środa, 26 marca 2014

Relacja z Pyrkonu specjalnie dla KzK!


Z wielu względów ostatnio bardzo lubię Poznań.
I bardzo lubię Festiwal Fantastyki Pyrkon. To taka impreza, że zaczynam się niecierpliwić kilka dni wcześniej, już bym chciał wyruszyć...
Dlaczego? Otóż jeśli myślicie, że to "tylko" konwent fantastyczny, to jesteście w błędzie. Pyrkonu nie sposób opisać jako zjazd miłośników fantastyki - to od kilku lat wielka impreza popkulturowa, w której na równych prawach istnieją gracze, osoby kochające przebieranki (cosplay), czytelnicy chcący posłuchać prelekcji oraz spotkań autorskich swoich ulubionych pisarzy, także zagranicznych (w tym roku choćby Tad Williams czy Charles Stross). Obok tego jest mnóstwo prelekcji naukowych albo historycznych. I cały szereg innych atrakcji, zespoły muzyczne, a dla dzieci specjalna strefa, w której mogą się pobawić. Jednym słowem, cały szereg atrakcji, z których trzeba wybierać rodzynki, bo nie sposób pójść na wszystkie prelekcje, spotkania, etc.
Tegoroczny Festiwal przyciągnął ponad dwadzieścia tysięcy osób. Gdyby rzecz nie działa się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, w wielkich targowych halach, ciężko by było zapanować choćby nad połową uczestników. A tak - wszyscy się pomieścili, w tym roku dzięki nadzwyczaj sprawnej organizacji zniknął nawet problem kolejek do kasy. Dla mnie to dowód, że można konwent fantastyczny czy imprezę tego typu zrealizować w sposób naprawdę nie przynoszący nikomu wstydu, a wręcz zachęcający do wybrania się razem z dzieckiem czy rodziną.
Nawet nie będę próbował opisać ważniejszych wydarzeń, było ich mnóstwo. Powiem tak: to trzeba zobaczyć, przeżyć. Warto.
Ja bawiłem się świetnie, oczywiście nie tylko bawiłem, bo w piątek wkrótce po przyjeździe miałem swój pierwszy punkt programu, o perspektywach rynku selfpublishingowego (raczej jestem sceptyczny i dałem temu wyraz  ). W sobotę przed południem wyszedłem z Pyrkonu, aby pojawić się na cudownym spotkaniu z dziećmi w księgarni "W bajce", na osiedlu Przyjaźni - tego się nie da opisać, to miejsce trzeba odwiedzić, jest po prostu magiczne. A kiedy wróciłem, najpierw musiałem zrobić prelekcję o young adult, czyli literaturze pozornie dla młodzieży, ale coraz częściej dla dorosłych, a potem wziąć udział w panelu z Rafałem Kosikiem, Marcinem Mortką i Łukaszem Orbitowskim o literaturze dziecięcej, dlaczego zaczęliśmy ją pisać i co z tego wynika.
Dopiero potem przyszedł czas na chwilę relaksu w gronie przyjaciół i znajomych.
Niedziela to znów chwila w strefie dla dzieci, potem dyżur autografowy, który mnie zdziwił, bo sporo osób wciąż pamięta i czyta moje starsze książki. Naprawdę, w takich chwilach jest mi niezwykle miło, chce się dalej pisać.
To, o czym chciałbym jeszcze tu koniecznie napisać, to skrzyżowanie dwóch rzeczy: rozmach organizacyjny, oferta, w której praktycznie każdy znajdzie coś dla siebie - i przy tym rozmachu doceniam perfekcyjną wręcz organizację. Niejedne targi książki mogłyby się uczyć od organizatorów Pyrkonu.
Jednym słowem: bawiłem się świetnie, z rozmów z innymi uczestnikami wynika, że i oni bawili się znakomicie, z punktów programu zadowoleni byli i autorzy tych punktów, i odbiorcy. Była to bardzo, bardzo udana impreza. Więcej takich - przywracają wiarę w to, że ludzie chcą kultury, tylko trzeba im ją zaproponować w atrakcyjnej formie i przy sprawnej organizacji.
Jedynie na koniec trafiła mi się przygoda, ale nie za sprawą organizatorów, tylko PKP, które sprzedały na pociąg teoretycznie objęty rezerwacją ze dwa razy tyle biletów, w wyniku czego korytarze wagonów przypominały wanny pełne karpi przed świętami. A w drugim pociągu trafiłem na konduktorkę, która chyba miała zły dzień  Wszystko jednak skończyło się dobrze, więc nie ma co narzekać, trzeba już odliczać dni do następnego Pyrkonu.




Romek Pawlak
nasz redaktor - wolny strzelec

czwartek, 20 marca 2014

Wywiady z kotem: Franek rozmawia z Anną Klejzerowicz


Franek. Cześć. To mój pierwszy wywiad, to się trochę denerwuję i mysz mi zginęła. Ale jak trzeba, to nie ma WYJŚCIA. Ja czytałem Twoje książeczki i mi się podobają. Powiedz po co piszesz.

Anna Klejzerowicz: Franiu, piszę, bo lubię. I chyba niczego innego nie potrafię robić.

Franio. Czemu nie potrafisz? To ty tylko umiesz pisać. To mało.

AK: Nooo... jakoś tak mam. Nie umiem szyć, ani gotować, w ogóle mało zdolna jestem. Za to kiedy piszę, to mogę wszystko: nawet ciasto upiec! Oczywiście na niby. Ale nie żałuj mnie: ludzie już tacy są. Mało potrafią. Nie to, co koty.

Franio. To ja wiem. Ludzie to mało umieją. A powiedz czemu napisałaś książkę o powstaniu warszawskim. To było tak dawno.

AK: Tobie wydaje się, że to było straszne dawno, bo jesteś jeszcze mały. Ale wiesz, wciąż żyją ludzie, którzy to pamiętają, a przynajmniej ich dzieci. I dla nich to nadal jest ważne.

Franio. Czekaj, muszę podrapać fotel. A czemu?

AK: Bo ludzie wtedy walczyli o to, żeby móc normalnie żyć. Żeby ich dzieci, rodzice, psy i koty mogły się czuć bezpiecznie we własnych domach, na ulicach i podwórkach. Nie wiem, czy im się to udało. A Ty jak myślisz?

Franio. Nie wiem, oni zginęli, a teraz też dzieci, psy i koty nie są bezpieczne. Szczególnie te, które nie mają normalnych domków. Ja sądzę, że ludzie powinni się cieszyć każdym dniem, tak jak ja, a nie wspominać i płakać. Ja nie jestem smutny, czasem tylko, jak Dasza zepsuje mi mysza.

AK: Masz rację, nie wszystkim jest dobrze. Bo wiesz, jak ludzie rządzą, to zawsze coś im nie wyjdzie. Tacy już są. Lubią też wspominać i płakać - czasem. Nie potrafimy cieszyć się każdym dniem, to potrafią chyba tylko dzieci i zwierzaki. My, duże człowieki, tracimy na tym. Ale trudno, nic się na to nie poradzi. A moja książka nie jest wcale taka smutna. Kończy się przecież... nadzieją.

Franio. Szkoda mi was. A powiedz , która książka co ją napisałaś jest dla ciebie najważniejsza i dlaczego.

AK: Skarbie, każda. Każda książka jest najważniejsza, kiedy ją piszę. Bo przecież w każdej chcę coś ważnego powiedzieć.

Franio. A co chcesz powiedzieć w tych z trupami. Ja lubię takie straszne, troszkę się potem boję, ale lubię.

AK: Bo to nie trupy są tam najważniejsze. Trupy są tylko dla zabawy. Ale w każdej chodzi o coś innego. Ja wiem, że Ty lubisz kryminały. W końcu kotki to drapieżniki. Jak ludzie...

Franio. Ja jestem łagodny kotek i grzeczny czasem. A co teraz będziesz pisać?

AK: No wiem, że czasem jesteś grzeczny. Teraz będę pisać o Czarownicy. Zobaczysz, będzie się duuużo działo!

Franio. Duuużo, a trupy będą?

