piątek, 12 września 2014

Pocztówki z Marrakeszu - Jan Antoni Homa



– To już wszystko, więcej bagaży nie ma.
– Na pewno? – pytam załamany.
– Tak, to się często zdarza w lotach z Casablanki.
– Ale ja mam kwity… – bez większej nadziei pokazuję bagażowemu dowód nadania.
– Zaraz, zaraz… – mężczyzna znika w otworze taśmociągu.
– No, masz wyjątkowe szczęście – wyłania się po chwili, i niczym sztukmistrz wyczarowujący królika stawia walizki na ziemi.
Myślałbym, że chciał się zabawić naszym kosztem, gdyby nie grupa pasażerów, których bagaże zniknęły na dobre.
***
W riadzie wita nas uderzająco uprzejmy Badar. – Macie szczęście – mówi. – Temperatura spadła dziś o parę stopni. Wczoraj było nie do wytrzymania.
Świeżo zaparzona mięta i powitalne ciasteczka mają kojący smak. Na patio, z czubka wysokiego bananowca zlatuje mały ptaszek, taki tutejszy wróbel. Ceremoniał powitania dokonany.
***
– Hej, poznajesz mnie? – pyta po francusku, a powtarza po angielsku uśmiechnięty mężczyzna. – To ja, pracuję w riadzie, w którym się zatrzymałeś, ale w tym ubraniu – pokazuje koszulę o europejskim kroju – możesz mnie nie poznać.
Nie wiem, czy go poznaję. Jestem tu za krótko, mieni mi się w oczach. Ma w sobie coś natarczywie serdecznego, nie mogę go nie poznać, bo sprawię mu zawód.
– Masz szczęście, że trafiłeś na mnie – powiada – pokażę ci, gdzie ludzie z gór sprzedają swoje wyroby.
***
Z ulicy gwarnej jak głośnik i gorącej niczym piec wchodzimy do pomieszczenia, w którym dwie Berberyjki z zasłoniętymi twarzami w ręcznych żarnach wyciskają olej arganowy. Trzecia z kobiet bez zwłoki wprowadza nas w tajniki naturalnych kosmetyków. Poddani upajającej terapii zapachowej kupujemy kawałek drzewa sandałowego. Już wkrótce, na lokalnych targach zwanych sukami okaże się, że przepłaciliśmy kilkakrotnie.
***
Zatłoczona ulica pełna jest zakładów i zakładzików najróżniejszego autoramentu. Fryzjerzy, którym nie dałbyś się ostrzyc. Krawcy, u których chętnie zamówiłbyś dżelabę. Sklepy, sklepiki, stragany, rowery, osły, ludzie siedzą, ludzie stoją, chodzą, rozmawiają i kłócą się, rozsypujący się chodnik… Odruchowo ściskasz torbę lub łapiesz się za kieszeń z portfelem. Szaleńczy i bezładny ruch upewnia cię, że za chwilę wydarzy się totalny karambol, a ty znajdziesz się w jego centrum. Martwisz się niepotrzebnie. W tym szaleństwie jest metoda, a ze strony ludzi nic ci nie grozi.
Skręcamy w labirynt wąskich uliczek. O rozeznaniu się w nim nie ma nawet co marzyć. Medyna to miasto w mieście, średniowieczny gród otoczony murem obronnym długim na siedemnaście kilometrów. Z okien zwisają kolorowe dywany, prawie wierzysz, że któryś wyląduje u twoich stóp i zaprosi cię na przejażdżkę. Ale labirynt ma swoje prawa. Już wkrótce nie wiesz, gdzie jesteś, a pierwotny cel wędrówki traci na znaczeniu. Harmider znów się wzmaga. Z impetem mijają cię motorowery. Spaliny z ich zaskakująco głośnych silników nie mogą znaleźć ujścia. Kotłują się w rynnie ścian, a ich zapach wdziera się nozdrzami aż do mózgu. Robi się ciepło. Gliniane rynny, które stygną chyba tylko w porze deszczowej powoli zamieniają się w brytfanny. Chciałbyś się napić soku pomarańczowego – stoisk, gdzie się je wyciska nie brakuje – ale brakuje odwagi. Stragany nie mają dostępu do bieżącej wody. Temperatura i zapach mówią, że lepiej nie ryzykować.
