - babcia Józia już krzątała się przy starym, białym kredensie, na którym ułożono wykrochmalone serwetki.− Kawusia? - zwróciła się do Mamusi – A ty, słodziutki z pewnością napijesz się mleczka? - mówiąc to, pogłaskała Frania po pyszczku. - Pytanie, pomyślał Franio. − Zobaczysz, kotusiu – ciągnęła dalej, głaszcząc jego lśniące futerko – Będzie ci smakować. Prosto od naszej Krasuli.Ciekawe co, to takiego ta krasula, znowu przeleciało Franiowi przez myśl. Pewnie, gdyby krówka babci Józi nazywała się Łaciata, skojarzyłby od razu, a tak musiał poczekać do momentu, aż Ryszard Odważny i Bonifacy, zaprowadzą go do stojącej nieopodal domku, obory. Na spacer jednak w towarzystwie starszych kolegów musiał nieco poczekać, co trochę wytrąciło go z równowagi. W kuchni pojawiła się bowiem Anielka. Czekała z wielką niecierpliwością, aż Franio wypije wyśmienite mleczko. − Czy mogę się z nim pobawić? - zapytała, ale innej odpowiedzi niż twierdzącej nie oczekiwała. Mamusia przytaknęła głową. Anielka wyciągnęła ręce i przytuliła Frania do siebie. I tak już zostało przez kolejne dwie, a może nawet trzy godziny. - Nawet bym się nie skarżył, myślał sobie Franio, zadzierając łebek do góry, - żeby Anielka drapała mnie pod brodą, ale z tą przeprawą przez mostek i wychylanie się nad nim, żeby zobaczyć rzekę, było ponad moje siły. Przecież ja panicznie boję się wody.
Tego jednak Anielka wiedzieć nie mogła, 
a jak każde dziecko lubiła szum rzeki, w której moczyła stopy, siadając na ogromnych kamieniach, leżących na brzegu. W upalne dni, takie jak ten, zimna, rzeczna woda była niczym zbawienie, ale nie dla Frania.Babcia Józia mieszkała bowiem tuż pod Trzema Koronami, które majestatycznie strzegły, leżących u jej stóp domków. Szum przepływającego Dunajca koił skołatane nerwy mieszczuchów, wpadających tutaj na krótki odpoczynek. Jeszcze w domu, zanim wyruszyli, Mamusia zapowiedziała, że wybierze się na spław Dunajcem, a potem do zamku w Nidzicy i Czorsztynie. - No, zamki to bym chętnie pooglądał, mruczał Franio do siebie, ale wchodzić do łódki i płynąć rwącą rzeką? Nie, to nie na moje nerwy. Miał nadzieję, że o rzece usłyszy tylko w opowieściach, a tu już pierwszego dnia, zetknął się z nią zadziwiająco blisko. W końcu Anielka zostawiła go na chwilę samego. Tylko na to czekał. Po pierwsze musiał odreagować te kilka chwil na mostku, a po drugie chciał pogadać z kotami babci Józi. Śmignął zatem pomiędzy nogami Mamusi, zahaczył ogonkiem o buty babci Józi i ruszył na poszukiwanie Ryszarda Odważnego i Bonifacego.− O znalazł się mieszczuch – ryknął śmiechem czarny jak smoła kocur – Jestem Bonifacy –  przedstawił się niepytany - Tak, mam na imię po kocie z bajki dla dzieci i nienawidzę, jak mnie pytają o Filemona. Więc nie rób tego! - w głosie Bonifacego słychać było groźbę – A to jest Ryszard Odważny, prawie jak Ryszard Lwie Serce – kocur śmiał się do rozpuku. Wreszcie spoważniał i zapytał - O ile wiem, miałeś już przyjemność, prawda?− Prawda, dobrze, jestem Franio – odpowiedział jednym tchem Franek.− Nie lubimy nowych, to tak dla twojej informacji, ale tym razem odpuścimy, bo jesteś w samą porę, żeby zabawić Anielkę – Bonifacy sapnął złowrogo.− To miła dziewczynka, ale za bardzo kocha kotki – Ryszard Odważny parsknął śmiechem.− Ale ja myślałem, że trochę odpocznę na świeżym powietrzu – Franio czuł się zawiedziony. − Kochany to nie kurort, tylko wieś zabita dechami, gdzie ty tu chcesz odpoczywać? - widać było, że Bonifacy jest autentycznie zdziwiony zachwytem, jaki we Franiu budziła okolica. − Ale wiesz, zawsze możesz się pomodlić o trochę spokoju. Pod gołym niebem. Poobserwuj gwiazdy, a jak jakaś będzie spadać, to szybko wypowiedz życzenie. Kto wiem, może się spełni? – zaśmiewając się z żartu, dwa stare kocury, ruszyły przed siebie w znanym tylko sobie kierunku, zostawiając Frania samego. Zbliżał się wieczór. Babcia Józia przygotowywała kolację, Mamusia rozpakowywała walizki, a Anielka szukała kotów. − Kici, kici, kici – Franio słyszał, jak dziewczynka zbliżą się w jego stronę. Rozejrzał się dookoła i czmychnął do sadu, rosnącego tuż za domem. Rozłożył się wśród gałęzi jabłonki i postanowił poczekać, aż niebo usieje się gwiazdami. Czasami przecież najgłupsze rady, potrafią być bardzo pomocne. Czekał i czekał, ale żadna z nich nie chciała spaść. W końcu ruszył w stronę domu, tym bardziej że Mamusia wołała go od kilku chwil. Jeszcze zacznie się niepokoić, pomyślał. Zanim wszedł na ganek, ostatni zerknął w górę. − O, rany! - aż krzyknął z radości – Moja gwiazdka.Szybko zamknął oczy i po cichu, żeby nie zapeszyć, wypowiedział życzenie.