AK: Tak, trupy też będą. Ale stare. Bardzo stare trupy - sprzed kilkuset lat.

Franio. E takie stare trupy to nieciekawe. A co lubisz czytać?

AK: Kiedy one będą bardzo ciekawe. Zobaczysz. Co lubię czytać? No dobrze, przyznam się: też lubię czytać kryminały. Ale nie tylko. Lubię tajemnice, wiesz? To tak jak grzebanie w szufladzie matki: można znaleźć mnóstwo ciekawych rzeczy.

Franio. Opowiedz o swoim domku i kotkach i ogrodzie i o tych pysznych konfiturkach z porzeczek. Coś umiesz, niedużo, ale czasem ci wychodzi. Ja też lubię grzebać w szufladach, szczególnie w tej z szalami, ale ona mi zabiera.

AK: A, dziękuję, czasem jesteś kochany. Mam malutki domek w lesie, a w nim dużo kotów: Sylwuś, Haś... znasz je przecież. Mamy też ogród, a w nim też są kotki, takie, które do nas przychodzą i dostają jeść. Bo to są takie biedaki, które nie mają swoich domków. Odwiedzają nas też czasem inne zwierzaki: jeże, zające, czasem nawet sarny. No i mamy krzak czerwonej porzeczki, i to z nich ciotka robi te konfiturki. Wreszcie ktoś je docenił. A w szufladach grzeb sobie, grzeb - to bardzo twórcze zajęcie!

Franio. Pyszne. Próbowałem, ale troszkę, bo ja lubię tylko saszetki. A powiedz mi, co najbardziej na świecie kochasz.

AK: Najbardziej na świecie kocham Sylwusia i Hasia. Bo to przecież moje dzieci. No i książki jeszcze kocham, i drzewa. A Sylwuś właśnie leży mi na ramieniu i Cię pozdrawia.

Franio. Ja to kocham też kwiatki i ptaszki i różne takie sprzęty, co można rozmontować. A czego najbardziej na świecie nie lubisz? Hej, Sylwek.

AK: Najbardziej na świecie nie lubię... fałszu. Ale Ty nie wiesz, co to znaczy. Bo tylko ludzie bywają fałszywi. Koty nigdy.

Franio. Ci ludzie to dziwni są, ale co zrobić. A ty chciałabyś być kotkiem?

AK: Pewnie. Każdy chciałby być kotkiem! Kotki są najlepsze i najmądrzejsze na świecie.

Franio. To powiedz mi jeszcze czy lubisz się bawić? Co robisz w wolnych chwilach, tylko nie mów, że czytasz.

AK: Ale kiedy właśnie... czytam... Co mam Ci kłamać. Czytam. A czasem lubię siedzieć w ogródku pod drzewem i czytać. Albo tylko marzyć.

Franio. A o czym marzysz?

AK: O różnych rzeczach. O których później piszę książki.

Franio. To ty tylko myślisz i myślisz. To smutne masz życie.

AK: Wcale nie smutne. Duzi ludzie nie mogą się tylko bawić. Ale czasem bawię się z Sylwkiem.

Franio: A cieszysz się, że "List z powstania" stał się tym, no... bestsellerem?

AK: Pewnie, że się cieszę. Bo to znaczy, że ludzie chcą się nie tylko bawić, ale także myśleć.

Franio. Ale ja słyszałem, że dużo ludzi nie lubi myśleć.

AK: Franiu, bo może są zmęczeni. Ludzie też nie mają lekkiego życia.

Franio. Czemu?

AK: Franuś, bo muszą pracować, żeby złowić dla was puszki i saszetki. I dla siebie też. No i muszą toczyć ze sobą te wszystkie wojny, wojenki, kłócić się i ścigać, żeby zdobyć jak najwięcej saszetek... Rozumiesz?

Franio: Nie bardzo. Saszetki kupuje się w sklepiku i nie trzeba się o nie bić. Ale jak tak mówisz, to ci wierzę.

AK: Trzeba. Bo w sklepiku saszetki trzeba kupić, a żeby kupić, trzeba mieć pieniążki. I chyba o to w tym wszystkim chodzi... Ludzie biją się o te pieniążki. Choć to ich męczy. No ale tacy już są.

Franio: A co zrobisz jak już będziesz taką wielką pisarką, że będziesz mieszkać w pałacu?

AK: W zamku, Franiu. W prawdziwym gotyckim zamku. Pałac to dla mnie za mało. Będę w nim dalej pisać i czytać. Przecież nic więcej nie potrafię...

Franio: To ja ci życzę tego zamku, wielkiego i z duchem. A teraz muszę kończyć, bo mam bardzo dużo do zrobienia. Całuska ci daję.

AK: Dziękuję, kochanie. O, duch jest bardzo ważny! Ba na co komu zamek bez ducha. Koniecznie z duchem. Buziaki ode mnie i od Sylwka.


Franio rozmawiał z Anną Klejzerowicz, wspaniałą pisarką, autorką wielu książek, w tym ostatniej - "Listu z powstanie", który w ciągu paru tygodni stał się bestsellerem. Anna Klejzerowicz jest też wielką miłośniczką zwierząt, szczególnie kotów.

czwartek, 13 marca 2014

Wywiady z kotem: Franek rozmawia z Małgorzatą Kursą


Franio. Cześć ciotka, a właściwie teściowa okropna. Pogadasz ze mną?

M.J.K. Pogadam, Franiu, choć mam stracha. Jak już na wstępie mi wyjeżdżasz z tą "okropną teściową", to ja się zaczynam bać.

Franio. Poczekaj chwilę, bo kura mi zginęła. Muszę poszukać. O, już mam. To zaczynamy ten wywiad. A teściowa jesteś, bo ja kocham Kropkę, a ty na mnie gadasz różne brzydkie rzeczy. Chciałem cię oddać od zaraz, ale nikt nie wziął. Niestety.
Umarłaś?

M.J.K. Dobrze, że mi wyjaśniłeś, bo się przestraszyłam, że jestem niedouczona... Nie mówię o Tobie brzydkich rzeczy, tylko świętą prawdę. Łobuz jesteś straszny, ale masz tyle uroku, że nie da się Ciebie nie kochać. I obawiam, że będziesz na mnie skazany, dopóki nie zemrę, bo takiej teściowej nie chciałby nie tylko kot, ale i żaden dwunożny. Rzeczywiście jestem okropna.

Franio. Czemu okropna?

M.J.K. Bo spadam z każdego mebla. Bo lezę przez ulicę jak ostatni bałwan i cudem nie narobiłam jeszcze kłopotu żadnemu kierowcy. Bo śmieję się sama do siebie, kiedy coś zabawnego przyjdzie mi do głowy, a otoczenie zwykle podejrzliwie się na mnie gapi.

Franio. A ja lubię twoje książki. Są bardzo śmieszne, a najbardziej lubię "Babską misję". Czemu ty piszesz takie śmieszne książki?

M.J.K. Bo innych nie umiem, Franiu. Naokoło jest tyle smutku, że uciekam w śmiech. Dzięki temu chyba jeszcze żyję. Gdybym nie odreagowała, pewnie by mnie zamknęli w domu bez klamek. Ewentualnie już bym siedziała za zabójstwo.

Franio. Taka jesteś groźna, a w twoich ostatnich książkach wcale nie ma trupów, a ja lubię trupy… Chwileczkę, muszę sprzątnąć winogrona, bo zobaczyłem, że leżą na talerzyku. Odpowiadaj, a ja zaraz wrócę.

M.J.K. Franiu, ja nie jestem truporobem. Mogę się ostatecznie przyłożyć i dostarczyć Ci zadowalającej ilości, ale musiałabym wymyślić jakieś powody, żeby te trupy wyprodukować... Wiesz, jak na takiego niewinnego kota, za jakiego się uważasz, to Ty jesteś jednak sadysta jakby.

Franio. Nie jestem, a dostarczyć to ci mogę dłuuuugą listę… W "Babskiej misji" są dwie fajne dziewczyny i jedna taka głupkowata Madzia. Śmieszna okropnie. Znasz takie osoby jak ona?