Przez trzy miesiące woda nie zlitowała się nad tymi ulicami, nie odświeżyła ich, pozostawiając na pastwę ludzi, zwierząt i pojazdów mechanicznych.
***
Nie ma czym oddychać. Temperatura sięga czterdziestu stopni. W rozgrzanych uliczkach może dochodzić do pięćdziesięciu. Co ja tu robię? Przecież w Europie przy mniejszym upale leżałbym plackiem, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku.
Ale tu jest Afryka.
Już wiem. Tak może wyglądać piekło. A na pewno czyściec. Błąkanie się w rozżarzonym labiryncie aż do wyczerpania, które jest blisko, ale nigdy nie następuje…
Ostatkiem sił otwieram pierwsze z brzegu drzwi…
Podwórzec otoczony krużgankami, porośnięty figowcami, drzewami pomarańczy, krzakami datury, które kwitną na biało, czerwono i fioletowo. Tu i ówdzie niskie stoliki z rozłożystymi fotelami. Na gałęziach przycupnęły śpiewające ptaki. Odpowiadają im krewni w złotych klatkach. Droga do raju okazała się nadzwyczaj krótka. Wystarczyło uchylić drzwi.
Kelner przynosi imbryk z marokańską herbatą i dwie małe szklaneczki. Sączymy napój. Wraca w nas życie. I wówczas z zarośli między stolikami wychodzi żółw.
– Madame, proszę mu to dać – kelner wręcza Ewie liść sałaty.
Żółw pochłania zieleninę wcale nie w żółwim tempie.





***
Ruszamy w kierunku medresy Alego ibn Jusufa, zbudowanej w XVI wieku słynnej szkoły koranicznej. Ponieważ ani mapy, ani ludzie nie są w medynie precyzyjnymi przewodnikami, uruchamiam nawigację dla pieszych. Początkowo prowadzi pewnie, ale potem zaczyna się wahać. – GPS w medynie? – śmieje się młody człowiek, który widzi jak wpatruję się w ekran. – No way!
Zastanawiam się, kto jest bardziej skołowany, sprzęt czy ja. Miejscowi z uporem kierują nas na „big square”, czyli Dżama al-Fna. W ich pojęciu to jedyne miejsce interesujące turystów. W końcu docieramy do zabytku. Miejscowi mieli rację. Turystów tu niewielu, bo i kupić nie ma co. Ale można przenieść się w czasie.
Odpoczywam na rozgrzanych kamieniach. Podziwiam mozaiki, polichromie, sztukaterie, ściany, posadzki i stropy. Arabeski. Rozbuchana ornamentyka mająca zrekompensować brak niedozwolonych w sztuce islamu elementów figuratywnych.
***
Dopiero po jakimś czasie dociera do nas, że część obiektów ważnych dla Marrakeszu znajduje się poza medyną. Ogrody Majorelle zawdzięczają nazwę swojemu twórcy, francuskiemu malarzowi. W roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym kompleks stał się własnością Yves Saint Laurenta, który przywrócił mu pierwotną świetność. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni zgromadzono rośliny charakterystyczne dla różnych części świata. Olbrzymie kaktusy rywalizują z bambusami. Ukwiecone drzewa dają cień i schronienie. Szemrze woda, a wplecione w zieleń ławki zachęcają do chwili kontemplacji. Dom w hipnotycznym kolorze indygo. Należał do króla mody, teraz, oprócz ekskluzywnego butiku znajduje się tu muzeum sztuki berberyjskiej.
W głębi ogrodu grób projektanta. Prosty fragment antycznej kolumny. YSL dobrze to wymyślił. Jest w podróży, ale przecież u siebie. Prawie w sercu nieokiełznanego miasta, ale w oazie urzekającej urodą i spokojem. Codziennie odwiedzają go ludzie z całego świata. Siadają na ławeczce i pewnie myślą to samo, co ja.