- Kochana gwiazdko, 
mówił powoli, spraw, żebym mógł poczuć się, jak król. Żebym nie musiał nic robić i żeby nikt mi nie przeszkadzał. Żeby dzieci mi nie przeszkadzały i w ogóle, żebym miał święty spokój.− No, gdzie ty się podziewasz? – Mamusia wzięła Frania na ręce – Pora do domu. Już późno. Jutro też jest dzień. Racja, jutro też jest dzień, pomyślał Franio, moszcząc się wygodnie na łóżku, tuż obok Mamusi. Zasnął szybko. Był zmęczony, nie tylko podróżą, ale i ogromem wrażeń, jakie dziś na niego spadły. Obudziły go dziwne odgłosy. - Czyżby targ?, pomyślał i powoli otworzył oczy. Skoczył na równe łapki i otworzył pyszczek. − Zamknij buzię, bo ci muchy nalecą.Odwrócił się w stronę mówiącego. Spojrzał na dziwnego kota. Miał futerko, a jakby go nie było. Pyszczek też miał jakiś taki dziwny, a na karku, zamiast obróżki przeciw kleszczom, mienił mu się gruby złoty wisior, wysadzany szlachetnymi kamieniami. − Co to? Gdzie jest Mamusia!? Gdzie Anielka? I Babcia Józia? I Bonifacy? Ryszardzie Odważny!!! - zawołał przerażony Franio. − Nie drzyj się – dziwny kot był wyraźnie zdegustowany – Nam, świętym kotom bogini Bastet nie wypada wpadać w histerię. I co zrobiłeś ze swoimi klejnotami. Psametyk będzie niepocieszony. Wiesz, że chociaż skarbiec świątyni jest pełny, on jest strasznym sknerą. - Co to? -  myślał Franio panicznie. - Gdzie ja jestem? To sen? Tylko sen?, powtarzał w duchu. Kiedy jednak słońce zaczęło grzać niemiłosiernie, doszedł do wniosku, że to jednak nie koszmar, a najprawdziwsza jawa.. Tylko spokojnie, tylko spokój nas uratuje, powtarzał, co jakiś czas. Trzeba wykorzystać sytuację, dodawał sobie otuchy. Pozwiedzać. Zapoznać się z okolicą. Może to tylko niewybredny żart Bonifacego i Ryszarda Odważnego, żeby mnie nastraszyć. Sami zresztą przyznali, że nie lubią nowych. A tym bardziej miastowych. Zobaczysz, Franio, pocieszał się, będzie dobrze.− A tu jesteś, Onnofrisie – starszy mężczyzna w białych szatach, schylił się w strony Frania – Jak zwykle znikasz na całe dnie. I jak zawsze wracasz bez naszyjnika. Co ja mam z tobą zrobić? - Psametyk utyskiwał.
Ten kot doprowadzał go do czarnej rozpaczy. Który to już raz 
z kolei wraca do świątyni potargany i bez klejnotów?  Mimo tego pogłaskał łebek Frania, po czym podniósł go i tuląc do siebie, skierował się w stronę sali wypełnionej kolumnami. Franio patrzył szeroko otwartymi oczami. Minęli jedną salę, potem dwa duże pylony, potem mniejszą izbę, w której kolejny kapłan, oporządzał figurę kobiety o głowie kota. - Dziwne, pomyślał Franio. Do jego nozdrzy doleciały ostre aromaty. Rozejrzał się, szukając, miejsca skąd dochodziły i w ostatniej chwili zauważył, że kapłana trzymającego w ręce fiolkę z olejem, którym obmywał rzeźbę kobiety-kota.- Co to za miejsce?, pojawiło się w głowie Frania. Tymczasem mijali kolejne sale i kolejne pylony, a nawet ogromny dzieciniec pośrodku, którego w słońcu błyszczały wody niewielkiego jeziora. Tylko nie do wody, pomodlił się Franio. Całe szczęście kapłan minął zbiornik i wszedł do ciemnego korytarza, oświetlonego lampkami oliwnymi. Szli w dół, pokonując kilka schodów. Wreszcie oczom Frania ukazał się widok niezwykły, niecodzienny. Przepiękne rzeźby ze złota. Złote łoże o wezgłowi w kształcie lwich pysków, tron z oparciem inkrustowanym szlachetnymi kamieniami, posągi kotów, małe rzeźby króla na polowaniu. Czegóż tam nie było? Kielichy, lamy, tace, broń, ale najwięcej było biżuterii. − Ten – powiedział kapłan i sięgnął po piękny łańcuch z kolorowych koralików – Ten, będzie pasował idealnie – mówiąc, to zawiesił go na karku Frania.