M.J.K. Znam, niestety. Oczywiście w książce jest to postać nieco przejaskrawiona, ale codziennie słyszę na ulicy takie "kwiatki" wypowiadane przez tutejszą młodzież, że zaczynam wątpić, czy oni jeszcze czytać potrafią. A Madzia wróci w kolejnej książce. Co do Twojej listy, to trochę się boję, że znalazłabym się na jej czele i mógłbyś to potem wykorzystać, żeby się mnie pozbyć.

Franio. Co ty tak długo odpowiadasz. Chcesz, żebym tu zasnął?

M.J.K. Franiu, ja jestem stary grzmot. Myślę trochę dłużej niż Ty.

Franio. Nie bój się, ja jestem bardzo grzeczny, kochany kotek. Grzmot może jesteś, ale jeszcze nie taki stary. A co teraz piszesz?

M.J.K. Powieść o grafomance, która pisze romans historyczny. Niestety, szczęścia jej to nie przyniesie.

Franio. A co to jest grafomanka, bo ja nie wiem?
A zapomniałbym. Będą trupy, bo jak nie to ja nie będę lubił.

M.J.K. Grafomanka to taki stwór, który jest święcie przekonany, że pisze genialnie i nie da się przekonać, że jest inaczej. Trup będzie jeden, Franiu. Bardzo Cię przepraszam i obiecuję poprawę. Już mam pomysł na następną książkę, gdzie też będzie jeden, ale za to pracowity bardzo. A potem wymyślę coś specjalnie dla Ciebie.

Franio. Dla mnie? Wymyśl. Dużo trupów. W "Babskiej misji" to te bohaterki gotują i wszyscy ciągle jedzą. Ja jak czytałem, to musiałem zjeść dużo więcej saszetek. Lubisz gotować i jeść?
Franio. A, i jak może być pracowity trup.

M.J.K. Gotować lubię, jeść nie bardzo. Czasem w ogóle zapominam o jedzeniu i dopiero, kiedy robię się brzusznie dźwięczna, lecę coś przekąsić... O, trup będzie pracowity, ponieważ będzie kilkakrotnie zmieniał miejsce pobytu. A, i jeszcze będzie w tej książce bardzo mądry czarny kot o imieniu Belzebub.

Franio. A czemu nie Franio? A pamiętasz jak podałaś nam przepis na sałatkę z ryżu i tuńczyka. Była bleee, ohydna, a potem okazało się, że to nie sałatka, tylko risotto. A jedli ją w "Babskiej misji". Co sobie przypomnę to mi niedobrze.
Franio. To zanim ty tak wolno odpowiesz, to ja sobie pobiegam i zobaczę jedną fajną rurkę w łazience. Może da się wyjąć.

M.J.K. Trudno, żebym zapomniała, jak mi to Twoja matka ciągle wypomina. Od tej pory się pilnuję... Kot ma być Belzebub ze względu na kolor i charakter... Franek, nie rozbieraj matce chałupy, na litość boską! I ty uważasz, że ja jestem wredna teściowa?! Skaranie boskie z takim zięciem!

Franio. Ty mnie tu nie oczerniaj, bo napacam. A powiedz co najbardziej na świecie lubisz.

M.J.K. O, matko... Franek, Ty to masz pytania... Nie ma jednej rzeczy, którą lubię najbardziej. Wszystko zależy od nastroju. Lubię czytać, lubię pisać, lubię słuchać i podsłuchiwać. Lubię naturę, zwierzaki, ludzi też, choć nie wszystkich. Ogólnie rzecz biorąc, lubię żyć.

Franio. A jakie książki lubisz czytać? Takie twoje ukochane.

M.J.K. Franiu, ukochanych mam bardzo dużo. Wyszłaby mi dłuuga lista. Inne są na doła, inne, kiedy chcę pomyśleć.

Franio. Coś kręcisz. Twój ukochany autor.
Franio. Położyłem się i kilkanaście książek na mnie zleciało. Zamach na moje młodziutkie życie, czy co.

M.J.K. Nie mam jednego. Chętnie wracam do książek z młodości. Bardzo lubię "Młodszego księgowego" i "Lalę" Jacka Dehnela. Czytuję z przyjemnością sensację i klasykę ("Mistrz i Małgorzata", nasze swojskie "Nad Niemnem" - cudne opisy). A, jeszcze wiersze ks. Twardowskiego, Szymborskiej, Herbert, Miłosz, ale też klasyka... Oj, dużo tego jest... Biedny Franio. To nie ja. Na odległość się nie zamachuję.

Franio. Opowiedz o Kropce

M.J.K. O, trudno będzie. Właściwie wszystko sprowadza się do faktu, że Kropka mnie ma. Jestem jej własnością i daje mi to wyraźnie do zrozumienia. Kiedy znikam jej z oczu, podnosi taki wrzask, jakby jej się straszna krzywda działa. Głównie służę do karmienia, sprzątania, głaskania, czasami jako drapak. Kocham Kropkę i kropka.

Franio. To ja już będę kończył. Ciężkie jest życie redaktora. Dziękuję za wywiad. A ciebie i tak oddam od zaraz i to za darmo.

M.J.K. Franiu, dziękuję Ci pięknie za rozmowę. Obawiam się, kochany, że nikt mnie weźmie ani za darmo, ani z dopłatą.

Franio. Reklama dźwignią handlu. Może ktoś się znajdzie. Całuski dla Kropki.

środa, 12 marca 2014

"Latające trumny Stalina" - maszyny i wszyscy ludzie genseka



Zawsze, kiedy prezentuje się czytelnikom książkę z poza ich kręgu zainteresowań, pada pytanie: A CO NAS TO OBCHODZI?
To bardzo ważne pytanie i czasami warto zająć się właśnie nim a nie samą książką.
A zatem: co osobę niezainteresowaną historią, historią Rosji czy lotnictwem obchodzi książka Władimira Bieszanowa o upadkach i możliwych (ale nie osiągniętych) wzlotach radzieckich konstrukcji lotniczych za panowania Stalina?
Ano... wszystko zależy od tego, jaka to książka.
Bieszanow, oficer i historyk zwany kontrowersyjnym, stara się uczyć poprzez historię a nie poprawiać nastrój bajkami o dawnej chwale.
Cel piękny ale zdarza mu się naginać fakty dla uwypuklenia swych opinii. Osoby nie znające historii radzieckiego lotnictwa mogą się naciąć.
Podam przykład: omawiając nowe konstrukcje samolotów Bieszanow zestawia radziecki Su-2 z polskim Karasiem i angielskim Battle. Na ich tle samolot Suchoja wypada dużo lepiej, jednak nie spełnia wymogów pola walki i autor stawia tezę, że koncepcja jednosilnikowych lekkich bombowców nie odpowiadała potrzebom II wojny światowej.


Suchoj Su-2

Ta teza brzmi efektownie... ale każdy, kto zna się na historii lotnictwa, zauważy, że zestawiono samolot Suchoja opracowany w 1937 roku i produkowany od 1940 z polską maszyną opracowaną w 1932 roku i  angielską z 1933. Te kilka lat to była cała epoka w historii konstrukcji - taki sam odstęp czasowy dzieli wczesne wersje słynnego Spitfire'a od pierwszych udanych odrzutowców.




PZL-23 Karaś

Do tego Karaś miał prawie o połowę słabszy motor niż Su-2 a Battle należał do innej kategorii bombowców (i w niej okazał się pomyłką).



Fairey Battle - bezbronny bombowiec nie dość szybki

Gdyby chcieć porównywać Su-2 z polską konstrukcją - należałoby porównać go z prototypowym Sumem, który od Su-2 był wyraźnie lepszy a miał jeszcze duży potencjał rozwojowy.