***
Skoro raz opuściliśmy medynę warto pojechać jeszcze dalej. Decydujemy się na wycieczkę z kierowcą-przewodnikiem. Said jest człowiekiem pełnym taktu, wszechstronnie wykształconym, doskonale władającym językami. Wyczerpująco odpowiada na nasze pytania.
Ruszamy w kierunku gór Atlasu, w miejsce zwane Ourika Valley.
Po drodze odwiedzamy targ berberyjski. Niewypał. Stare stragany stoją puste. Poniedziałek? Koniec ramadanu? Inny powód? Nie wiadomo. Tym razem nie mieliśmy szczęścia. A może właśnie mieliśmy? Nagle jak z podziemi wyłania się mężczyzna w białym, no, powiedzmy białym, kitlu, z okazałymi obcęgami ściskającymi teatralnie wielki ząb.
– Jestem dentystą. Nie potrzebujecie moich usług?
– Nie! – zapewniam szybko. Jedyne przed czym naprawdę ostrzegały przewodniki to, tak zwani, dentyści.
– To może zdjęcie?
Też nie. Od tych obcęgów lepiej trzymać się z daleka.
Na olbrzymim pustym dziś placu targowym, którego nikt nigdy nie sprząta, w pełnym słońcu stoi przywiązany do drzewa osiołek. Próbuję go pogłaskać, ale wzdryga się, nieprzyzwyczajony widać do pieszczot z ludzkiej ręki. Jeszcze parę godzin i nadejdzie zmrok, pocieszam go. Wytrzyma. Jest twardszy niż skała.
Codzienna część bazaru pełna jest towarów quasi zachodnich czyli chińskich. Wokół człowieka otwierającego karton z koszulkami pełnymi nadruków kłębi się tłum. Ubrania znikają w parę minut. Dla miejscowych ich własne dobra nie stanowią atrakcji. Interesuje ich powiew Zachodu, jego moda, elektronika. Zainteresowanie wzbudza moja przeciętna Nokia i okulary słoneczne kupione w Warszawie za kilkanaście złotych.
Docieramy do podnóża Atlasu. Lunch przy stoliku ustawionym w strumieniu, który chłodzi stopy to miłe doświadczenie. Pasiemy oko widokiem gór, podziwiamy wiszące mosty w stylu Indiany Jonesa, którymi restauratorzy próbują uatrakcyjnić przyrodę.
Już na piechotę ruszamy w górę. Po drodze stragany. Padamy łupem sprzedawców, a naszym łupem pada oryginalny naszyjnik berberyjski ze starych monet (jego oryginalność potwierdzi urzędniczka security control na marrakeskim lotnisku).
***
– Na pustynię nie ma co jechać o tej porze roku – mówi Said. – Za gorąco. To dopiero prawdziwe piekło. Karawana w palącym słońcu jest doświadczeniem ekstremalnym. Poza tym, taka wyprawa ma sens, gdy jedziesz na co najmniej dwa dni. Kto nie zaznał wschodu i zachodu słońca na pustyni, kto nie spędził na niej nocy pod gołym niebem, ten nie wie, czym jest. Ale może – proponuje Said – pojedziemy do palmowego gaju. Tam też można urządzić przejażdżkę na wielbłądach, po piasku i wśród palm. Tuaregowie –ludzie pustyni – odzieją was w swoje błękitne stroje.
Nasze wielbłądy – Sanaka i Aisza – wbrew obiegowym opiniom są grzeczne. Nie kąsają, nie wydają niepokojących odgłosów, bez protestu pozwalają się dosiąść i lekko unoszą nas na grzbietach. Gdy ruszamy małą karawaną, w ślad za nami biegną dwa wielbłądzie maluchy – dzieci Sanaki i Aiszy. Towarzyszą nam przez całą wyprawę. W palmowym gaju panuje spokój. Aż trudno uwierzyć, że ledwie parę kilometrów stąd znajduje się plac Dżama al-Fna.
Przez moment czuję się jak wieczny pielgrzym, nomada zabłąkany w czasie, zaznaję mistyki słońca, piasku i ciszy…
***
Z upału i zmęczenia zapominam o ramadanie. Częstuję Saida śliwką.
– Nie mogę – odmawia z uśmiechem, a mnie robi się głupio, jakbym testował jego lojalność wobec Koranu.