- Ciężki, pomyślał Franio, nie masz czegoś lżejszego? Kapłan najwyraźniej nie przejmował się wagą wisiora, bo skierował się z powrotem w stronę schodów. Udali się do wielkiej sali, gdzie na wygodnych fotelach, łożach i leżankach, w cieniu drzew i wachlarzy, wylegiwały się inne koty. I tak minął Franiowi cały dzień. I noc. I znowu dzień. Każdego kolejnego dni, karmiono go wybornymi produktami. Wachlowano, żeby nie było mu zbyt ciepło. Zmieniano nawet biżuterię. Nikt jednak się z nim nie bawił, nie tulił i nie głaskał. Za murami świątyni słyszał wrzaski rozweselonych dzieci. Czas spędzał na modlitwach. Modlił się cały czas, żeby wrócić do domu. Tak bardzo tęsknił za Mamusią i innymi.Wreszcie, pewnego wieczoru, po cichu, żeby nie zbudzić innych kotów, wyszedł na dach świątyni. Spojrzał w niebo. Było czyste i gwieździste. − Gwiazdko, gwiazdko! Jesteś tam? - zapytał. Odpowiedziała mu cisza. Gwiazdy mrugały do niego, ale żądna nie chciała spaść. Siedział tak całą noc, ale nic się nie wydarzyło. Postanowił, że musi coś zrobić. Może w innym miejscu, nocą, gwiazdy będą spadać. Wymknął się zatem ze świątyni i ruszył przed siebie. W drodze, dla zabicia czasu, podbiegał do dzieci, żeby się z nimi pobawić, ale one, zamiast wziąć go na ręce, ustępowały mu drogi. Tak samo zresztą robili dorośli. Dziwne to wszystko, myślał Franio, idąc przed siebie. Czuł się niezwykle samotny. Potrzebował bliskości, a tu nie potrafił jej znaleźć. Ciepły, męski głos, tłumaczący coś spokojnie, zainteresował go na tyle, że zboczył z głównej drogi i ruszył w jego kierunku. Kiedy wyszedł zza pagórka, jego oczom ukazała się gromadka dzieci, trzymająca na kolanach zwoje papirusu i przybory pisarskie. Starszy mężczyzna, gładko ogolony, w ciężkiej peruce z czarnych warkoczyków, mówił:− Te oto atrybuty skryby zapewnią wam w przyszłości szacunek, poważanie i pomyślność. Nigdy nie zapominajcie strzepnąć kropli inkaustu na cześć Imhotepa, zanim zaczniecie pisać. On weźmie was pod swoją opiekę i wysłucha waszych próśb.- To coś do mnie!, przemknęło Franiowi przez myśl. Może ten Imhotep wysłucha także mnie? Nie myśląc wiele, ruszył biegiem w stronę starszego jegomościa. − Miau, miau – patrzył na niego wyczekująco.− A cóż ty tu robisz, tak daleko od domu? - zapytał nauczyciel. Chłopcy przerwali pisanie, patrząc na ślicznego kotka. − Miau, miau – Franio tłumaczył, że doszło do strasznego nieporozumienia i, że gwiazdka źle zrozumiała jego życzenie. − Zawsze wszyscy przychodzą do mnie, do starego Rademenesa po radę. Co we mnie jest takiego, że lgną do mnie jak muchy do miodu? – uśmiechnął się mimo tego, a potem pogłaskał Frania – Idź do świątyni – powiedział poważnie głosem, nieznoszącym sprzeciwu - Wróć do domu. Nie tędy droga. Franio spuścił głowę. Czy nikt nie potrafi mu pomóc w tym dziwnym, gorącym miejscu? Ruszył w stronę świątyni. Z dwojga złego, jeżeli będzie musiał zostać tu na zawsze, wolał zacisze wielkiej sali, niż parne i gwarne uliczki miasta. Wszedł do sali, szukając cienia. Tylko kilka kotów podniosło głowy. Szybko jednak wróciły do spania. I dobrze, nie miał ochoty na pogaduszki. Schował się za ogromną donicą i zamknął oczy. Nie chciał, żeby inni widzieli jego smutek. Sen zmorzył go bardzo szybko. Był wyczerpany. Chciało mu się strasznie płakać. − Franio! Franio! Ty śpiochu – głos Mamusi dochodził z oddali.Franio otworzył oczy. O, na Rademenesa, jestem w domu! Mamusia!, krzyczał w myślach. Hurra! Mamusia!, powtórzył. Zerwał się na cztery łapki, minął znudzonych Bonifacego i Ryszarda Odważnego, i pędem pobiegł szukać Anielki. − Franuś – Anielka bawiła się w ogrodzie. Wzięła go na ręce i zaczęła tarmosić futerko.- Jak dobrze, pomyślał Franio. Już nigdy nie będę narzekać, że ktoś mnie tuli i głaszcze.