PZL-46 Sum - o włos przed wejściem do służby

Przy tym Karaś znakomicie wypełnił swoją rolę w warunkach wielokrotnej przewagi wroga i miał dokładnie takie osiągi, jakich od niego oczekiwano... czego o Su-2 nie można powiedzieć.
Na dokładkę w całej II wojnie światowej jednosilnikowe samoloty bombowe zapisały znaczącą kartę, że wspomnę chociażby niemieckiego Stukasa, który skutecznie zwalczał rosyjskie czołgi - powolnego lecz z dużym udźwigiem bomb i zdolnego do bardzo precyzyjnego bombardowania czy słynnego Iła-2, który wygrał rywalizację z Su-2 mimo słabszego uzbrojenia strzeleckiego i osiągów.  A żeby tę tezę Bieszanowa dobić całkiem - dodam jeszcze jedną informację: otóż Bieszanow pisze, że Su-2 zabierał mniej bomb od Iła.


Ił-2m3 tryumf propagandy, błąd w założeniu

Rzecz w tym, że Ił-2 zabierał  600 kg bomb tylko na papierze lub z betonowych lotnisk. W praktyce polowej mógł wystartować tylko z ładunkiem 400 kg (i często łamał podwozie) a tak naprawdę to piloci woleli nie zabierać bomb wcale, bo i tak nie mieli wyposażenia do celnego bombardowania w locie poziomym a do nurkowania takiego, jakie wykonywał Stukas - Ił-2 się nie nadawał.


Junkers Ju-87 - dopracowany efekt przemyślanych założeń

Dokładnie te same wady miał Su-2, jednak zdaniem Bieszanowa zabierał jeszcze mniej bomb... czyli chyba mniej niż zero? Bieszanow popełnił tu błąd - to następny szturmowiec Suchoja miał udźwig mniejszy ni Ił-2.
Su-2 jako bombowiec nie zdał egzaminu nie dlatego, że koncepcja jednosilnikowego bombowca się przeżyła, ale dlatego, że nie przewyższał znacząco konkurencyjnego Iła-2 a jego twórca, w odróżnieniu od Siergieja Iljuszyna, nie miał jeszcze wyrobionych "pleców" we władzach. Do tego na początku wojny ŻADEN seryjnie produkowany radziecki bombowiec czy szturmowiec nie miał odpowiedniej jakości przyrządów celowniczych, i właśnie to sprawiało, że przy atakowaniu celów naziemnych polegano na działkach i karabinach maszynowych a nie bombach. W tej sytuacji zaś lepiej sprawdziłyby się dobrze uzbrojone myśliwce, jako szybsze i mogące łatwiej unikać obrony plot.
Amerykanie i Anglicy w ogóle nie używali bombowców do wsparcia wojsk naziemnych - zadanie to powierzali myśliwcom z działkami i bombami. Niemcy używali Stukasów powolnych w locie poziomym ale zdolnych do pionowego nurkowania z wielką prędkością niczym myśliwiec i  trafienia w kilkumetrowy cel półtonową bombą, czego nie wytrzyma żaden czołg ani bunkier.
Rosjanie zaś postawili na specjalistyczny samolot, opancerzony kosztem udźwigu (ale i tak niezdolny do przetrwania ognia z automatycznych działek plot średniego kalibru) a do tego nie opracowali mu ani taktyki użycia ani celowników ani nawet sprawnego systemu dowodzenia atakiem. A przy tym nie zareagowali na gwałtowny rozwój broni przeciwlotniczej.
I głównie dlatego załogi Iłów-2 czy Su-2 żyły średnio do dziesiątego lotu bojowego, zaś efekty bojowe były... takie sobie.
I tym sposobem efektowna teza Bieszanowa rozpada się w proch wraz z zaufaniem do autora.

Takich tez jest więcej w tej książce - stąd w imię rzetelności przydałoby się dodać do niej kilka tabel informujących o parametrach omawianych samolotów czy poruszanych kwestiach technicznych lub zwyczajny komentarz ze strony kompetentnego redaktora merytorycznego.
Czy jednak tak poważne wady odbierają opowieści Bieszanowa wartość?
Paradoksalnie - nie.
Przy całej stronniczości a nawet złośliwości (czy wręcz nieuczciwości) wobec projektów "made by USSR" ta książka ma ogromną wartość poznawczą, bo jej zasadniczym tematem nie są samoloty a metody zarządzania strategiczną dziedziną gospodarki w eksperymentalnym państwie, jakiego nigdy wcześniej nie było, czyli stalinowskim ZSRR. Samoloty i ludzie są poniekąd ofiarami tych metod.
A tu Bieszanowa łatwo sprawdzić... i po sprawdzeniu okazuje się, że można mu zaufać: pisze o faktach, o których wspomina wiele źródeł historycznych i tworzy z nich  żywy i spójny obraz... obraz czego?
O czym takim w lotnictwie pisze Bieszanow, że można mu wybaczyć przekłamywanie osiągów samolotów czyli istotnych faktów historycznych?
Pisze o tym, jak słudzy "Wielkiego Wodza" budowali nowoczesne lotnictwo wyposażone w nowoczesny sprzęt... i pokazuje na przykładach ich metody.
Dlaczego akurat lotnictwo?
Może dlatego, że samolot od początku był jednym z najbardziej wyrafinowanych wytworów techniki przeznaczonym dla najstaranniej wyszkolonych ludzi. I zarówno powstanie samolotu jak i jego używanie wiąże się ściśle z kadrą techniczną... czyli specjalistami. Szkoli się ich długo, traci łatwo a  błędy przy wyprodukowaniu lub użyciu samolotu zapisuje się w kronice krwią załogi.
Historia konstrukcji lotniczych jest lustrem wiernie odbijającym rozwój społeczeństwa, jego zdolność do organizacji i współpracy.
Tak naprawdę "Latające trumny Stalina" opowiadają o tym aspekcie lotnictwa.
Bieszanow ma temperament satyryka a przy tym z powodzeniem próbuje wstrząsnąć czytelnikiem. Czyta się tę książkę jak satyrę Ilfa i Pietrowa... tylko, że to nie wytwór wyobraźni dowcipnisia a fakty. I człowiek, który przestanie się śmiać i zacznie myśleć - czuje gęsią skórkę. Historia stalinowskiego lotnictwa ukazuje się jako przerażająca groteska.
Opowieść zaczyna się od rozprawienia się z mitem, który głosi, że przed rewolucją carska Rosja nie miała lotnictwa i przemysłu lotniczego. Wylicza zakłady, prototypy, konstruktorów-pionierów, w tym takich, jak Igor Sikorski, który zbudował pierwszy wielki bombowiec produkowany seryjnie a potem wyemigrował do USA i został najbardziej znanym na świecie twórcą helikopterów. Po przedstawieniu imponującego dorobku rosyjskich pionierów pokazuje, co z tym wszystkim zrobili rewolucjoniści... Bieszanow udowadnia, że rewolucja październikowa dla przemysłu oznaczała grabież, niszczenie, bezmyślną destrukcję... i zakupy! szał zakupów, w jaki popadli wierni słudzy wodza rewolucji! zakupy broni, mundurów i innych fajnych rzeczy. Trudno nie zadawać sobie oczywistego pytania, czy robili to w służbie jakiejś idei czy też w dogadzali sobie w imieniu wodza. Sporo uwagi Bieszanow poświęca sensowności tych zakupów... ale szkoda streszczać tak soczysty i zjadliwy opis faktów.
W tym wszystkim byli też ludzie, którzy tworzyli od zera radziecki przemysł lotniczy. Od zera, bo po dwóch latach od rewolucji październikowej tyle zostało z dorobku carskich poddanych. O ich wysiłkach Bieszanow pisze z pewnym zniecierpliwieniem - niesłusznie. Niezależnie od sarkazmu autora na kartach książki rysuje się wyraźnie ich sytuacja we własnej ojczyźnie, przedziwna i niebezpieczna. Mieli tworzyć najnowocześniejsze konstrukcje, którymi mogliby się chwalić stalinowscy bonzowie, ale w izolacji od dorobku naukowego reszty świata, bo czytanie obcojęzycznej literatury fachowej policja polityczna uważała za wrogą działalność!
Ogromnymi kosztami (z wykorzystaniem niewolniczej pracy więźniów) budowano wielkie zakłady lotnicze ale lekceważono kwestię kadr - celowo: ludzie mieli służyć Stalinowi i poświęcać się dla niego, nie trzeba było się o nich troszczyć. Efekt: zakłady bez wykwalifikowanych pracowników, niezdolne do utrzymania jakości produkcji. Opisy skutków takiego podejścia zajmują pokaźną część książki i żadne streszczenie nie odda wrażenia, jakie robią.
Stalin budował w ZSRR przemysł zbrojeniowy na potrzeby wielkiej machiny wojennej zdolnej do zwycięskiego marszu na Zachód. Regularnie wymieniał ekipę na bardziej oddaną, a każda czystka we władzach pociągała za sobą falę represji wymiatającą cały kraj. W tej sytuacji najważniejszym zadaniem służb państwowych było wykazywanie czujności rewolucyjnej, znajdywanie jeszcze nie odkrytych wrogów i pilnowanie należytej wierności wobec wodza. Drobiazgi takie jak jednolite normy technologiczne dla całego przemysłu nie obchodziły nikogo - w efekcie każdą dokumentację z biura konstrukcyjnego tworzono od nowa w każdej fabryce, pod jej własne zwyczaje produkcyjne, na zasadzie głuchego telefonu i z podobnym skutkiem.
Ktoś zapytałby: dlaczego konstruktorzy nic z tym nie zrobili?
Odpowiedź jest niezwykła: bo siedzieli w więzieniu z wyrokami śmierci za zdradę.
Bieszanow dokładnie opisuje, jak konstruktorzy, którzy na zlecenie rządu brali udział we współpracy radziecko-niemieckiej, zostawali oskarżeni o szpiegostwo na rzecz Niemiec i spisek w celu zniszczenia radzieckiego przemysłu lotniczego (pierwszy raz oskarżono ich, gdy przemysł ten jeszcze nie istniał). Dostali wyroki śmierci lub łagru i... możliwość odkupienia win pracą: do cel wstawiono im deski kreślarskie. Tak powstała szaraszka czyli biuro konstrukcyjne w więzieniu.
Uwięzieni konstruktorzy nie mieli możliwości zapoznawania się ze światowym dorobkiem, prowadzenia badań i eksperymentów teoretycznych, nie mogli też nadzorować przetwarzania ich projektu w samolot. Wobec braku norm technologicznych - grali z przemysłem w loterię, bo ich dokumentację przerabiano po swojemu w zakładach produkcyjnych...
Dzięki książce Bieszanowa zacząłem rozumieć, dlaczego radzieckie samoloty zawsze miały osiągi gorsze od zakładanych i zacząłem szczerze podziwiać inżynierów, którzy w tych warunkach tworzyli coś, co w ogóle latało.
Ale i o samolotach-nielotach sporo sobie poczytałem. Zebrana i opowiedziana ilość klęsk konstrukcyjnych przytłacza, zwłaszcza, że w normalnym przemyśle większość z nich nie mogłaby się zdarzyć.
A za każde niepowodzenie konstruktor odpowiadał przed policją polityczną - do tego miał na karku wyrok i już siedział!
Chłopcy od Stalina po prostu nie potrafili inaczej mobilizować ludzi do pracy.
Wśród rzeczy, których nie potrafili, było również szanowanie prawa własności.
Bieszanow pokazuje, na jaką skalę ZSRR kopiowało produkty innych krajów - nigdy przedtem kradzież nie była normalną zasadą działania państwa. Słynne rosyjskie złodziejstwo staje się zrozumiałe, skoro było normalną i oficjalną praktyką państwową - ale autor na tym nie poprzestaje: co chwilę pcha pod oczy konsekwencje takiego ustroju. Wszyscy kradną, za to tworzą piękne sprawozdania, chyba, że trzeba zaatakować wrogów wodza - wówczas okazuje się, że nie istnieją np. niektóre silniki lotnicze, chociaż od kilku lat fruwa z nimi Armia Czerwona.
Złodziejstwo miało w  ZSRR wymiar nieprawdopodobnie głęboki.
Książka Bieszanowa wyjaśniła mi, dlaczego w okresie II wojny światowej wiele samolotów radzieckich miało podobne kształty całych dużych sekcji: skrzydeł czy usterzenia. Rzecz wiąże się z osobą Nikołaja Polikarpowa, zwanego w literaturze radzieckiej "królem myśliwców", u nas znanego jako twórca kukuruźnika - samolotu celowo prymitywnego, niezwykle wszechstronnego i odpornego na najgorsze warunki eksploatacji.