Powoli zbliża się zmierzch. Said nie jadł i nie pił od wschodu słońca. Nie przeszkadza mu to wykonywaniu swoich obowiązków. Na szczęście chwila ulgi jest blisko. O dziewiętnastej czterdzieści pięć czwarta modlitwa muezzina da znak, że już można jeść i pić. Wszystko z wyjątkiem alkoholu. Tego muzułmanom nie wolno brać do ust przez całe życie.
Zaczną delikatnie, od wody i soków, aby zbytnio nie obciążyć wyposzczonych organizmów. Dopiero później, kiedy rozgrzane miasto zacznie stygnąć, ulice wypełnią się zapachem potraw przygotowywanych w tadżinach.
***
– English? – dopytują się sprzedawcy, gdy zagajam po angielsku. Z pozoru logicznie. Jeśli odpowiem „polish” rozmowa będzie skończona, myślę. Nic bardziej błędnego! Większość rozmówców zna co najmniej kilka polskich słów, a niektórzy całe frazy! Jeden zaczął skromnie, od Roberta Lewandowskiego, ale po chwili rozwinął skrzydła, wymieniając pełny skład srebrnej jedenastki Kazimierza Górskiego. Marokańczycy są gotowi podjąć rozmowę na temat każdego kraju. Wiedzą jak to robić. Od razu uderzają w tony najciekawsze dla rozmówców (czyli – przeważnie – futbol). Raz tylko zastosowałem trik mojego znajomego, mówiąc, że jesteśmy z Islandii. To ucięło rozmowę, czego właściwie żałowałem.
***
Zabudowa Marrakeszu jest niska. Siedzimy na dachu kawiarni, reklamowanej w przewodniku jako idealne miejsce do obserwacji zachodu słońca. Po dwóch dniach już wiemy, że takich miejsc jest bez liku i to zorientowanych w lepszym kierunku. Właściwie każdy mógłby napisać swój przewodnik. Zapis emocji, olśnień i zmęczeń. Pytań bez odpowiedzi. Odpowiedzi bez pytań. Przypominają mi się „Podróże i inne podróże” Antonio Tabucchi’ego.
***
Plac Dżama al-Fna niezauważalnie przechodzi w targowiska zwane sukami, które przyciągają z jakąś magnetyczną siłą. Jeśli zdasz sobie sprawę, że znalazłeś się w zadaszonych alejkach, to znaczy, że suk cie wchłonął. Oto miejsce, w którym nie znasz nikogo, ale wszyscy znają ciebie. Każdy zagaduje, uśmiecha się, pozdrawia, a wszystko przy akompaniamencie kanonicznego tekstu: „No buy – just see!”
Jeśli jednak twój wzrok dotknie któregoś z towarów lub przelotnie choćby zahaczy o wzrok sprzedawcy, już po tobie. Nie miałeś zamiaru nic kupować, ale kupisz. Zaprawdę, powiadam ci, kupisz! Dokonywać będziesz najbardziej nieracjonalnych zakupów w życiu. Zapłacisz krocie za przedmiot niewiele wart, zaś dzieło sztuki jubilerskiej nabędziesz za bezcen. Tu wszystko jest umowne. I jest wszystko. Od kiczu do artefaktów najwyższej próby.
Badar mówił: dziel cenę wyjściową przez trzy. Dodaję nieco od siebie i dzielę ją przez cztery. To nie zniechęca sprzedających. Zamiast tego prowadzi do uczciwych negocjacji. „What’s democratic price, good for you, good for me?” – w powietrzu zawisa chęć dogadania się. Jeśli nie posiadasz niezmierzonych pokładów asertywności, nie wywiniesz się z macek tych sympatycznych spryciarzy. Tutaj nikt nikogo nie oszukuje. Dogadasz się, jak potrafisz, ale do zakupu nikt cię ostatecznie nie zmusi. Decyzję podejmujesz sam. Dla ciebie to barwna przygoda, dla nich – treść i sens życia.