Polikarpow Po-2 - rekordzista długowieczności

Tu przyda się pewna dygresja dla niezainteresowanych lotnictwem: z tytułu "króla myśliwców" zawsze się śmiałem, bo co to za król, skoro we własnym kraju nikt z nim nie konkurował a jego konstrukcje nie zdobyły uznania międzynarodowego? Teraz jednak jestem skłonny przyznać Polikarpowowi wielkość: potrafił zaprojektować samoloty, które miały dobre osiągi (a wiele z nich przez krótki czas wręcz najlepsze na świecie) mimo produkcji w stalinowskim przemyśle lotniczym. Na dokładkę trafiały one w ręce ludzi źle wyszkolonych, w warunki prymitywne i do obsługi o niskiej kulturze technicznej.
Nikołaj Polikarpow naprawdę był geniuszem, do tego geniuszem tragicznym: mimo wielkich zasług dla rozwoju lotnictwa wypadł z łask Stalina. I od tej pory nawet najlepsze jego projekty nie miały szans - a były wśród nich takie, które o kilka lat wyprzedzały swój czas, co w warunkach wojny mogło oznaczać dominację w powietrzu. Radzieckie lotnictwo nie dominowało nigdzie... poza listami strat.
Szczególnego wydźwięku nabiera historia wysokościowego myśliwca I-200, który na pułapie powyżej 5000 metrów przewyższał osiągami wszystkie współczesne mu myśliwce na świecie a do tego opierał się na technologiach dobrze już opanowanych. Polikarpowa wysłano w delegację służbową a z jego biura wyniesiono projekty. Samolot w ciągu miesiąca został ukończony w świeżo powstałym biurze Mikojana i Guriewicza jako Mig-1. Czy coś takiego zdarzyłoby się, gdyby asystent Polikarpowa Artiom Mikojan - młody zdolny konstruktor świeżo po akademii - nie był bratem Anastasa Mikojana, członka Biura Politycznego ZSRR?


Mig-1 - skradziony dorobek mistrza

Charakterystyczny dla Polikarpowa kształt miało więcej maszyn z nowo powstających biur konstrukcyjnych. Dorobek zaszczutego konstruktora przejęli: Ławoczkin, Suchoj i Mikojan.


I-185 - niechciana perełka

Jedną z ostatnich konstrukcji Polikarpowa był I-185 - potężnie uzbrojony, szybki... i łatwy do natychmiastowego wprowadzenia do produkcji, gdyż oparty o rozwiązania z produkowanego od lat myśliwca I-16 (made by Polikarpow). Przewyższał słynnego Focke-Wulfa FW-190. Zamiast niego do armii trafiły konstrukcje Jakowlewa i Ławoczkina:


Jak-1 - wolniejszy i słabiej uzbrojony od samolotów niemieckich...