Kiedy w końcu dobijasz targu, okazuje się, że jesteś szczęściarzem jakich mało. Bo: jutro sprzedawcy już tu nie będzie, taka cena tylko dla ciebie, to była ostatnia sztuka, jutro ostatni dzień ramadanu, jutro święto, jutro zamknięte, jutro otwarte, ale ceny inne, jutro koniec świata… – wymyśl co chcesz.
Z tych ciężkich prób wychodzę w miarę obronną ręką. Za przystępną cenę kupuję małą figurkę wielbłąda z drewna cedrowego. Sąsiedni sprzedawca wciska mi taką samą – za taką samą cenę, choć przedtem żądał czterokrotnie więcej. W alejce dogania mnie jakiś chłopak i za cenę dwukrotnie niższą wciska mi wielbłądzika. Tym sposobem staję się właścicielem całej wielbłądziej rodziny.
Moim ulubionym wspomnieniem jest kupowanie fezu.
– Sto osiemdziesiąt dircham – mówi sprzedawca, zasuszony staruszek o pogodnej twarzy.
– Dwadzieścia – rzucam bezmyślnie.
– Zgoda – odpowiada mężczyzna.
***
Dżama al-Fna dopiero po zmierzchu nabiera rozmachu. Środek placu to dziesiątki jasno oświetlonych stoisk z owocami i grillów, nad którymi unoszą się gęste dymy. Rozległe połacie placu stanowią arenę dla niezliczonych widowisk większych i mniejszych.
Mieszają się wszelkie rasy Afryki, odmienne kolorem skóry i ubraniem. Są tancerze z bębnami i dzwonkami. Grupki akrobatyczne. Zespoły muzyczne w strojach Berberów, rdzennych mieszkańców Maroka. Czarni jak noc Afrykanie sprzedają sztukę Senegalu. Mauretańczycy oferują misterne miecze i kindżały. Rząd ślepców snuje na głosy śpiewaną opowieść. Kobry kołyszą się w takt melodii granych przez zaklinaczy. Ponoć mają usunięte zęby jadowe. No, ja myślę! Są małpy, przytroczone za łapę do właściciela. Jedna wskakuje mi na głowę. Olbrzymi sęp prostuje skrzydła. Ich zasięg jest imponujący. Osiołki przytroczone do wózków nie są tu atrakcją. Dzięki Bogu, że zapadł mrok, który przyniósł ulgę im i ich poganiaczom. Kobiety, o twarzach zasłoniętych, odsłoniętych, oczach gorejących lub pozbawionych nadziei. Żebrząca matka z dwójką dzieci. Gdy wręczamy jej talerz z deserem, obdarza nas najpiękniejszym uśmiechem świata. Staruszka obdarowana miedziakiem kiwa ręką na pożegnanie. Ma oczy mojej babci – mówi Ewa.
***
Naraz, ponad barwne tło wzbija się pieśń muezzina. I jeszcze jedna, i jeszcze. Meczetów jest tu sporo, ale nie wszystkie można dostrzec. Tylko El-Koutubija, największa świątynia Marrakeszu sięga nieba. Jej wieżę zdobi dżamur. To stała ozdoba minaretów, od jednej do pięciu kul rosnącej wielkości, wykonanych z polerowanego mosiądzu. Ale dżamur na El-Koutubija jest wytoczony ze szczerego złota. Kruszec ofiarowała pewna zamożna kobieta, jako zadośćuczynienie za zjedzenie w trakcie postu trzech winogron. Może dlatego dżamur na El-Koutubija składa się z trzech kul?
***
Ponoć gdzieś w medynie mieszkają wróżki przepowiadające przyszłość i pomagające w miłości. Są i czarownicy, u których można wynająć złego ducha do nękania wskazanej osoby. Ale przyjezdni ich nie odnajdą. Ta wiedza jest zbyt niebezpieczna dla niewtajemniczonych. – A co na to – zastanawiam się jakiego użyć słowa – meczet? – pytam Saida.
– Potępia te praktyki. Nie mają nic wspólnego z islamem. A, nawiasem mówiąc, czy wiesz, co to jest dżihad? – pyta znienacka.
– Wiem – odpowiadam. Święta wojna.
– Zgadza się – przytakuje. – Święta wojna dobra ze złem, która toczy się w każdym muzułmaninie. W jego wnętrzu, i tylko w jego wnętrzu, rozumiesz?