...oraz  ŁaGG-3 z powodu jakości wykonania znany jako ŁAkirowannyj Garantirowannyj Grob czyli lakierowana gwarantowana trumna, który wskutek jakości wykonania stracił bardzo na osiągach a zabił tyluż swoich co wrogów.
Można by długo wyliczać przygody konstruktorów opisane przez Bieszanowa, ale przecież lotnictwo to nie tylko oni! To również przemysł, organizacja wojska, szkolenie... wszystko wedle stalinowskich zasad.
Efekty politycznego nadzoru "ludzi Wodza" na każdy polu zadziwiały: na przykład cały pułk lotniczy ma wylatane tyle godzin, ile powinni mieć trzej lotnicy, pilotów myśliwskich nie szkolono w strzelaniu do celu, walce powietrznej, nawigacji; pilotom bombowców było doskonale obojętne, gdzie zrzucą bomby, bo nauczono ich zrzucania ale nie celowania a zresztą nie każdy bombowiec miał celownik. Brak radia w samolotach katastrofalnie odbijał się na taktyce: całe eskadry atakują jeden samolot przeciwnika, podczas gdy inne wrogie maszyny bezkarnie masakrują dowolny cel, gdyż koordynacja i dowodzenie w lotnictwie Stalina praktycznie nie istniało - było tylko ślepe trzymanie się blisko dowódcy formacji.
"Latające trumny Stalina" poświęcają wiele miejsca ostatecznemu sprawdzianowi lotnictwa: wojnie. I na przykładach pokazują, dlaczego ZSRR z najliczniejszą na świecie armią powietrzną nie poradził sobie w wojnie zimowej z Finlandią, a także: jak bardzo przegrał początek wojny z Niemcami.
Zestawienia dokonane przez autora bywają wstrząsające: do ataku na ZSRR Niemcy użyli 3,9 tys samolotów, z tego 2,5 tys samolotów bojowych. ZSRR mogło im przeciwstawić 2,3 tys. nowoczesnych samolotów bojowych i, jak piszą historycy, "pewną liczbę samolotów przestarzałych". "Pewna liczba" to około 16,5 tys. Przy czym słowo "przestarzały" trzeba traktować z przymrużeniem oka.


Polikarpow I-16 znany jako Iszak czyli "osiołek roboczy" lotnictwa ZSRR w początkach wojny, inspirowany rekordzistami z lat 30-tych - trudny w pilotażu ale szybki, zwrotny i dobrze uzbrojony

Między myśliwcem I-16 a niemieckim Messerschmittem Bf 109 była mniejsza różnica w osiągach i uzbrojeniu, niż między samolotami polskimi i niemieckimi w wojnie obronnej 1939. W rękach dobrego pilota mógł toczyć wyrównaną walkę a przewaga liczebna była po stronie Rosjan. W momencie niemieckiego ataku ZSRR dysponował 19 tysiącami samolotów bojowych, z tego 7,5 tys. stało na granicy europejskiej.


Messerschmitt Bf-109 

Dlaczego niemiecki Blitzkrieg nie skończył się natychmiast klęską w powietrzu i postępującą za nią klęską na lądzie?
Odpowiedź Bieszanowa brzmi: stali za tym ludzie pilnujący wierności wodzowi i jego ideologii, zamiast wykonywania zwyczajnych obowiązków. Mało kto w armii radzieckiej potrafił używać broni, którą dysponował. Lotnicy niemieccy zdobywali doświadczenie w hiszpańskiej wojnie domowej, rosyjscy też... ale swoich Stalin wymordował w ramach czystki '37, podczas gdy Goering z Legionu Condor uczynił trzon Luftwaffe.
Analizując praktykę przemysłu, wojska i zarządzania Bieszanow pokazuje wielkie zwycięstwo ideologii i wodza nad zdrowym rozsądkiem.
Ceną za to zwycięstwo były potworne i bezsensowne straty jeszcze przed wojną.
Złodziejstwo i fikcja, marzenia i niekompetencja, działania wyłącznie na pokaz - książka Bieszanowa rozlicza rosyjską historię ku nauce Rosjan, ale i mną nieźle wstrząsnęła.
Analizując sprawy lotnicze zatrzymuje się o krok przed wnioskami dotyczącymi całego społeczeństwa, ale podsuwa praktyczne obserwacje: opowiada na przykład jak w środku wojny przyleciał gołąb na halę produkcyjną, gdzie pracowały wygłodzone dzieci i kobiety (mężczyźni właśnie ginęli na froncie). Produkcja stanęła a wszyscy zaczęli polować na ptaka, bo zwycięzcę polowania czekał jedyny od dawna prawdziwy posiłek. Pytanie: jaką jakość produktu dostarczy na front taka fabryka? Po wojnie okazało się że straty w wyniku usterek nie-bojowych stanowiły w radzieckim lotnictwie 67% stanu.
Wniosku nie ma, ale nasuwa się sam: jakie społeczeństwo - takie siły zbrojne, taka zdolność przetrwania zagrożeń, a wreszcie: przetrwania narodu jako takiego. Rosjanom się udało przetrwać, bo jest ich wielu...
Możemy czytać Latające trumny Stalina, żeby "pośmiać się z ruskich"... możemy poszukać w nich refleksji ogólnej i uniwersalnej, dotyczącej nas samych.
Ta książka to zarazem historia i horror - bo historia lubi się powtarzać za każdym razem gdzieś indziej...
Kiedy nasza kolej?

Piotr Olszówka

piątek, 7 marca 2014

Wywiady z kotem: Franek rozmawia z Michaliną Kłosińską - Moedą



Franek. Cześć ja ciebie nie znam, ale znam twoją książkę i bardzo mi się podobała. Dlaczego "Kota, lubi, szanuje? Mówi się "Kocha, lubi, szanuje". 
Cześć Franiu, to totetek nie słyszał, że jak się kogoś baldzo tota, to sie sepleni, i dziecinnieje? Jak w kici-kici?

Franek. Ja trochę seplenię, ale ogólnie jestem bardzo mądry. Od dziecka taki byłem. Powiedz mi, czy znasz taką osobę jak Hanka. Bardzo ją polubiłem, bo fajna, wesoła i ma kotki.

Ja jestem ogólnie fajna, bywam wesoła i mam kotkę. Ale Hankę niestety wymyśliłam.
Franek. Szkoda, chciałbym spotkać taką Hankę. A napiszesz jeszcze o Hance? Chciałbym znowu o niej poczytać. Kotkę masz? To fajnie, może być moją narzeczoną, bo ja mam duuużo narzeczonych.

Niestety, Franiu, nie przewiduję książki o dalszych losach Hanki. Interesują mnie zaloty, pomiaukiwania do księżyca, zostawianie śladów na murze ukochanej. Tracę zainteresowanie bohaterami mniej więcej w chwili, gdy kocur gryzie kotkę w kark... Przełożone na język ludzki oznacza to po prostu pierwszy pocałunek.

A moja kotka pewnie chciałaby takiego przystojniaka jak Ty. Muszę jej pokazać zdjęcie.

Franek. Pokaż, ja jestem bardzo ładny kawaler. Szkoda, że nie będzie Hanki. A o czym teraz piszesz?

Już napisałam. O miłości polsko-brazylijskiej. Niestety w tej książce nie ma ani jednego kota. Są za to konie i krowy oraz... nietoperze.

Franio. Kot musi być. Nietoperzy to ja nie znam, krów też nie, konia to widziałem. A kiedy wychodzi ta książka brazylijska? Brazylijskie to były jakieś seriale.

No właśnie. Seriale. Ta książka też jest trochę jak brazylijska telenowela. Trochę szalona, nieprawdopodobna i bajkowa. Nie znam dokładnej daty premiery, być może jeszcze w tym półroczu.

Mówisz, że kot musi być? Hm, może jeszcze da się go gdzieś wkręcić.

Franek. To będzie takie o miłości? Nie lubię.

Nie lubisz miłości?

Franek. Ja kocham Daszkę, to moja siostra suczka i ludzi czasem, ale takich książek gdzie on ją kocha, a ona jego nie, albo odwrotnie, a potem się żenią, to nie lubię za bardzo.

Cóż, nie ukrywam, że właśnie tak będzie.

Franek. Poczekaj minutkę, zgłodniałem i muszę zjeść saszetkę.

Ale liczy się też to, co po drodze.

Lubisz rybkowe czy drobiowe?

Franek. teraz jem z kurczaczka. Rybek nie lubię. A będzie śmiesznie?

No popatrz, a moja szara panna najbardziej lubi łososia i krewetki. Tak, mam nadzieję, że będzie śmiesznie.

Franek. Fajnie, to będę czytał. A powiedz, czy ty też jesteś taka wesoła i na luzie jak Hanka? Krewetki są bleee.

Bardzo często. Czasem jestem na takim luzie, że muszę chodzić z kluczem francuskim (wiesz, co to takiego?) i dokręcać sobie nakrętki, żeby się nie rozsypać.

Franek. Czemu rozsypać. To ty taka stara jesteś?

No, swoje latka mam. Zmieściłabym w nich ze trzy koty.

Franek. To musisz ostrożnie chodzić . Opowiedz o swojej kotce. Trzy koty, ja mam roczek i sześć miesięcy. To trzy koty mają niecałe pięć latek. Coś kręcisz.

Nie, nie, myślałam o takich długowiecznych kotach. 

Moja kotka jest szara i dzika. Nie siada ludziom na kolanach. Ty lubisz siedzieć na kolanach swoich ludzi?

Franek. Na kolanach to nie lubię. Ja tylko przychodzę i daję buziaczki i lubię jak mnie noszą na rączkach, ale mówią, że za ciężki jestem. Dzisiaj mnie zważyli, to waże 16.800 kg. To przecież leciutki jestem, prawda?

Jak piórko.
Jak piórko spiżowego orła.

Franek. No. Lubię Cię. A teraz powiedz mi coś o sobie, bo jesteś bardzo tajemnicza. Co najbardziej lubisz robić?

Ja też zdążyłam Cię polubić, Franiu.
A najbardziej chyba lubię spać.
W dzień.
W nocy bym się bawiła i jadła. Też tak masz?

Franek. E spanie jest nudne, a jak nie śpisz?

A jak nie śpię, lubię czytać.

Franek. Ostatnio od 2 w nocy to śpię. Bo mam dużo zajęć i jestem czasem zmęczony. A jakie książki lubisz czytać?

Aha. Ostatnio lubię czytać książki popularnonaukowe. Na przykład o tym, jak się ludzie myli albo nie myli w minionych wiekach. Bo, w przeciwieństwie do kotów z szorstkim języczkiem, to się bardzo u ludzi zmieniało.

Franek. Ja się nie myję, nie umiem. To takie historyczne czytasz?

No tak, w pewnym sensie historyczne.

Franek. A czy czasem lubisz marzyć. Lubisz, każdy lubi. O czym marzysz?

Marzę sobie, że kiedyś znów zamieszkam w centrum miasta. Musiałam się wyprowadzić kilkanaście lat temu, ale dalej tęsknię.

Franek. To mieszkasz w domku z ogródkiem. W centrum miasta jest okropnie, hałas, dużo ludzi.

Ale ja to kocham. Coś się dzieje, wszędzie blisko, jeżdżą tramwaje... Po Plantach biegają szczury. Lubisz, Franiu, szczury?

Franio. Lubię. Mam ciocię, która ma szczurki, fajne są, tylko podobno gryzą kotki.

Ojej, a ja myślałam, że to koty polują na szczury. Powiedz, te wszystkie historie o kotach jedzących myszy są wyssane z brudnego ludzkiego palca, tak?

Franek. Ludzie to często głupoty opowiadają. Tak mają i trzeba się z tym pogodzić. Powiedz mi jeszcze, czy wszystkie następne Twoje ksiązki będą takie fajne i śmieszne jak "Kota,lubi,szanuje". Bardzo lubię tę książkę i jeszcze kiedyś sobie na nowo poczytam.

Nie wiem, Franiu. Ta następna, brazylijska, miała być śmieszna. Czy jest, ocenią to czytelnicy. Ale wcześniej zaczęłam pisać coś, co też ma mieć przewidywalne szczęśliwe zakończenie, tyle że wcale śmieszne nie jest. Jest nostalgiczne, może nawet smutne.

Franio. Nie chcę smutnej. Lubię wesołe i mądre. Muszę kończyć, bo będę robić porządki w szafie. Fajnie się z Tobą gadało. Daj ode mnie buziaczka kici.

Zobaczymy. Dobrze Franiu, dziękuję za rozmowę, mnie też się miło z Tobą gadało. Bystry z Ciebie kot. Uważaj tylko przy tych porządkach, żebyś pazurkami ubrań nie pozadzierał, bo Twoja pani będzie zła.

Franio. Ona się już przyzwyczaiła, że ja czasem coś zniszczę. Ja pracowity jestem bardzo, a ona to leniwa jest. Lecę. Papapa.

Pa Kocie, do zamiauczenia!

wtorek, 4 marca 2014

Marcin Pilis kończy osiem zdań...


1. Pierwszy idol:
Piętnastoletni kapitan z powieści Verne’a – Dick Sand. Wydawał mi się wtedy dojrzałym facetem...

2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi:
Mógłbym wymienić co najmniej kilka. Jedną z nich jest Ulisses Joyce’a, czytałem parę razy, z pewnością jeszcze wrócę.


3. Lubię w sobie:
Lenistwo, dzięki któremu opuszczam świat rozszalałego aktywizmu.


4. Najbardziej nie znoszę:
Przedstawiania spraw błahych jako problemów wielkiej wagi. I na odwrót.


5. Brakuje mi:
Głębokiego zrozumienia praw fizycznych na gruncie zaawansowanej matematyki – już tego nie nadrobię… Pewności, że to, co czynię, czynię dobrze.


6. Humor poprawiam sobie:
Niewątpliwie kawą. Reszta jest przeczekaniem.


7. Gdyby nie było internetu:
Realne przeżywanie codzienności byłoby głębsze, podobnie jak oparty o nie namysł nad życiem.


8. Rozczulają mnie:
Miłe słowa bliskich. Argumentacja córki. Piękne krajobrazy, takie, na które nie sposób się napatrzeć. Zakończenia romansów…

sobota, 1 marca 2014

Z kamerą wśród elfów, czyli co mi podpowiedziała Christie Craig Hunter


Nie jestem wielkim miłośnikiem ani znawcą romansu w wersji klasycznej. Licznych ostatnio mutacji tego gatunku też nie czytam z jakimś wielkim upodobaniem. Z drugiej strony popularność i powstawanie nowych odmian świadczy o żywotności tego rodzaju opowieści... a dla pisarza wszystko co cieszy się zainteresowaniem czytelników jest szalenie interesujące. Z tego powodu ciekawość co jakiś czas skłania mnie do sięgnięcia po nieznaną mi wcześniej wersję historii o romantycznej miłosci. Ponieważ Portal "Książka zamiast Kwiatka" objął patronatem Urodzoną o północy pani C.C. Hunter - po prostu skorzystałem z okazji wchodzącej w ręce.
Powiedzmy sobie brutalnie, że z przyrodniczego punktu widzenia romans to historia dobierania się w pary.
Czy opowiemy o wielkiej pogoni niedźwiedzia za niedźwiedzicą czy wymianie listów miłosnych na dworze Ludwika Kilkunastego, będzie to zawsze i wciąż historia z przewidywalnym finałem. Naturalnie - opowiadana na coraz to nowe sposoby, z tym, że styl opowiadania wynika głównie z potrzeb czytelnika, dla którego powstaje historia.
Muszę tak postawić sprawę, gdyż bardzo często krytycy traktują tę czy inną powieść lekceważąco, "bo to kolejny romans".
Ano, jak by romans zasługiwał na lekceważenie, to by nie był tak trwałym składnikiem kultury literackiej.
Kłopot polega głównie na tym, że tak ważny gatunek obfituje we wszelkie utwory a co za tym idzie: prawem wielkich liczb - również w knoty. Gdy temat i finał opowieści mamy określony precyzyjnie przez biologię, to jego wyczerpanie jest kwestią czasu... i pisarze uprawiający go muszą coś w tej sprawie wymyślić. Nie przypadkiem Heinrich Heine powiedział: Kto pierwszy nazwał kobietę różą, był poetą. Kto to powtórzył, był cymbałem.
Pogoń za oryginalnością ma niejedno imię - zazwyczaj rzesza pisarzy podąża śladem tego, który wynalazł jakąś nową formułę dla odwiecznej opowieści. W naszych czasach rzecz się skomplikowała, bo najpierw takiego wynalazcę eksploatuje telewizja, a naśladowcy idą dopiero za modą stworzoną przez seriale... Najwyraźniej nawet w dziedzinie kopiowania nie potrafimy już obyć się bez pośredników... Dzięki telewizji i nieustannemu bombardowaniu modnymi zastępczymi problemami współczesnego świata wzrosła różnorodność używanych wątków... i poczucie zagubienia wśród czytelników. Tak właśnie narodził się paranormal romance... i moda na miłość międzygatunkową.

Ale co to ma wspólnego z Urodzoną o północy?
Powieść Cristie Hunter doskonale wpisuje się w poetykę a przy tym nie traci walorów dobrze napisanej historii o dorastaniu - a zatem aż się prosi o etykietkę "jeszcze jednego romansu".
No to przylepmy tę łatkę i zobaczmy, co z tego wynika?
Na początek bądźmy złośliwi wobec elementów "paranormal".
Wierzenia wampiryczne stanowiły istotny składnik religii na całej Słowiańszczyźnie - jeszcze w średniowiecznym Krakowie zdarzało się sporo pochówków wampirycznych. Poszczególne elementy składające się na autentyczne ludowe wyobrażenie wampira udało się naukowcom rozszyfrować... wygląd i wiele z zachowań wampirów pochodzi od rzadkiej odmiany porfirii, paskudnej choroby, która zmusza człowieka do unikania słońca i znacznie zmienia jego wygląd, ma też między innymi fatalny wpływ na psychikę.
Zastanówmy się... czy prawdziwy wampir może stać się bohaterem serialu TV?


Ta postać wymaga przetworzenia dla potrzeb telewizji, inaczej wywoła wymioty. A przecież to tylko chory człowiek, bez złych zamiarów wobec kogokolwiek.
Ze względu na nasze przyzwyczajenia film wymaga pewnej kosmetyki... i romans także. Filmowy wampir wygląda tak:


Czy nie jest zastanawiające, że MUSIMY przerabiać rzeczywistość w ten sposób, żeby coś o niej powiedzieć? Ciekawe o czym to świadczy....

Albo weźmy na warsztat wilkołactwo. Oprócz tysiącletnich bałkańskich, celtyckich i germańskich wątków opowiadających o przemianie człowieka w wilka mamy pochodzącą z XVI wiecznego Frankensteina (czyli dzisiejszych Ząbkowic Śląskich) opowieść o grabarzach zmieniających się w wilki, wywołujących zarazę i pożerających trupy... i całkiem realną, rzadką chorobę zwaną  hipertrichozą, która wywołuje między innymi porost twardych szczeciniastych włosów na całym cele.


Filmowe wilkołaki przez dłuższy czas ruszały się, jakby miały kile od szczotki wsadzone w nogawki i rękawy. Miało to emanować grozą... rzeczywiście zgroza ogarnia każdego na myśl o stumetrowym marszu  w usztywnionej odzieży, ale podczas oglądania filmu nikt nie stawia się w roli aktora odgrywającego główny czarny charakter.
Dopiero animacja komputerowa umożliwiła nadanie filmowym wizerunkom wilkołaka postaci chociaż trochę wilczej i budzącej grozę, wcześniej filmowcy musieli odwlekać aż do końca moment pokazania monstrum, inaczej zamiast nastroju zgrozy i napięcia budowali salwę śmiechu.
Można jeszcze wykazać, że elfy to stworki będące germańskim i przystojniejszym odpowiednikiem krasnoludków, przerobionym przez Tolkiena na potrzeby cyklu powieściowego i zerżniętym bezlitośnie przez setki naśladowców...
Wszystkie nie-ludzkie gatunki z kultury masowej można jeszcze długo wyśmiewać, to łatwe.  Tylko po co to robić? Dla zepsucia sobie i innym przyjemności z czytania?
Ze względów zawodowych rozmaite modne rekwizyty traktuję jako swoiste symbole i metafory, więc nie robi na mnie wrażenia to, że ktoś jest elfem, ktoś miłującym hemoglobinę wampirem a jeszcze inny - wilkołakiem.
Ale co kryje się za popularnością takich postaci, co wynika z ich pojawienia się w literaturze w nowej, modnej roli? Powieść Christie Hunter posunęła mi pewien ślad.
"Urodzona o północy" i cały cykl "Wodospady Cienia" zaczyna się od dynamicznego wprowadzenia w niezbyt ciekawą sytuację Kylie Galen - mniej więcej przeciętnej amerykańskiej nastolatki.
Przeciętność w jej wypadku oznacza:
1. codzienną cichą wojnę domową i rozwód rodziców,
2. brak poczucia przynależności do jakiejkolwiek grupy,
3. jedyną przyjaciółkę przypominającą pasożyta,
4. oschłą matkę uznającą psychologa za najlepsze lekarstwo na wszystkie problemy,
5. odejście z domu ojca - jedynego człowieka, który się nią przejmował,
6. odkrycie niewierności chłopaka...
7. ...oraz faktu, że wszystkim chłopakom w głowie tylko seks...
8. ...w dodatku całkiem nieudana impreza u kolegi zakończyła się nalotem policji, znalezieniem narkotyków u większości imprezowiczów i odesłaniem na obóz resocjalizacyjny dla trudnej młodzieży.
Christie Craig Hunter wprowadza nas w świat Kylie Galen według recepty Hitchcooka: na początku eksplozja, dalej akcja rozwija się zgodnie z regułami gatunku, czytelnik dostaje dobrze opowiedzianą historię, na którą liczył...  zaś zadzierający nosa krytyk może do woli naśmiewać się z konwencji paranormal romance.
A ja czytałem z dużą przyjemnością i zadawałem sobie pytanie: czy jest coś śmiesznego w sytuacji Kylie Galen? A może komuś wyda się bardzo nieprawdopodobne, że dziewczyna widzi duchy a z tego powodu matka wysyła ją do psychologa na terapię? Kto chce się pośmiać z dziewczyny, która z ulgą przyjęłaby informację, że to ona zwariowała a nie świat wokół niej?
A może  kogoś śmieszy poczucie zagubienia i samotność młodych ludzi wtedy, gdy najbardziej potrzebują wsparcia ze strony bliskich? Albo relacje międzyludzkie sprowadzające się do wykorzystywania "przyjaciół" w potrzebie i zapominania, gdy to oni potrzebują pomocy?
Czy standardowym wątkiem romansowym są rodzice wypychający dziecko do specjalistów od chorób wydumanych wtedy, gdy wszystkie poważne problemy załatwiłaby zwykła szczera rozmowa a przynajmniej świadomość, że w razie potrzeby jest z kim porozmawiać?
"To tylko jeszcze jeden romans" możemy sobie powiedzieć... ale co powiemy na wieść, że przez ćwierć wieku miliony dzieci leczono farmakologicznie na ADHD a w końcu okazało się, że ta choroba nie istnieje, została wymyślona dla zysku przez cwaniaka współpracującego z koncernami farmakologicznymi...

Konwencja romansowa obfituje w naiwne historyjki, czasem jednak zdarza się autor, który potrafi upchnąć w tle całkiem poważne problemy. Tak naprawdę w Urodzonej o północy ta drugoplanowa obyczajowa warstwa jest... realistycznie obyczajowa i całkiem serio.

Pozostaje pytanie: jaki świat sobie stworzyliśmy, skoro bycie wampirem wydaje się całkiem atrakcyjną alternatywą w porównaniu z własną rodziną? O czym świadczy fakt, że dzieciaki z normalnych rodzin chętnie porzucą swoje środowisko i w zamian za akceptację przyłączą się do najdziwaczniejszych grup?
Jeśli popatrzeć na modę na paranormalne romanse w  kulturze masowej jak na przenośnię opisującą nasze czasy, paranormal romance przestaje być zwykłym czytadełkiem, staje się pewną metaforą naszych czasów. Zresztą romans zawsze był swego rodzaju zapisem marzeń o życiu idealnym - jako taki mówi więcej o ludziach z danej epoki niż poglądy ówczesnych filozofów czy naukowców.
Ale obraz naszego świata na tej podstawie jest trochę przerażający.

Wątpię, żebym wpadł na te całkiem ponuro-poważne obserwacje, gdyby Urodzona o północy opierała się bardziej na telewizyjnej modzie niż autentycznym talencie do opowiadania o ludzkich problemach.