Rozumiem. Nic nie rozprzestrzenia się bardziej niż stereotyp. I nic nie jest trudniejsze do zwalczenia.
***
W Marrakeszu znajduje się stara dzielnica żydowska. Marokańczycy myślą o Żydach bez zajadłości, traktując ich jako starszych braci w wierze. Nie żywią też wrogości wobec francuskich kolonizatorów, którzy zwrócili im niepodległość dopiero w drugiej połowie dwudziestego wieku. W Marrakeszu mieszka około trzydziestu tysięcy Francuzów. Ze zdumieniem dowiaduję się natomiast, że granica z Algierią, największym sąsiadem Maroka, jest od lat zamknięta.
***
Wysoko ponad Dżama al-Fna wzbijają się kolorowe światełka. Mali sprzedawcy diodowych świecidełek bawią się, prezentując ich działanie.
Ostatni wieczór. Pora uszczęśliwić miedziakiem któregoś z malców. Niech i on powie: „ale mam szczęście”. Którego wybrać? Może tego najmniejszego, który siedzi na ziemi i zasypia ze zmęczenia? Przecież dochodzi północ! Transakcja nie uchodzi uwadze czujnych kolegów. Też chcieliby sprzedać chociaż jeden wiatraczek. Dobrze, dam jeszcze temu parę groszy. Błyskają białka wokół czarnych oczu. Kolega dostał kasę za friko. To nieetyczne! Chyba że i oni coś dostaną.
Eskortuje mnie dwójka maluchów. Moja kieszeń robi się lżejsza. Trzech kolejnych podąża moim szlakiem. Pozbywam się ostatnich niklowych monet.
Ostatni z malców ze spokojem ogląda moją pustą kieszeń. Doskonale rozumie wymowny gest rozłożonych ramion. Ale nie daje za wygraną. Wie, że skończyły mi się drobne, ale on banknotem też nie pogardzi, może nawet rozmienić. Euro albo dolar? Dlaczego nie, chłopiec jest finansowym pragmatykiem. Idziemy wzdłuż alei, przy której stoją dziesiątki, może setki caleche, powozów zaprzęgniętych w dwójkę koni. Za pięćset metrów skończy się Dżama al-Fna, terytorium małego łowcy.
Przegrał. Z dziecięcym przekleństwem na ustach znika w ludzkim morzu.
Tak skończył się łańcuch szczęśliwości. Ostatnie ogniwo z reguły zawodzi.
Nasze światy się rozłączyły. Może nie na zawsze? Może kiedyś spotkam go ponownie, a on spyta: – Poznajesz mnie?



***
Koniec ramadanu. Od rana daje się wyczuć odświętny nastrój. Ludzie poubierani w białe dżelaby spieszą na uroczystą modlitwę. Badar podaje nam na śniadanie okrągły placuszek, podobny w smaku do naleśnika. Potrawa nazywa się „tysiąc dziur”. Rzeczywiście, jego powierzchnia pokryta jest nieskończoną ilością małych gejzerów. Polany miodem, konfiturą i jogurtem smakuje jak bajka z tysiąca i jednej nocy. Dziś ludzie będą świętować. Spotkania w gronie rodzinnym. Posiłki, rozmowy i radość. Pikniki przy skraju drogi. Said powiedział, że mieliśmy szczęście. Wycieczka dzisiaj oznaczałaby wleczenie się w wielokilometrowych korkach.
Ale to dopiero poranek. W drodze na lotnisko jestem pod wrażeniem spokoju, jaki panuje na zazwyczaj tłocznych ulicach. Dziś odpoczną ludzie i zwierzęta. Zasłużyli na odpoczynek.
Oglądając Marrakesz z samochodu, a potem ogarniając czerwone miasto z okien startującego samolotu zastanawiam się czy rację mieli ci wszyscy, którzy od kilku dni przekonywali mnie, że miałem szczęście. Po namyśle przyznaję im rację. Zobaczyłem na własne oczy, usłyszałem własnymi uszami, poczułem własnym sercem to, co w opowieściach zazwyczaj brzmi inaczej.

Jan Antoni Homa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz