niedziela, 27 kwietnia 2014

JAROSŁAW PODSIADLIK "BYĆ KIMŚ, BYĆ SOBĄ"


 

KSIĄŻKA PRZEKAZANA PRZEZ WYD. Novae Res

W powieści europejskiej jest kilka takich tematów, które od wieków niezmiennie przyciągają i pisarzy i czytelników. Jeden z nich to dojrzewanie, rozumiane jako duchowa przemiana. Może to być coś takiego, jak w "Opowieści wigilijnej" Dickensa, gdzie stary zgorzkniały skąpiec odmienia swoje życie po rzetelnym podsumowaniu... a może wzorem "Potopu" przemiana łobuza w obywatela... albo po prostu przemiana dziecka w mężczyznę.
Ten ostatni temat jest mi dość bliski, sam coś w tym duchu napisałem, więc z zainteresowaniem sięgnąłem po "Być kimś, być sobą" Jarosława Podsiadlika.
Książka, co nietypowe, zawiera płytę - bo bohater główny właściwie żyje w rytm dudniącego mu w głowie hip-hopu. Niestety w tej sprawie jestem całkowicie niekompetentny a do tego sama muzyka do mnie nie przemówiła. Ale liczę się z tym, że znajduje zwolenników, natomiast teksty mają w sobie coś intrygującego.
Historia opowiada o kilku dniach z życia nieco zagubionego młodego człowieka w chorej sytuacji rodzinnej. To nie jest to, co zazwyczaj nazywamy patologią - rodzice pracują, a ojciec sam zarabia na swój alkoholizm. A jednocześnie z całej historii zieje nienormalnością i chorobą opisaną w sposób bardzo mocny i wyrazisty. W domu wszyscy mają wszystkiego dosyć. W szkole też. I już nikomu nic się nie chce. W tym otoczeniu wystarczy żyć, żeby się stoczyć.
Można się zaszyć w jakimś azylu – ale azyl bez wyjścia staje się więzieniem. Można się zbuntować... tylko w imię czego?
Znamy to? Zazwyczaj tak. W rzeczywistości Krzyśka i Michała łatwo o znajome elementy.
Realizm jest mocną stroną powieści Podsiadlika.
Jarosław Podsiadlik powoli wprowadza nas w świat zupełnie beznadziejny, oglądany oczami szybko dorastającego Krzyśka. Świat posługujący się bezsensowną przemocą, świat ludzi słabych polujących na jeszcze słabszych: ojciec bije syna, żeby czuć się ojcem godnym szacunku (jak nie uderzy, to nie będzie pewny swoich racji), mężczyzna bije żonę z niezrozumiałych powodów, ludzie wyładowują agresję w słowach... przemoc spowszedniała, właściwie nawet nie jest już za bardzo dotkliwa. Wszyscy przywykli, no może z wyjątkiem tych, których to spotyka po raz pierwszy.
To mocna i dobrze napisana opowieść, tylko pozornie o „mękach dorastania”, które przeżywa każdy, kto ma trądzik.
Tak naprawdę Podsiadlik opowiada o klęsce i nadziei, o poszukiwaniu i nabieraniu sił...  ale też o ich traceniu. Sposób, w jaki podsuwa czytelnikowi analizę źródeł siły i słabości bohaterów zasługuje na uznanie.
I chociaż wielu powie, że sztuka jako recepta na beznadziejne życie to pomysł strasznie oklepany, to powiedzmy sobie: ten pomysł działa w praktyce.
Nie wiadomo, czy Krzysiek zostanie gwiazdą rapu, czy w ogóle cokolwiek wyjdzie z jego planów na karierę muzyczną... ale przecież to nieważne. Ważne, żeby ruszyć z miejsca swoje życie, kiedy utknie w martwym punkcie.
Chwilami trochę raziła mnie pewna niekonsekwencja stylistyczna w języku samych bohaterów. Raz mówią językiem bardzo literackim a raz dosadnie – i to w sposób wyraźnie nie pasujący do siebie. Można by to wziąć za nieudolność autora... gdyby w naszym nie-powieściowym świecie ktokolwiek stosował styl językowy w sposób konsekwentny. Myślę, że to po prostu cecha naszych czasów.
Już po  napisaniu tych słów uświadomiłem sobie pewne odniesienie, może nie do końca zaplanowane przez autora ale obecne w tej historii: siedem dni powieści rozwija się jak siedem dni Stworzenia. Przez kilka dni pojawiają się kolejne składniki rzeczywistości Krzyśka. Na końcu Pan stworzył człowieka i odpoczął. Z zagubionego dziecka narodził się młody mężczyzna. Bardzo młody. Ale może właśnie w tej świeżo zdobytej dojrzałości jest nadzieja?

Piotr Olszówka

sobota, 26 kwietnia 2014

Spustoszenie czyli kampanie Richarda Sharpe'a Bernard Cornwell


  

Tytuł: Spustoszenie. Bitwa pod Oporto
Autor: Bernard Cornwell
Wydawca: Erica
ISBN: 978-83-62329-83-0
Oprawa: miękka


Richard Sharpe dosłużył się w wojskach Jego Królewskiej Mości stopnia porucznika. To nie byle co, biorąc pod uwagę, że wychowała go londyńska ulica a w korpusie oficerskim Wielkiej Brytanii z czasów wojen napoleońskich to większy wstyd niż dzisiaj pochodzenie z rodziny arystokratycznej. Ktoś taki jak Sharpe po prostu nie ma prawa wstępu między gentlemenów w tamtych czasach. Zwłaszcza, gdy na każdym kroku im dorównuje lub wręcz przewyższa.
Jest wiele powodów dla których cykl przygód nietypowego angielskiego oficera opowiedzianych przez Bernarda Cornwella zdobył sobie wielu czytelników... i całkiem ciekawą ekranizację kolejnych części całego cyklu.
Muszę przyznać, że mnie cykl Sharpe'a ujął za serce. Kilkadziesiąt lat temu w prasie polskiej toczyła się zażarta debata o końcu klasycznej powieści historycznej. Wywołały ją powieści Parnickiego. Padały różne argumenty a esencja sporu tkwila w tezie, że wobec powszechnej nieznajomości historii nie da się nic zajmującego opowiedzieć. Cóż, w polskiej powieści historycznej na pewien czas nastąpił zastój, głównie dlatego, że wzorcem nam jest Kraszewski i Sienkiewicz. Czas pokazał, że teoretycy minęli się z praktyką, klasyczna powieść historyczna ma się dobrze zarówno w Polsce jak i na świecie a Bernard Cornwell jest tego żywym dowodem.
Sukces powieści Cornwella opiera się w dużej mierze na doskonałym wykorzystaniu klasycznych elementów: bohaterowie są wyraziści, tło historyczne barwne i przedstawione z wdziękiem a dialogi soczyste i świetnie charakteryzujące postać. Do tego potężna dawka wiedzy historycznej trafia do czytelnika dyskretnie, naturalnie i w ścislym związku z akcją.
Tło historyczne jest tu szczególnie ważne, bo w niektórych sytuacjach to właśnie technika czy detale specyficzne dla epoki decydują o przebiegu wydarzeń. Wydarzenie historyczne bez nich bywają całkiem niezrozumiałe – np. dzisiaj kolorowe mundury z XVIII wieku wydają się nam całkowicie nieracjonalne, przecież żołnierz w czymś takim jest z daleka widoczny i można go bez problemu zastrzelić.
Dzisiaj snajperzy trafiają wybranego człowieka na dystans 2500 metrów, ciężkie karabiny maszynowe mogą zlikwidować grupę na podobną odległość a w ogóle współczesne środki bojowe trafiają we wszystko, co zlokalizują, gdzie by to nie było i głównym sposobem przetrwania jest ukrycie się.
Tymczasem w epoce Richarda Sharpe'a broń palna strzelała na 200-300 metrów, z tego na 50 metrów mniej więcej celnie, czyli pozwalała trafić w cel wielkości pojedynczego człowieka. Do tego pokaźna część strzałów spalała na panewce. Na nieco większy dystans strzelano salwami wielkich zwartych oddziałów, co dawało szansę, że pociski trafią mniej więcej w oddział podobnej wielkości. Wymagało to zachowania żelaznej dyscypliny pod ogniem nieprzyjaciela. Inaczej strzelanie nie dawało żadnych zauważalnych efektów.


Z tego powodu przeciw piechocie używano armat polowych: zwarte grupy żołnierzy miały sens wojskowy, dopóki utrzymywały ciasny szyk. Jeśli armaty rozproszyły piechotę – bitwa była wygrana. Jeśli piechota doszła do armat... również ale przez piechotę. Zadanie oficerów i podoficerów polegało na utrzymaniu szyku mimo strat. Kolorowy mundur odróżniający piechotę regularną od strzelców, saperów czy zwiadowców (a nawet pozwalający identyfikować poszczególne pułki) sprawiał, że naczelny wódz przy pomocy lunety mógł stwierdzić, gdzie znajduje się który z jego pułków i jak sobie radzi. Środki łączności wówczas prawie nie istniały, zastępował je zwarty szyk kolorowych mundurów.
Sharpe jest oficerem w bardzo nowatorskiej formacji, uzbrojonej po raz pierwszy w karabiny gwintowane, które miały dwukrotnie większy zasięg, nie mówiąc o tym, że umożliwiały trafienie pojedynczego człowieka na odległość większą niż wynosił całkowity zasięg broni dawniejszego typu. 

karabin Bakera - podstawa istnienia oddziału Richarda Sharpe'a. Mimo lufy krótszej niż w normalnym karabinie miał o wiele większe możliwości bojowe.

W epoce napoleońskiej Ezechiel Baker przedstawił pierwszy w historii karabin z gwintowaną lufą, który nadawał się dla celów wojskowych. Dzięki temu w armii brytyjskiej stworzono specjalistyczne oddziały strzelców, rekrutowanych najchętniej z gajowych i... kłusowników, których zadaniem było wybijanie oficerów i podoficerów przeciwnika zanim doprowadzą oddział na odległość strzału z tradycyjnej broni. 

Na przykładzie tej grupy rekonstrukcyjnej widać, jak trudno jest zachować szyk w marszu.
Zastrzelenie oficerów i podoficerów pozbawiało oddział wartości bojowej.
Takim specjalistycznym oddziałem dowodził Richard Sharpe,dzięki czemu miał stosunkowo dużą swobodę działania i znajdował się wciąż w nowych miejscach, atrakcyjnych fabularnie a przewaga uzbrojenia i sposobu walki stanowi ważny element dla rozwoju akcji.
Dlaczego o tym piszę w recenzji książki?
Bo Cornwell po mistrzowsku wplótł w narrację objaśnienia realiów wojny i wojska w okresie napoleońskim. Człowiek poznaje te wszystkie detale historyczne, rozumie je... i nawet nie zauważa, że się czegoś nauczył – po prostu wie więcej. A to jest jedno z najtrudniejszych zadań, jakie stawia się przed powieścią historyczną.
Niestety tłumacz popełnił w tej kwestii kilka błędów i nie dorównał autorowi powieści.
Dla przykładu: broń stosowaną przez oddział Sharpe'a nazywa karabinem a gładkolufową broń regularnej piechoty – muszkietem

muszkiet - wyszedł z użycia na 100 lat przed kampaniami wojennymi Richarda Sharpe'a

Dzieje się tak dlatego, że pomylił angielskie słowa musqueton (oznaczający regulaminowy karabin skałkowy z lufą niegwintowaną wykonywany seryjnie) z muszkietem (ang. musquet – ciężka broń palna dużego kalibru, do strzelania z podpórki wykonywany jako niepowtarzalne egzemplarze i o sto lat wcześniejszy) oraz carbine i polski karabin. 

regulaminowy karabin skałkowy z lufą niegwintowaną czyli musqueton w terminologii angielskiej

Sęk w tym, że w Polsce słowo „karabin” oznacza przede wszystkim długą broń palną z lufą gwintowaną ale w odniesieniu do broni skałkowej z czasów Sharpe'a i wcześniejszych używa się go na oznaczenie regulaminowej skałkowej broni piechoty z gładką lufą, zaś broń skałkową z lufą gwintowaną nazywa się „sztucerem” idąc za autorytetem Tadeusza Kościuszki, który tę broń podpatrzył w amerykańskiej wojnie o niepodległość i z powodzeniem wprowadził do polskiej armii.
Rzecz niby drobna... ale tylko pozornie. Po pierwsze: Cornwell wyjątkowo poważnie traktował ten element powieści a psucie nie jest zadaniem tłumacza.
Po drugie: takich detali w kwestiach historycznych tłumacz zepsuł całkiem sporo. Drobiazg pomnożony przez dużo to już poważna sprawa.
Po trzecie: powieść historyczną pisze się dla popularyzacji historii zaś dla Polaków własna historia i tradycja jest ważna... i wciąż ją gdzieś tracimy. A takie zróżnicowanie detali wynika właśnie z naszej specyficznej tradycji i historii. Szanujmy Kościuszkę, który zostawił nam wzór naszego własnego wojskowego sztucera i terminologię.
Gdyby jakiś angielski tłumacz Trylogii Sienkiewicza zrobił z husarza kirasjera, to mielibyśmy mu to za złe (a husarz Roch Kowalski mógł nawet mocno pobić) – ta sama zasada obowiązuje i naszych tłumaczy.
Do pewnego stopnia usprawiedliwia to komplikacja polskiej terminologii, jednakże można te rzeczy sprawdzić, a tłumaczenie cyklu powieściowego pozwala chyba na włożenie większej pracy w przygotowanie realiów niż przy tłumaczeniu pojedynczej historii.
Za to kwestie czysto literackie wyszły w polskim wydaniu bardzo ładnie: język jest barwny, dialogi nadają klimat i podkreślają indywidualności postaci. A trzeba pamiętać, że wszystkie osoby w cyklu Cornwella są ważne: postaci drugoplanowe to najczęściej narodowi bohaterowie Anglii i Francji, opisani w licznych anegdotach i raczej łatwi do porównania z literackim portretem. Warto dodać, że na napoleońskich dowódcach Cornwell używa sobie okrutnie, co dla Polaków (z naszym kultem Napoleona) może brzmieć dziwnie.
Cóż, Anglicy mieli powody, by nie lubić cesarza Francuzów i jego ekipy.
No, ale między innymi za tę egzotykę spojrzenia polubiłem cykl Sharpe'a, niezależnie od tego, że polubiłem samego Richarda Sharpe, bo fajny z niego gość i umie się zachować przyzwoicie, a to w naszych czasach jeszcze większa rzadkość niż za Napoleona.
Bohaterowie Cornwella, pełnokrwiści i pełni zwykłych ludzkich słabości stanowią poważny atut tej historii. Walka o strategicznie położone Oporto i wyrzucenie wojsk francuskich z Portugalii staje się w „Spustoszeniu” przede wszystkim okazją do konfrontacji charakterów. Niesforna angielska panna z bogatej rodziny, która niechcący uruchomiła cały ciąg przypadkowych zdarzeń, niczym dama z rycerskiego romansu doprowadziła do starcia reprezentantów dobra i zła... ale w wydaniu bardzo ludzkim: jest ktoś, kto chce zarobić, jest ktoś, kto próbuje po prostu uratować dziewczynę... i przeważająca większość takich, którym to właściwie jest obojętne, bo na wojnie widzieli już wiele okrutnie zamordowanych młodych kobiet i jedna więcej nie zrobi wrażenia. Oczywiście jest też młody oficer-idealista, prawnik, poeta, romantyk, oddany romantycznym ideałom tak bardzo, że wzrusza, jak don Kichote. Są dezerterzy, szpiedzy, zbójcy i partyzanci... słowem: galeria rozmaitych okazów ludzkiej menażerii przedstawiona z talentem portrecisty.
Na dobrą sprawę bohaterowie powieści historycznej Cornwella są jednoznacznie dobrzy albo źli, co u Sienkiewicza oznaczało głównie wybór polityczny (moralność Kalego nieźle służyła mistrzowi Henrykowi) zaś w cyklu o przygodach Richarda Sharpe'a dotyczy głównie osobistego poczucia przyzwoitości. Można nie lubić Anglików, ale szanować Sharpe'a. Można być po stronie Napoleona... ale nie popierać tego, co robią jego żołnierze w podbijanym kraju – ponieważ niektóre wartości, takie jak honor czy ludzkie uczucia są naprawdę uniwersalne i ponad podziałami.
A na koniec opowieści następuje godzina próby i wyczekiwany finał, niczym w starym dobrym rycerskim romansie.
I o to chodzi w klasycznej sztuce opowiadania.
Od czasów Homera.

czwartek, 24 kwietnia 2014

"Cel namierzony" - sztuka współczesnej wojny wg Paula Grahame'a




powiększenie

Wydawnictwo Literackie 
Wydanie: I
Przekład: Łukasz Małecki
Oryginalny tytuł: Fire Strike 7/9
Liczba stron: 450 


Nie lubię przesady i emfazy, nie przepadam za podniecaniem się czymś, co zdaniem "podniecanta" powinno mnie podniecać. Nie lubię też górnolotnych określeń i prostych podziałów moralnych... bo z doświadczenia wiem, że propaganda operuje wyłącznie półprawdami a półprawda nigdy nie stanie się całą prawdą - za to zazwyczaj jest całym kłamstwem.
Z tego powodu denerwują mnie zapowiedzi reklamujące wspomnienia brytyjskiego sierżanta Paula Grahama na temat wojny w Afganistanie a do samej książki podchodziłem z nastawieniem nieco sceptycznym.
O ile twórca literackiej fikcji nie musi przejmować się prawdą, o tyle autor recenzji czy zapowiedzi wydawniczej ma taki obowiązek, w przeciwnym wypadku oszuka czytelników.
Od razu mówię: handlowe zapowiedzi wciskają kit, czyli masę sprawdzającą się tam, gdzie trzeba uzupełnić dziury w umyśle.
Czytając "Cel namierzony" na pewno nie przeżyjemy żadnej przygody, rozróby wojennej ani nic z tych rzeczy. Po prostu posiedzimy sobie w fotelu z dobrą książką, wartościowym i interesującym wspomnieniem współczesnego żołnierza, specjalisty wysokiej klasy, do tego zapisanym przez równie wykwalifikowanego współautora, co gwarantuje przyjemną lekturę.
Marketingowe hurrazapowiedzi zawsze zmuszają sumiennego recenzenta do zajmowania się nie tylko tym, czym dana książka jest, ale też tym, czym nie jest. A to zajęcie dosyć głupie i jałowe.
File:AV-8B Harrier II-.jpg
Harrier - pionowy start 
Paul Grahame, występujący we własnych wspomnieniach pod przezwiskiem „Bommer”, marzył od dziecka, żeby zostać zawodowym żołnierzem. Spełnił swoje marzenia, a do tego zdobył dość wyjątkową specjalność koordynatora wsparcia lotniczego, oznaczaną skrótem JTAC - od Joint Terminal Attack Controller. Mówiąc językiem cywilnym: organizuje ataki z powietrza na ludzi i obiekty, które mogą zagrozić żołnierzom wykonującym swoje zadania. To współczesna nazwa dla gościa, który dawno temu siedział w balonie z lunetą i mówił wojskom Unii, w których krzakach czają się ci przeklęci konfederaci. JTAC raczej nie plącze się po pierwszej linii walki, a jeśli znajdzie się tam przypadkiem, to ma obowiązek z niej uciekać i brać się do swojej właściwej roboty, czyli naprowadzania samolotów. Jego zadanie polega na niedopuszczeniu do tego, co nazywamy równą walką. Dysponuje w tym celu najbardziej wyrafinowanymi środkami łączności... i zniszczenia, jakie wynaleziono. Właśnie dlatego podlega ścisłym regułom - aby nie wydawało mu się, że jest bogiem wojny. Inne reguły określają granice jego działania - bowiem JTAC ma zmniejszać ryzyko i straty wśród swoich. Te ostatnie zasady "Boomer" często łamie, ilekroć z jakiegoś powodu wojna nie stosuje się do regulaminów. Tak na przykład JTAC nie może zlecać ataku powietrznego bliżej niż 200 metrów od własnych oddziałów, co jednak robić, gdy koledzy z piechoty prawie wleźli na doskonale zamaskowany bunkier i dostali się pod zmasowany ogień z dystansu 50 metrów?
Dobranie właściwego rodzaju rodzaju wsparcia w takiej sytuacji to wielka sztuka.

Miłośnicy militariów będą mieli znakomitą okazję, by na podstawie relacji użytkownika zapoznać się z nowoczesnym sprzętem wojskowym w akcji. A jest na co popatrzeć - JTAC może np. uzyskać na swoim terminalu podgląd z naprowadzanego samolotu, do tego w podczerwieni... co oznacza, że z wysokości kilku tysięcy metrów zagląda do wnętrza bunkra, zanim wpakuje tam półtonową bombę. A czasami bywa jeszcze dziwniej: operator uzbrojonego drona siedzi w Nevadzie, dron wisi cztery kilometry nad JTAC'iem, sam zaś JTAC znajduje się o 300 metrów od celu... ale patrzy za pomocą terminala operatora z Nevady poprzez ściany umocnionego budynku i podejmuje decyzję o wprowadzeniu rakiety na zebranie sztabu talibów. Ten niepoważny i nierealistyczny ton jest tu całkiem na miejscu - chwilami akcje Bommera wyglądają jak jakaś dziwna gra komputerowa, w której jednak padają prawdziwe trupy.
Bezwzględnie warto skonfrontować ten obraz z opisami wojny u Remarcka czy Hemingwaya – to niezwykle inspirująca rzecz!
File:MQ-1 Predator.jpg
dron Predator - czy leci z nami pilot?

Sierżant Bommer współpracował z wszelkimi możliwymi aparatami latającymi służącymi w siłach NATO, tak więc czytelnik dostanie tu sporą porcję ciekawych informacji o współczesnej technice wojennej i jej nieoczekiwanych możliwościach. O ile nazwy tego sprzętu nic mu nie mówią - powinien czytać z dostępem do Wikipedii, co znacznie wzbogaci lekturę.
I w tym momencie trzeba odpowiedzieć na pytanie podstawowe: czy jest chociaż jeden powód, dla którego wspomnienie sierżanta "Bommera" Grahame powinna zainteresować kogoś poza maniakiem nowoczesnego uzbrojenia?
Ano... jest. Mnóstwo.
Wprawdzie to literatura faktu ale jednak literatura. I jako taka wpisuje się w długą tradycję znaczoną dziełami takimi jak „Na Zachodzie bez zmian”, „Cienka czerwona linia” czy „Pożegnanie z bronią”. A zestawienie wspomnień „Bommera” z dawniejszymi obrazami wojny potrafi nieźle namieszać w głowie.
Plik:AH-64D Apache Longbow.jpg
AH-64 Apache czyli dla Paula Grahame'a: Paskuda 01
Za dynamiczną opowieścią o wojennych przygodach Brytyjczyka, którego od dziecka kręcił wojenny sprzęt, kryje się całkiem rozbudowana warstwa obyczajowa mówiąca wiele o naszych czasach - bo przecież żołnierze są dziećmi swej epoki. Grahame nie mówi zbyt wiele o swoim szkoleniu, właściwie wspomina tylko o jego intensywności. Możemy za to obserwować skutki - właściwie nie popełniał błędów na służbie. A każdy jego błąd mógł zaowocować zostawieniem kolegów bez wsparcia w terenie pełnym pułapek lub wpakowaniem w nich dużej ilości potężnych środków bojowych.

Plik:USMC FA-18 Hornet.JPEG
F-18 Hornet

Nie da się ukryć, że to nie jest wynik tresury lecz starannego wykształcenia: mamy do czynienia z mistrzem w niezwykłej specjalności. Takich specjalności mamy dzisiaj sporo. Mistrzów też trochę. Partaczy najwięcej...
Partaczy można stopniowo wyeliminować.
Prawdziwy problem tkwi nie w nich a w systemie opartym na wąskiej specjalizacji.
Grahame ma duży problem z ogarnianiem czegoś więcej niż jego aktualne zadanie, do tego nie zajmuje się zadaniami minionymi i właściwie nie poczuwa się do odpowiedzialności za coś więcej niż osiągnięcie bieżącego celu. Właściwie tak powinno być w wojsku, chociaż znamy wielu takich co to "tylko wykonywali rozkazy" i potem tłumaczyli się w ten sposób z ludobójstwa. "Bommer" nie ma takiego problemu, jego rozkazy stanowczo nie pozwalają atakować ludzi bez broni a dzięki technice może tę broń łatwo wykryć. Jest jednak pewne "ale".
Tacy specjaliści muszą mieć nad sobą kogoś, kto będzie za nich ogarniał całość.
"Bommer" akurat działa w organizacji, w której to stanowisko jest stosownie obsadzone. Okazało się to jasno, gdy bazę oddziału atakowano przy pomocy ciężkiego moździerza a do dyspozycji "Bommera" oddano bombowiec strategiczny jako wsparcie. Wyczerpany ostrzałem JTAC chciał zasypać cały podejrzany teren zawartością komory bombowej o łącznej wartości 4 milionów dolarów ale oficer nie zezwolił.

Plik:B-1B.jpg
B1-B Lancer czyli 4 miliony dolarów do precyzyjnego zrzutu

Kto wie, może kiedyś jakiś oficer nie zezwoli na użycie w tym celu bomby atomowej. Ale nad każdym oficerem jest ktoś. Jaki "oficer" powstrzyma polityków przed równie odpowiedzialnym zarządzaniem światem?
Poza wojskiem potrzeba trochę innego poziomu odpowiedzialności i to dość wyraźnie widać na przykładzie wspomnień JTAC'a. Pytanie: kto ją na siebie weźmie, skoro w naszym świecie nikt nie odpowiada za decyzje? 
File:A-10 Thunderbolt 040925-N-0295M-087.jpg
A-10 Thunderboldt - ulubiony współpracownik Bommera
Druga rzecz, która wręcz szokuje, to etycznie dziwne podejście do walki, jakie reprezentuje bohater.
Otóż sierżant Grahame ocenia sytuację na polu walki i ma nadzieję, że do starcia dojdzie na równych zasadach...
A sytuacja wygląda tak: po jednej stronie kompania piechoty brytyjskiej, ze stałym wsparciem lotniczym, czyli samolotami szturmowymi i myśliwskimi, helikopterami, dronami, bombowcami itd... wyposażonymi w bomby pozwalające trafić w metrowy cel z odległości kilku kilometrów, z 30mm działkami wyrzucającymi z siebie 5000 strzałów na minutę, z kamerami pozwalającymi namierzyć przeciwnika... z drugiej strony podobna liczba bojowników-talibów, uzbrojonych w broń ręczną i środki łączności, które Grahame podsłuchuje jak chce.
Aby starcie było wyrównane - trzeba by dać wsparcie lotnicze talibom ale dostrzeżenie tego faktu nie pojawia się w głowie ani sierżanta Grahame'a... ani w ogóle w głowie "białego człowieka".
Ta niezdolność bohatera do oceny sytuacji bardzo utkwiła mi w głowie, jest bowiem chorobą naszej cywilizacji, opartej podobno na nakazach wzajemności i współczucia.
Równe szanse? Ale przecież to my zawsze mamy rację! Oraz lepsze armaty...
Nie, żebym życzył talibom zwycięstwa. Ci, którym sierżant Grahame zsyłał na głowy bomby i potoki pocisków kalibru 30mm to była banda wyjątkowych łajdaków, co pokazało się, gdy oddział "Bommera" trafił na ślady ich rozprawy z afgańskimi jeńcami.
Rzecz jednak w tym, że wojny prowadzi się po coś. A świat po zwycięstwie powinien być trochę lepszy - to jest tak naprawdę jedyny znak pokazujący, czy wygrała właściwa strona.
Wspomnienia wojenne sierżanta Grahame'a, ojca dwóch córek, oddanego patrioty i sumiennego żołnierza, zmuszają do poważnego zastanowienia się nad kwestią: po co my to robimy?
Co dalej? Nie jutro, nie za 20 lat, ale trochę później.
A na koniec małe podsumowanie:
Sierżant Grahame pracował w oddziale liczącym ok. 100 żołnierzy.
W opisanym w książce okresie straty wyniosły 3 zabitych i ok. 10 rannych.
W kierowanych przez niego atakach zginęło ok. 230 talibów. Nie wiadomo, ilu zostało rannych. Nie wiadomo też, ilu ich tam było ani ilu zabili koledzy Grahame'a z oddziału na pierwszej linii. Prawdopodobnie wielu.
Te ćwierć tysiąca bojowników niszczył jeden sierżant i mniej więcej 2 pilotów (bo nigdy nie współpracował równocześnie z większą ilością maszyn).
Wiadomo, że talibowie mieli liczebną przewagę i musieli przegrać, bo na współczesnym polu walki przewaga liczebna to tylko zwiększone zużycie amunicji dla przeciwnika.
Wobec wojennych pokrzykiwań tak bardzo popularnych w naszych czasach warto zapoznać się z relacją wojenną "Bommera".
A przede wszystkim zadać sobie pytanie: kto nam zagwarantuje, że MY nie staniemy się dla kogoś celem do namierzenia lub przypadkową ofiarą...

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

ŚWIĘTA PO KROPKOWEMU - Małgorzata Kursa





Nie wiem, jak jest u Was, ale moja Kropka za świętami nie przepada. Żadnymi. Bo nagle ni z tego, ni z owego w uporządkowany koci świat wkraczają dwunożni i czynią zamieszanie wielkie.
Jeszcze, nim w domostwie zapanuje totalne zagęszczenie, które drastycznie narusza terytorium Kropkowe, służba odpracowuje rozpaczliwie międzyświąteczne lenistwo. Sygnałem zwykle jest mycie okien. Kropka czuje się wtedy rozdarta wewnętrznie. Bo z jednej strony o rannej porze, kiedy domowy kurdupel bierze się do roboty, uczciwy kot chciałby odespać. Wszak noc była dla niego pracowita. Z drugiej strony jednakowoż spać się nie da, bo nigdy nie wiadomo, co kurduplowi przyjdzie do łepetyny. Kropka wie doskonale, że kurdupla należy pilnować i nie lubi, gdy znika jej z oczu. Zatem porzuca ideę odpoczynku i z wrzaskiem pędzi do dużego pokoju, bo od niego zwykle kurdupel zaczyna. Najpierw tylko przygląda się, jak łajza włazi na drabinkę i cierpliwie czeka, aż zleci. Kiedy nie zlatuje, Kropka postanawia jej towarzyszyć. Z gracją zatem zasiada na którymś szczebelku i dozoruje robotę. Łajza przeważnie jest jednoczynnościowa przy sprzątaniu, więc przy złażeniu zauważa swoją ulubienicę w ostatniej chwili i, aby jej nie rozdeptać, wybiera jedyną opcję, jaka jej przychodzi do głowy – leci na mordę, starannie omijając koci łepek. Łomot i jęki wyganiają Kropkę z loży. Na wszelki wypadek przeskakuje sponiewieraną łajzę i chroni się na fotelu z niewinną minką. Po czym cierpliwie wysłuchuje wyrzutów i zaczyna się starannie myć, by przypomnieć kurduplowi, że ma jeszcze dużo pracy przed sobą i nie powinien marnować czasu na głupie gadanie.
Bywa, że kurdupel ambitnie prasuje firanki. Żaden kot przecież nie przepuści takiej okazji. Zwoje materii spływają z deski i prawie błagają, żeby się na nich ułożyć. Kurdupel, niestety, nie jest w stanie zrozumieć tej symbiozy i natychmiast, z pianą na pysku, zapodaje kolejną audycję wychowawczą. Obrażona Kropka idzie na kanapę i postanawia spać.
Jest jeszcze wiele pomniejszych czynności przedświątecznych, których Kropka musi dopilnować osobiście. Zwykle kończy się to kontuzjami, których doznaje latający jak kura za pieprzem kurdupel. I dobrze mu tak. W kurduplowym wieku należałoby poruszać się wolniej. Szczególnie, gdy na trasie przelotowej leży kot.
Wreszcie przychodzą święta. Męczący czas dla kota. Prawa do jednego pokoju uzurpuje sobie Dziecko, które przybyło z wizytą. W drugim zagnieżdża się kurdupel i Duży. Kropka najbardziej lubi mieć kurdupla do wyłącznej dyspozycji, a tu się nie da. Kurdupel siedzi, żre i gada z rodziną. Macha przy tym łapami, czasami podskakuje podekscytowany, a żaden
uczciwy kot nie wytrzyma na podrygującym podłożu. Zrezygnowana Kropka przenosi się na kanapę i łypie z wyrzutem na rozgadaną familię.
Kropka przetrzymuje jednak wszystko, bo dobrze wie, że po świętach życie wróci do normy. Dziecko wyjedzie, Duży pójdzie do pracy, a kot znowu będzie miał kurdupla na własność. I wtedy mu dopiero wygarnie.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Czar zapachów - Piotr Olszówka, Nana





Zachciało mi się kawy przy pracy. Kiedy przechodziłem przez drugi pokój, Nana przewróciła się brzuszkiem do góry i z miną absolutnie bezbronną zawołała:
- Nie bij mnie! Jestem malutka!
Kamień by się popłakał na ten widok. Nogi pode mną zmiękły i klapnąłem obok na dywan. Zgodnie z psimi zasadami powinienem ją polizać po mordce i piszczeć ale nie zszedłem aż tak na psy. Dlatego posmerałem biedną psinę po gardełku i spróbowałem uspokoić:
- Przecież wszystko jest w porządku, jesteś w domu, nikt cię tu nie skrzywdzi...
- A kto mnie tak okrutnie wykąpał? - popatrzyła z wyrzutem.
Nie ja, ale nie zamierzałem uciekać od odpowiedzialności. Ostatecznie pilnowałem, żeby nie uciekła z kabiny prysznicowej...
- Nie trzeba było tarzać się w krecie. Albo mogłaś znaleźć takiego świeżego... Musieliśmy cię wykąpać. Okropnie śmierdziałaś.
- Wcale nie śmierdziałam. To były perfumy. Przecież nie mogę być taka nieatrakcyjna... - Zmieniła pozycję na bardziej kokieteryjną - To był Naturalny Zapach Polny.
- No... ale w zbyt dużym stężeniu. - Nie chciałem sugerować jej, że nie tolerujemy jej gustu.
- E, tam w za dużym. - Nana poczuła się pewniej i postanowiła polemizować.



Dla podkreślenia wagi swoich argumentów wierciła się przez chwilę leżąc na plecach. - Nie macie węchu.
- Niestety mamy. I bardzo tego pożałowaliśmy. Samego kreta jakoś z trudem można było przez chwilę wytrzymać, ale jak dołożyłaś do niego te gnijące bagienne rośliny z potoku, to już było za dużo.
- To element tonizujący. Letnia Trzcina. Bez żadnej chemii ani konserwantów. Naturalny i trwały. - nadal kokosiła sie na plecach. Samo wspomnienie tych wszystkich perfum ją podkręciło.
- Dało się zauważyć, że trwały. Praliśmy koc z samochodu a i tak zalatuje.
- To po co praliście?
- Żeby nie zalatywał. Okropnie śmierdział... bagienko zmieszane z ze zdechłym kretem... na mokrym psie... ledwie dojechałem do domu.



- Wcale nie. To był bardzo atrakcyjny zapach. Wiesz, że pieski na osiedlu nie mogą tak pachnieć? Wszystkie by mi zazdrościły! A wy to zepsuliście...
- Pieski mogą sobie pachnieć jak chcą...
- No właśnie nie mogą! Wykąpaliście mnie! To jak mam sobie pachnieć? Szamponem? - Wpadła mi w słowo i aż kichnęła na samo wspomnienie.
- ... dopókie nie przeszkadzają innym.
- Mój zapach nikomu nie przeszkadzał. I na pewno spodobałby się wszystkim w promieniu kilometra.
Było całkiem możliwe, że w promieniu kilometra wyczułby ją każdy pies a nas kląłby każdy człowiek w kamienicy i okolicy.
- Nanusia... - pogłaskałem psie ucho - okropnie śmierdziałaś. Nie dało się tego wytrzymać.



- To nie mogę używać perfum? - przybrała zasmucony wyraz uszu - A Ilonka może?
- Ilonka nigdy nie wytarzała się w gnojówce. Ani w nadgniłym bażancie.
To ostatnie zdanie było całkowicie niepotrzebne. Nana przypomniała sobie swój największy zapachowy wyczyn sprzed dwóch lat. Zrobiła całkiem nieprzytomne z zachwytu oczy i z lubością zaczęła tarzać się po dywanie. Pogłaskałem ją po brzuszku żeby oprzytomniała.
- Myślisz, że ten bażant jeszcze tam jest?
- NIE!!!!!



sobota, 19 kwietnia 2014

Alleluja!



Szczęśliwych Świąt Wielkiejnocy
wszystkim naszym czytelnikom i innym książkolubom
życzy Zespół "Książka zamiast Kwiata"!

Agatka - Anna Klejzerowicz


I.

Agatkę poznałam w jednym z tatrzańskich schronisk, gdzie wydawała posiłki z kuchennego okienka i nalewała wrzątek na herbatę. Kiedy krzątała się za tym okienkiem, tanecznym krokiem, podśpiewując, roześmiana, barwna jak egzotyczny ptak - każdy od razu czuł się w tym schronisku jak w domu, a nawet lepiej... To właśnie ona stwarzała ten niepowtarzalny klimat, samą swoją magiczną obecnością. Ciekawa jestem, czy jej pracodawcy potrafili docenić, jaką korzyść im przynosiła! Tłumy waliły do tego schroniska jak w dym. Należałam do tych tłumów. Większość stałych bywalców dobrze znała niezwykłą dziewczynę z kuchni i kiedy akurat nie zastało się Agatki w okienku, czuło się rozczarowanie i pustkę. W każdym razie schronisko bez Agatki to już nie było to samo.
Podobno była studentką, studiowała geologię czy też geografię, a sezonową pracą w schronisku dorabiała sobie do skromnego stypendium. Nikt tego jednak nie wiedział na pewno. Krążyły różne pogłoski, sama Agatka natomiast niewiele o sobie mówiła. Powtarzała za to z dumą, że jest autentyczną góralką i ma góralską duszę. Do dziś, choć upłynęły już lata, mam ją przed oczami; choć w moim przekonaniu nie była nigdy dziewczyną z krwi i kości; była elfem w ludzkiej postaci. Strzygą...
Drobna, trochę piegowata, o lekko orientalnej urodzie; nosiła czarne warkoczyki, bawełniane koszulki, kolorowe spódniczki z falbankami, apaszki, miliony koralików, kokardek i bransoletek. I kierpce. Była opalona i gibka, poruszała się z gracją i zwykle coś sobie nuciła. Zawsze się uśmiechała, nigdy nie widziałam jej bez uśmiechu na twarzy. Była tak inna niż my wszystkie, dziewczyny w dżinsach i obszernych swetrach, jakby pochodziła z innego świata. Nie podlegała modzie, tworzyła własną. Ale niechby któraś z nas spróbowała naśladować Agatkę, wyglądałaby idiotycznie, jak słoń w jedwabnej apaszce!
Czasem wieczorem, po pracy, Agatka - zwykle usilnie przez nas namawiana - siadała przed schroniskiem otoczona wianuszkiem słuchaczy, boso, bo pewnie bolały ją nogi od wielogodzinnego stania w tym okienku, z gitarą i lekko schrypniętym głosem śpiewała piosenki Stachury. W przerwach opowiadała góralskie historyjki, a my słuchaliśmy jej oczarowani, bo robiła to z prawdziwym gawędziarskim zacięciem, autentyczną gwarą; a przy tym zawsze powiedziała coś takiego, co zostaje w pamięci do końca życia. Bo Agatka była mądra. Wbrew pozorom nie była lekkoduchem; wręcz przeciwnie, była rozsądna, konkretna i prosta w sensie prostoty ducha. Nie podrywała chłopaków, nie usiłowała się podobać, samo jej to wychodziło. Nigdy się nie zgrywała i nie udawała. Była sobą i wyłącznie sobą. Czasem zabawialiśmy się wywoływaniem duchów w jej klitce na pięterku, pełnej maskotek, poduszeczek własnej roboty i polnych kwiatów. Paliliśmy wtedy świece i kończyło się na opowieściach z dreszczykiem, bo chyba właśnie o to chodziło; duchy przecież i tak latały po tym starym schronisku, nie trzeba było ich specjalnie zapraszać...
Uwielbiały Agatkę zwierzęta, obojętnie czy był to schroniskowy koń, zły pies, bezdomne koty, czy ptaki. Znała się na ziołach, drzewach i kwiatach, a góry nie miały dla niej tajemnic. Na ten temat także krążyły różne plotki: podobno ktoś widywał, jak nocą wymyka się w góry i karmi dzikie zwierzęta, podobno nawet niedźwiedzie, które zupełnie się jej nie bały. Ale to na pewno były bajki... Z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że początkowo traktowaliśmy ją z lekka protekcjonalnie, jak traktuje się dziwne egzotyczne stworzenia, inne i nie do końca rozumiane; potem jednak ulegliśmy jej czarowi, nawet nie zastanawiając się nad jego istotą. Obecnie sami siebie pamiętamy jako tło, szarą masę podobnych do siebie młodych ludzi, usiłujących uszczknąć coś dla siebie z tej bogatej aury, która ją otaczała. Już nie bardzo pamiętamy siebie nawzajem, a założę się, że Agatkę pamiętają wszyscy, którzy się z nią kiedykolwiek zetknęli...
Pewnego upalnego dnia wybraliśmy się na Przełęcz pod Chłopkiem. Było nas kilka osób, raczej obeznanych z górami. Wycieczkę pod Chłopka traktowaliśmy bardziej jako spacer, niż poważną wyprawę. Maszerowaliśmy właśnie ostro, leśnymi skrótami, od naszego schroniska w stronę Morskiego Oka, kiedy na ścieżce tuż przed sobą spotkaliśmy Agatkę w towarzystwie leśniczego. Szli wolno, ponieważ leśniczy był mocno wiekowym człowiekiem. Agatka ubrana była turystycznie, w górskie buty, dżinsowe spodenki do kolan i czarną bawełnianą podkoszulkę. Na plecach miała mały czerwony plecaczek, w pasie przewiązany sweter z owczej wełny. Nie pozbyła się jednak swoich wisiorków i bransoletek, a czarne warkoczyki śmiesznie podskakiwały, gdy poruszała głową.
- Dzień dobry. Cześć, Agatka! Wybierasz się w góry?
- Mam dziś wolne, więc chciałam się trochę przejść - uśmiechnęła się.
- Gdzieś konkretnie? Bo idziemy pod Chłopka, może poszłabyś z nami?
Agatka zastanowiła się. Odniosłam wrażenie, że jest jakaś inna niż zwykle, jakby nieco zamyślona czy zatroskana, a może roztargniona, sama nie wiem...
- Wiecie co, to jest dobra myśl - powiedziała. - Ale mam coś jeszcze do załatwienia. Spotkamy się koło schroniska, dobrze? W razie czego poczekajcie na mnie chwilę.
Pomachaliśmy sobie na pożegnanie i minęliśmy ich, prędko zostawiając w tyle. Wkrótce dotarliśmy do Morskiego Oka, kupiliśmy sobie herbatkę i rozsiedliśmy się na kamieniach nad jeziorem.
- Dziwna ta Agatka - ktoś powiedział. - Co ona może mieć do załatwienia w lesie?
- Rozmawiała o czymś z tym dziadkiem, zna go, co cię to zresztą obchodzi, jej sprawa...
- Idzie! Hej, jak tu dotarłaś tak szybko? Przygotowaliśmy się na dłuższe czekanie!
Agatka usiadła koło nas po turecku, nie była ani trochę zdyszana, więc bynajmniej nie biegła za nami.
- Mam swoje sposoby - odpowiedziała z uśmiechem. - To co, ruszamy?
- Zaraz, zaraz, musimy oddać te kubki. Zapalisz?
- Ja nie palę - wzruszyła ramionami. - Ale daj, spróbuję!
Ona wszystko traktowała jak zabawne i intrygujące doświadczenie, bez uprzedzeń i bez zbędnych emocji. Zaciągnęła się lekko, roześmiała i oddała papierosa:
- Dobra, niech ktoś zabiera te kubki i idziemy, szkoda czasu...
- Agatka, bez jaj, powiedz, jak tu przyszłaś, przefrunęłaś, czy co?
- Oj, zaraz przefrunęłam, przyszłam od strony Żabich. Jest taka ścieżka...
Ruszyliśmy znowu ostrym marszem, żeby jak najszybciej odbić od tłumów, pchających się nad Czarny Staw. Kiedy znaleźliśmy się wreszcie na naszym szlaku, zrobiło się pusto; mało kto tędy łaził, szlak był dość zaniedbany i uchodził za trudny, nie nadawał się dla niedzielnych turystów. Od razu poczuliśmy się lepiej. Nie byliśmy tolerancyjni, nie ma co udawać. Te chmary mamuś i tatusiów z rozwrzeszczanymi pociechami, panienek potykających się na obcasach, eskortowanych przez kolesi w szortach i sandałach, to było coś nie do zniesienia na dłuższą metę... Niestety, wciąż ich słyszeliśmy, ale wstrętne brzęczenie dobiegało tu jakby z innego świata.
- To jest tak, jakbyśmy zostawili ich z drugiej strony jakiejś bariery - zauważyła jedna z dziewczyn. - Tylko zastanawiam się, kto jest bardziej realny, my czy oni? Nie zdaje wam się, że ci ludzie tam nie są rzeczywiści?
- Im się tak na pewno nie wydaje!
- Może są różne rzeczywistości? - powiedziała Agatka, która do tej pory prawie się nie odzywała. Teraz uśmiechnęła się po swojemu, promiennie i zagadkowo, a może tylko promiennie, a zagadkowość była naszym przywidzeniem. W każdym razie jej zdrowe, białe zęby błysnęły w słońcu, zanim dodała:
- Teraz lepiej uważajmy, ten odcinek jest dość zdradliwy i ubezpieczenia są tu mocno przeterminowane!
Przebyliśmy gęsiego mocno przewieszoną skalną bulę, przytrzymując się zardzewiałego łańcucha. Kiedy próbowałam przeskoczyć paskudną wyrwę w skale, klamra została mi w ręku. Pod naszymi stopami pionowe urwisko opadało wprost do Czarnego Stawu.
- Emocje jak na rybach! - odezwał się jeden łepek - Ktoś powinien zadbać o ten szlak...
- Mają go remontować. Długo był zamknięty, rzadko kto teraz tędy chodzi.
- Dobra, zróbmy przerwę na fajkę. Patrzcie ludzie, jaki stąd widok!
Widok był, rzeczywiście... Skalne ściany wokół, masa powietrza pod nami i nad nami. Poczuliśmy się tacy maleńcy! A jednak góry nie przytłaczały; stanowiliśmy z nimi jedność, wszystkie sprawy z nizin wydawały się banalne i nieistotne, nieprawdziwe i odległe jak sen. Znów te rzeczywistości, cholera...
- Kurde, jak tu pięknie... - westchnął ktoś romantycznie.
- Idziemy, idziemy! Do przełęczy już nie tak daleko, stamtąd też jest niezły widoczek.
- Zeżarłoby się coś...
- Na przełęczy!
Ruszyliśmy dalej skalnym gzymsem. Agatka szła przodem lekko, niemal nie patrząc pod nogi, a jednak pewnie, jakby znała na pamięć każdy kamień. Przepaścistość trasy robiła wrażenie, ogrom otaczających nas szczytów był rzeczywiście imponujący; w końcu to najwyższe góry po naszej stronie Tatr; Mięguszowieckie i Rysy; a z przeciwnej strony widzielismy Żabie, łagodne i zielone, i całą dolinę Rybiego Potoku, tafle jezior, ludziki jak mrówki... Było bardzo gorąco, powietrze drżało od upału, ktoś zaczął śpiewać jakąś głupią piosenkę.
- Zamknij się, zagłuszasz!
- Co zagłuszam?
- Muzykę sfer...
- Odbiła ci palma? Może dostałeś udaru?
- Nie słyszycie? W górach zawsze coś gra, coś jakby perkusja...
- Kretyn.
Agatka parsknęła śmiechem.
- Nie taki kretyn - powiedziała nie odwracając się. - Ja też ją słyszę.
Marzyliśmy o cieniu, ale właśnie weszliśmy w kamienisty żleb, mocno nasłoneczniony. Szliśmy jego lewym skrajem, czymś w rodzaju półki skalnej, zawalonej gruzem, dość ostro pod górę. Trzeba było uważać na osuwające się spod nóg kamienie.
- Ale rumowisko! - powiedziałam.
- Już niedaleko, to ostatni odcinek drogi - powiedziała Agatka, zatrzymując się i odwracając do nas. Otarła pot z czoła, uśmiechała się, oczy jej błyszczały. Spojrzała gdzieś ponad nami lub poprzez nas. Jakby się chwilę zawahała...
- Ej, poczekajcie chwilę, albo lepiej idźcie wolno dalej, zaraz wracam! - powiedziała i zaczęła schodzić szybko w przeciwnym kierunku; po chwili obejrzała się, pomachała nam ręką, aż w końcu zniknęła za załomem. Ruszyliśmy w górę i szliśmy w milczeniu jakiś czas, oglądając się co chwilę, ale Agatki nie było widać, ani słychać.
- Gdzie ona jest, zgłupiała czy co?
- O rany, pewnie poszła siku, dogoni nas...
- Dosyć długo sika...
- No przecież tu jej się nic nie stanie, nie ma przepaści, a ona zna te góry lepiej niż ty! Może chciała od nas odpocząć?
- Może. Nic dziwnego, towarzystwo takiej bandy kretynów...
Doszliśmy już prawie do przełęczy, a po Agatce wciąż nie było śladu. Zaczęło nas to niepokoić, a przynajmniej porządnie dziwić.
- Zawołajmy ją może... Agatka! Hej, Agatka!!!
- Zaraz się zjawi i ci powie, że w górach się nie wrzeszczy. Chcesz jej zrzucić lawinę na głowę?
Ale Agatka się nie zjawiła. Dotarliśmy do przełęczy. Wiało trochę, ale na upał to nawet dobrze. Widok był piękny, owszem, choć nie tak, jak ten po naszej stronie. To nie żaden patriotyzm lokalny, żeby kto nie myślał, po prostu przełęcz tutaj opadała łagodniej, krajobraz nie był tak spektakularny. No, chociaż te słowackie wierchy, szkoda gadać... Jednak przedłużająca się nieobecność Agatki zaczynała nam działać na nerwy. Mimo to rozpaliliśmy maszynkę benzynową, nastawiliśmy wodę na herbatę, ktoś tam zabrał się za przygotowywanie kanapek...
  • Słuchajcie, jej nie ma już ponad pół godziny! To nie jest normalne. Chłopaki, idźcie jej poszukać, może złamała nogę! Przecież coś musiało się stać!
Trzech facetów zeszło na dół. Nawet apteczkę zabrali. Próbowaliśmy udawać, że wszystko jest w porządku. Wmawialiśmy sobie, że za chwilę wrócą wszyscy razem, i wszystko okaże się jakimś nieporozumieniem. A jednak w głębi ducha wiedzieliśmy, że stało się cos nieodwracalnego...
Chłopcy wrócili po może dwudziestu minutach. Sami.
  • Nie ma jej nigdzie. Znaleźliśmy za to jej plecak! Leżał sobie spokojnie na ścieżce...
Wpatrywaliśmy się bezradnie w czerwony plecaczek.
- To niemożliwe! Chyba się nie zabiła?...
- Gdyby się jakimś cudem zabiła, to znaleźlibyśmy jej zwłoki, nie? Mówię wam, śladu po niej nie ma. I patrzyliśmy w dół szlaku, widać by ją było jak na dłoni...
- A jeśli... spadła?
- Daj spokój, Agatka by spadła?! Zobaczycie, to znowu nowy numer Agatki. Tak jak z tymi Żabimi! Pojawi się nagle od strony Mięgusza i powie, że ma swoje drogi...
- Musiałaby być idiotką!
- Każdemu czasem odbija. Słuchajcie, zjedzmy coś, na głodno i tak nic nie wymyślimy. Jeśli się nie zjawi, idziemy jej szukać wszyscy, a w ostateczności trzeba będzie zawiadomić kogoś... no, znaczy się, ratowników...
- Najpierw trzeba by sprawdzić w schronisku, może naprawdę wróciła z jakiegoś powodu, mogła się źle poczuć...
- No, fakt, była dziś trochę dziwna, zauważyliście?...
- Och, ona zawsze jest dziwna...

Nigdy więcej nie zobaczyliśmy Agatki. Ani nasze poszukiwania, ani późniejsze wielokrotne poszukiwania ratowników nic nie dały. Nie odnaleźli jej, ani żywej, ani martwej. Kiedy tamtego dnia zeszliśmy nad Czarny Staw pod Rysami, pytaliśmy ludzi, czy nie widzieli wracającej ze szlaku czarnowłosej dziewczyny z warkoczykami, bardzo charakterystycznej. Nikt taki nie schodził, odpowiadali. Niektórzy długo bankietowali nad stawem, byli pewni, że tędy nie przechodziła. Potem przeszukano jeszcze cały masyw. Bezskutecznie. Sprawdzano nawet staw, ale przecież gdyby nawet w piękny, słoneczny dzień wpadła ze skały do wody, ktoś by to przecież zauważył! A raczej zauważyliby wszyscy wokół... Przeprowadzono również normalne w przypadkach zaginięć dochodzenie. Można powiedzieć, że szukano Agatki wszędzie i może nawet do dziś jej szukają... Nikt jej nigdzie nie widział, ani też nie dała znaku życia. Przepraszam, jakiś palant podobno ją widział, jak karmiła w nocy niedźwiedzicę z małymi, po czym rozpłynęła się we mgle, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto wymyśla podobne głupoty! W plecaku Agatki była tylko wiatrówka, składany nóż i butelka wody mineralnej. Gdyby chciała się gdzieś ulotnić, wzięłaby to ze sobą, zauważył ktoś z nas. Odszukaliśmy starego leśniczego, z którym rozmawiała w lesie. Kręcił tylko głową z uporem maniaka. Wyraźnie niechętny do zwierzeń:
- Nie, ona nie mogła zginąć w górach... Znała je na wylot. Rozważna była dziewucha, wychowała się w górach.
- Ale mówiła, że ma jakąś sprawę do załatwienia, kiedy z panem była, może to by coś wyjaśniło?...
Stary znów pokręcił głową:
- Ja tam nic takiego nie pamiętam, o żadnej sprawie nie wiem. I po co wyjaśniać? Los to los...
Głowę daję, że coś wiedział. Tyle, że sam diabeł nic z niego nie wydobędzie... Cóż, ślepa uliczka. Co ciekawe, spotykaliśmy się na przestrzeni kilku lat dość regularnie, a nikt z nas, co uświadomiliśmy sobie już wtedy, nie ma jej zdjęcia. Mimo że wszyscy fotografowaliśmy zawzięcie. Jakoś się widocznie nie składało...
Jeśli o mnie chodzi, nigdy potem nie śledziłam tej sprawy. Nie musiałam. Wiedziałam, że Agatka się nie znajdzie. Być może zawsze należała do innej rzeczywistości, chwilowo tylko zagubiona w naszym świecie?



II.


Wygląda na to, że dałem się zauroczyć na całe życie dziewczynie, która nie istnieje.
Nie chodzi o to, że podobno zaginęła. Zrozumcie mnie dobrze; ja nie wiem, czy ona kiedykolwiek istniała naprawdę, czy była tylko wytworem mojej fantazji... No, bo to wszystko nie trzyma się kupy! Słyszałem już, że mają mnie za głupka, pomylonego palanta z chorą wyobraźnią, a nawet za kłamcę, żerującego na cudzym nieszczęściu. Ośmieszyłem się. Sam nie wiem, co o sobie myśleć. Przysięgam, zawsze byłem trzeźwym facetem. Dopiero ona coś takiego ze mną zrobiła... Moja Agatka. Kiedy sobie to wszystko przypominam, odnoszę wrażenie, że były w tym dwie historie. Dwie rzeczywistości. Jedna, jak najbardziej realna: świetna dziewczyna ze schroniska; może trochę nietypowa, ale interesująca; w której się z miejsca zadurzyłem. Normalka. I druga historia, niejasna i zamazana, jakbym się naćpał; nawet we wspomnieniach. Nic w niej nie jest jasne i czytelne. Niczego nie jestem pewien. To tak, jak ze snem. Myślę sobie nieraz, że tylko ta pierwsza rzeczywistość była prawdą, a ta druga iluzją, złudzeniem. Wymyśliłem ją sobie. Może potrzebowałem czegoś niezwykłego, romantycznego. A może ona, Agatka, tak na mnie działała... Chciałbym w to wierzyć, dla własnego zdrowia psychicznego. Lecz przecież gdzieś w środku czuję z całym przekonaniem, że niczego nie wymyśliłem. I jestem bezradny. Głupie uczucie. Zwłaszcza, że minęły już lata, a nic się nie zmieniło. Wciąż nie mogę zapomnieć...
Byłem wtedy studentem i co sezon jeździłem w Tatry. Sam. Zawsze byłem samotnikiem. Do tej pory lubię obcować z górami w samotności. Nie pociągało mnie towarzystwo rozbawionych grup moich rówieśników, które okupywały schroniskowe podłogi, nocami przesiadując w jadalni, gadając głupoty i wyjąc kiczowate piosenki o górach; w chmurach dymu i oparach piwa. Jakoś do nich nie pasowałem. A i oni mnie nie zapraszali. Zdawkowe hej i konwencjonalne uśmiechy, to wszystko, co nas łączyło. Zawsze rezerwowałem sobie pryczę w sypialni, chciałem być w dobrej kondycji. Wieczorami czytałem książki, wcześnie chodziłem spać, wstawałem o świcie i wychodziłem w góry. Oni sprawiali wrażenie, że nie potrzebują wypoczynku. Spotykaliśmy się czasem na szlaku, ale nigdy nie szliśmy razem. Lubię włóczyć się po ulubionych miejscach powoli, posiedzieć, pogapić się. Oni zawsze maszerowali szybko, bez przystanków, do konkretnego celu - pewny krok, równe tempo, rytmiczne oddechy, cześć w przelocie i już ich nie było. Agatka czasem z nimi chodziła. Lubiła też posiedzieć w ich towarzystwie po pracy. Przysiadałem się wtedy również, po to jedynie, żeby ją obserwować, słyszeć jej lekko zachrypnięty śmiech, wyłowić jej słowa z gwaru innych głosów. Nigdy jednak nie wytrzymałem długo. Wolałem patrzeć na nią bez nich. Kupować coś co chwilę w bufecie, kawę lub herbatę lub jakąś zupę i rozmawiać z nią w okienku. Bo Agatka pracowała w kuchni, wydawała posiłki i sprzątała. Podobno studiowała geologię, a w wakacje dorabiała sobie w schronisku. Kiedy jednak zapytałem ją o to wprost, tylko się zaśmiała i zapytała:
- Czy to ważne, czym się jest? Ważne, jakim się jest, prawda?
Jaka była? Wtedy wydawało mi się, że wiem. Dla mnie była śliczna, wyglądała jak lalka z porcelany, taka delikatna, lekka w tych swoich spódniczkach z falbankami, kokardkach i koralikach... zwiewna i poetycka. Poruszała się jak tancerka. Miała twarz dziecka, z czarnymi warkoczykami i dołeczkami w policzkach; a głos i spojrzenie dojrzałej kobiety, kobiety po przejściach. Była wesoła i smutna jednocześnie, jasna i mroczna, prosta i tajemnicza, krucha i twarda jak skała... Towarzyska, a zarazem samotna jak i ja. Miała wiele twarzy. Kiedy grała na swojej czerwonej gitarze, jej spojrzenie stawało się nieobecne, a zielone, kocie oczy czarne jak otchłań. W takich chwilach nikt nie ośmieliłby jej przeszkodzić; onieśmielała, a może nawet budziła jakąś nieokreśloną obawę? Aż do momentu, w którym nagle kończyła mocniejszym akordem, wybuchała krótkim śmiechem; tym swoim charakterystycznym, lekko schrypniętym śmiechem, który do dziś dzwoni mi w uszach... Rzucała jakiś żart i wszystko wracało do normy. No i co tu się dziwić, że taki chłopak, jakim wtedy byłem, zakochał się w niej bez pamięci? Inne dziewczyny wydawały mi się przy niej toporne i bezbarwne jak obora obok japońskiej pagody! Zresztą wszyscy ją podziwiali, lgnęli do niej jak ćmy do światła, tak więc moje uwielbienie ginęło w tłumie. Nawet nie byłem pewien, czy je zauważała; a nie miałem odwagi wyznać jej wprost swoich uczuć. Byłem raczej nieśmiały. Głupi szczeniak, może gdybym to zrobił, wszystko potoczyłoby się inaczej, w końcu przecież wyróżniła mnie w pewnym sensie; może miałbym jakiś wpływ na scenariusz zdarzeń, może... Nie, nie oszukujmy się, nie przeceniajmy swojej roli, niczego bym nie zmienił; tam toczyła się jakaś gra, której sensu nie rozumiałem, nie rozumiem i nie zrozumiem już nigdy. Toczyła się niezależnie ode mnie, a ja mogłem być tylko biernym widzem, bo przecież nawet nie pionkiem w grze...
Trudno, muszę teraz opowiedzieć o tej drugiej stronie medalu, nawet jeśli narażę się na kpiny z waszej strony. Już to przerabiałem, zaryzykuję. Kiedyś zdarzyło mi się wspomnieć o tym komuś i spotkałem się z typową reakcją... Nieważne. Jak wspominałem, moja pamięć w tym zakresie jest dość mglista; wspomnienia rwą się jak zetlała koronka. Jednak wydaje mi się, że to ważne; może to klucz do zrozumienia zniknięcia Agatki. No więc pewnej nocy obudziłem się i już nie mogłem zasnąć. Było duszno. Wiecie, jak może być duszno latem w starym, drewnianym schronisku? Wierciłem się i wierciłem, wylazłem ze śpiwora, ale nic mi to nie pomogło. Nade mną ktoś spał i chrapał. Nie mogłem tego wytrzymać, postanowiłem wyjść na chwilę na świeże powietrze. Zabrałem latarkę i cicho zszedłem na dół. Schody skrzypiały, ale nikogo nie obudziłem. W jadalni też już była cisza. Rzuciłem okiem na zegarek, fosforyzujące wskazówki pokazały parę minut po północy. Obawiałem się trochę przejścia przez leżące pokotem na podłodze ciała, mieli jednak mocny sen. Osłaniając latarkę dłonią - nie chciałem nikogo podeptać - lawirowałem ostrożnie w stronę wyjścia i tylko raz ktoś rzucił mięsem. Przed schroniskiem odetchnąłem z ulgą, siadając na ławeczce pod okapem. Noc była parna, trochę mglista. Jutro może być burza, pomyślałem sobie niechętnie. Siedziałem tak dłuższą chwilę, kiedy raptem dostrzegłem sylwetkę, wynurzającą się z ciemności, od strony zaplecza schroniska. Postać przystanęła na moment i rozejrzała się. Na wszelki wypadek przestałem oddychać. Siedziałem w głębokim cieniu i nie było mnie widać, ale nad gankiem paliła się lampka i w jej poświacie rozpoznałem Agatkę. Po chwili skierowała się w stronę leśnej ścieżki i znikła między drzewami... Czego, do diabła, szuka w lesie w środku nocy, zadałem sobie pytanie. Byłem tak zdziwiony i, co tu kryć, tak ciekawy, że więcej nie myślałem i zanim oprzytomniałem, ruszyłem za nią w las. Miałem na sobie czarną koszulkę i granatowe dresowe spodnie, nie rzucałem się w oczy, a latarki nie zapalałem. Ciemność była absolutna, od razu na wstępie zgubiłem dróżkę. Cudem nie roztrzaskałem się o drzewa. Ale nie zrezygnowałem, odnalazłem ścieżkę i po omacku parłem naprzód. Nic nie było słychać, ani widać. Nie wiedziałem nawet, czy idę we właściwym kierunku, przecież mogła gdzieś skręcić. W pewnej chwili dostrzegłem z oddali, z przodu, nikłe światełko; widocznie też miała latarkę. No, wszystko jasne, zmierza w stronę szosy. Zwolniłem i również poświeciłem sobie przez moment, cały czas osłaniając latarkę dłonią. Jej światełko migało co chwilę, jakby specjalnie dla mnie, i w ten sposób wkrótce dotarłem do granicy lasu. Przede mną była szosa. Ukryty za drzewem, ujrzałem sunący szybko wzdłuż szosy cień. W lewo. Trzymając się swojej strony, osłonięty drzewami, lazłem w tym samym kierunku, potykając się o wystające korzenie. Na szczęście była dość daleko, a normalne odgłosy lasu w nocy, miałem nadzieję, zamaskują moje trzaski i szelesty. Starałem się skradać jak najciszej. Przygoda zaczynała budzić we mnie dreszcz emocji. Co ta Agatka kombinuje... Bałem się, kretyn, że może idzie na nocną schadzkę... Zauważyłem, że skręca dalej w dolinę, w kierunku odchodzącego stąd szlaku. Za chwilę znowu zniknie w lesie. Odczekałem tę chwilę i przebiegłem na drugą stronę szosy. I znów mozolnie sunąłem jej śladem, kamienistą ścieżką; nawet nie wiem, jak długo to trwało, straciłem rachubę czasu, a nie pomyślałem o zegarku. W końcu las przerzedził się. Szlak prowadził dalej na rozległą polanę. Z lewej strony ograniczał ją las; z prawej, w oddali, pasmo gór, teraz ledwie rysujących się w ciemnościach na tle nieba. Mgły pełzały niżej, tam w górze wiało; niebo byłoby krystalicznie czyste, granatowe, gdyby nie pędzące po nim skłębione chmury, miotane wiatrem. Spoza tych chmur, podświetlanych światłem księżyca, migotały nieliczne gwiazdy. Sam księżyc, jak duch, to pokazywał się na ułamek sekundy, to znów znikał za chmurami i wtedy widać było jedynie czarny krążek w upiornej poświacie. Sceneria jak z horroru, pomyślałem. Wciąż kryjąc się za drzewami dostrzegłem, że Agatka przecina skosem polanę i znika po lewej stronie, w lesie. Była teraz lepiej widoczna, rozpoznałem spódniczkę z falbankami i sterczące warkoczyki. Dopiero teraz dotarło do mnie, że w takim stroju nikt nie wybiera się na górską wycieczkę, szczególnie w nocy. Ale nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo. W obawie, że mi tu zniknie na dobre, pośpieszyłem za nią na polanę. Natychmiast ją zobaczyłem. Siedziała kilkanaście metrów dalej, na wpół ukryta za świerkami, rosnącymi tutaj z rzadka; spoza nich dobiegał szum wody, więc domyśliłem się, że siedzi nad strumieniem. Padłem w trawę, ale na szczęście siedziała po turecku, odwrócona do mnie tyłem, więc nie mogła mnie zobaczyć. Parę kroków za mną stał opuszczony szałas pasterski, doczołgałem się do niego i wlazłem do środka. W tylnej ściance kilka desek było wyłamanych, w razie czego miałem drogę ucieczki. Przez otwór wejściowy widziałem ją za to jak na dłoni. Tutaj, w dolinie, wciąż pełzały mgły i chwilami wydawało mi się, że Agatka unosi się w powietrzu. Znów minął jakiś czas i nic się nie działo. Wyglądało na to, że na kogoś czeka. A potem ujrzałem to na własne oczy. Misterium... Z lasu wynurzyły się jakieś cienie. Agatka wyciągnęła rękę, cienie zbliżyły się do niej. Nagle rozległ się przeciągły ryk, a zaraz po nim cichy śpiew Agatki. Nuciła taką dziwną piosenkę, nie słyszałem słów, ale melodię wciąż pamiętam... Księżyc znów zaświecił. Teraz lepiej widziałem całą scenę. Agatkę po turecku nad potokiem, otoczoną przez niedźwiedzie. Tak, to była niedźwiedzica z małymi. Małe niedźwiadki brykały sobie w trawie, a ich matka rozłożyła się obok Agatki, kładąc wielki łeb na jej kolanach. Agatka karmiła niedźwiedzicę, która delikatnie brała jedzenie z jej ręki. Potem podbiegły dwa młode i każde dostało swoją porcję. Nagle z lasu wyszedł ktoś jeszcze. Stary człowiek w mundurze. Gajowy chyba. Niedźwiedzica uniosła się z miejsca, ale najwyraźniej widok starca uspokoił ją, bo położyła się znowu. Gajowy usiadł na zwalonym pniu i siedzieli tak razem jeszcze kilka minut. Następnie niedźwiedzica wstała, a Agatka położyła jej rękę na głowie i coś powiedziała. Niedźwiedzica odwróciła się, zaryczała i kołysząc się na boki, poczłapała do lasu, a małe pobiegły za nią. Po chwili wszystkie znikły między drzewami. Koniec. Agatka i stary leśniczy również wstali i odeszli w głąb lasu, tyle że w przeciwnym kierunku. Zauważyłem, że przekroczyli strumień bez wysiłku, jak po kładce, lecz tam nie było żadnej kładki, sprawdziłem. Agatka prowadziła starego człowieka pod rękę, jak kogoś bliskiego. Zostałem sam...
Postanowiłem przenocować w szałasie. Byłem zbyt oszołomiony, by wracać teraz do schroniska. O świcie obudziła mnie burza i ulewa, która przetoczyła się szybko i nastał kolejny piękny dzień. Poleciałem nad strumień. Nie zauważyłem żadnej wgniecionej trawy, żadnych śladów, nic. Opłukałem twarz w lodowatej wodzie. Poczułem się głodny, znalazłem trochę jagód. Sprawdziłem godzinę, było bardzo wcześnie, przed szóstą. Może zdążę do schroniska, zanim otworzą bufet, zejdę na śniadanie jakby nigdy nic...
Udało mi się. Wślizgnąłem się w czasie, gdy wstawała właśnie grupa podłogowiczów. W pokoju przebrałem się i pojawiłem się w jadalni, gdy już zaczęli wydawać śniadania. Zamówiłem jajecznicę i podszedłem do okienka. Agatka krzątała się tam, uśmiechnięta jak zwykle, tanecznym krokiem baletnicy krążąc po kuchni, z talerzami na tacy. Zwątpiłem w to, co widziałem w nocy...
- Cześć górołazom! - powiedziała wesoło - Co to ma być? Jajeczniczka? Świetny wybór, oprócz tego mamy jeszcze jajeczniczkę i jajeczniczkę, ale najlepsza jest jajeczniczka!
- Właśnie dlatego zamówiłem jajeczniczkę. I poproszę jeszcze wrzątek na herbatę...
- Gdzie się dziś wybierasz? - zapytała, podając mi tacę.
- Jeszcze się nie zdecydowałem - odparłem, odwracając się już od okienka, kiedy zatrzymało mnie w miejscu ciche pytanie Agatki:
- Dlaczego mnie śledziłeś?
Zamurowało mnie. Przecież nie mogła mnie widzieć! Nawet gdyby zorientowała się, że ktoś za nią idzie, nie mogła wiedzieć, że to byłem ja... Zastanawiałem się, co powiedzieć, ale ona tylko się roześmiała i znikła w kuchni, wołając: pani Gieniu, jeszcze dwie kawy proszę! Jakiś facet stanął za mną; ustąpiłem mu miejsca przy okienku i usiadłem przy stole. Zadowolony, że nie muszę odpowiadać, zabrałem się za moją jajeczniczkę...
Następnego dnia wyjeżdżałem, a kiedy ponownie pojawiłem się w schronisku, wszystko toczyło się zwykłym trybem. A potem Agatka zaginęła w górach... W przeddzień przeżyłem, tak mi się wtedy zdawało, chwilę tryumfu. Podeszła do mnie i dała mi na przechowanie swoją czerwoną gitarę. Właśnie mnie!
- Chciałabym, żebyś się nią zaopiekował - powiedziała, uśmiechnęła się i spojrzała mi w oczy. Zmieszany i szczęśliwy, nie zapytałem, dlaczego...
Nie będę opowiadał o jej zniknięciu. Znacie tą historię z innych źródeł, bardziej kompetentnych. Zaginęła w trakcie wycieczki górskiej, na szlaku turystycznym. Była w kilkuosobowej grupie. Mimo intensywnych poszukiwań, nie odnaleziono jej żywej ani martwej. Chcę tylko jeszcze powiedzieć, że dla mnie to nie był koniec. Szukałem jej. Wciąż szukam. Czasem chodziłem nocą w tamto miejsce. Dwa razy coś mi się tam przytrafiło. Pierwszy raz, to było wkrótce po jej zaginięciu. Siedziałem w szałasie, przygotowując sobie herbatę na kocherze, kiedy usłyszałem jej śpiew. A przynajmniej wydawało mi się, że go słyszę. Tą samą piosenkę. Z emocji aż oblałem się wrzątkiem! Lecz kiedy dotarłem nad strumień, nie było tam nikogo, a śpiew rozpłynął się w szumie wody i lasu...
Za drugim razem było jeszcze dziwniej. Zdarzyło się to jakieś dwa lata później. Wyszedłem właśnie na polanę, kiedy zobaczyłem coś nad strumieniem. Jakiś ruch. I światło. Z zapartym tchem zakradłem się bliżej i rozpoznałem, byłem tego pewien, sterczące warkoczyki, spódniczka z falbankami, trzy cienie obok...
- Agatka! - krzyknąłem i pobiegłem tam na oślep - Agatka!!!
Nad strumieniem rzeczywiście ktoś siedział. Kiedy odwrócił się do mnie, rozpoznałem starego leśniczego. Palił fajkę.
- Niech pan tak nie krzyczy. W górach nie wolno hałasować - powiedział spokojnie. - Proszę iść do schroniska, niedobrze włóczyć się po nocach...
- Ale...
- Przestraszyłem pana, co? Ja tu czasem przychodzę po robocie, fajeczkę wypalić. Las to mój dom. A pan co? Drogę pan zgubił? Pójdzie pan ze mną, zaprowadzę do schroniska. Ja też w tym kierunku...

I to by było na tyle. Nie wiem, czy miałem zwidy. Wtedy byłem przekonany, że nie. Teraz niczego już nie jestem pewny... Więcej tam nie poszedłem. Może kiedyś?... Ten staruszek już na pewno nie żyje. Nie zaskoczy mnie więcej nad strumieniem. Swoją drogą, czas jest przerażającą siłą. Nie dlatego, że przemijamy, ale dlatego, że wszystko zmienia. Na przykład to miejsce, tamta dolina. Niby to samo, a przecież inne. Jakby tylko wyglądało podobnie. Jakby udawało tamto miejsce, bliskie i znajome już tylko we wspomnieniach... Czerwoną gitarę Agatki mam do dziś. Wisi na ścianie, czekając na jej powrót. Może się kiedyś doczekamy...



III.



Zarówno w mojej pracy dziennikarskiej, jak i prywatnie, zawsze interesowały mnie wypadki górskie. A im bardziej dramatyczne lub zagadkowe, tym więcej. Nie uważam tego za polowanie na tanią sensację. Lubię góry i podziwiam je. Ale bywają groźne. Może jeśli lepiej poznamy zagrożenia i pułapki, nauczymy się szacunku dla gór, mniej będzie wypadków...
Na historię Agatki natknęłam się mniej więcej rok po jej zaginięciu. Z początku myślałam, że to dość typowa sprawa. Jednak gdy poznałam więcej szczegółów, moja pierwotna koncepcja padła. Teraz nie jestem już nawet pewna, czy można to zakwalifikować do wypadków górskich. Nie tylko dlatego, że nigdy nie odnaleziono ciała. Po prostu okoliczności były takie, że, prawdę mówiąc, nikt nie miał prawa zginąć tam bez śladu... Lato, piękna pogoda, normalny szlak turystyczny; wprawdzie dość trudny, jak na Tatry, ale ta dziewczyna nie była nowicjuszką, dobrze znała góry. Szła w grupie. Oddaliła się tylko na moment i już nie wróciła. Przepadła! Jak kamień w wodę. Nikt jej nie zauważył, choć z tego miejsca widać wszystko jak na dłoni; obojętnie, czy spadłaby w przepaść, czy sama by sobie gdzieś poszła. Nie miałaby zresztą gdzie iść, z wyjątkiem drogi powrotnej w dół. Nie odchodzi stamtąd żadna inna ścieżka. Po bokach lita skała. Opadające pionowo urwiska. Nie miała sprzętu wspinaczkowego, a poza tym, z dołu natychmiast by ją zauważono. Trochę wyżej jest przełęcz. na której czekali jej znajomi. Owszem, niby w górach wszystko może się zdarzyć, ale w tym wypadku - niby co? Natychmiast zaczęli jej szukać i szukali przez wiele dni, a nawet tygodni. Tam właściwie nie ma gdzie zniknąć. Można się zabić, ale nie zaginąć... Gdyby coś się stało, ratownicy znaleźliby przynajmniej zwłoki! Podobno poszukiwań na taką skalę nie było tu już dawno. Przeprowadzono też dochodzenie, przesłuchano wielu świadków. Szukano na dworcach, na lotniskach, wszędzie. Nic nie wskazywało na to, że celowo się ulotniła. Więc co się wydarzyło?...
Ta historia męczyła mnie długie lata, aż w końcu niedawno do niej wróciłam. Udało mi się odszukać ludzi, którzy przyjaźnili się z Agatką, a wśród nich nawet takich, którzy byli z nią wtedy byli na szlaku. Jedna z dziewczyn opowiedziała mi wszystko tak, jak to zapamiętali. Lecz jeśli mam być szczera, to ani trochę nie zbliżyłam się do prawdy. Być może ta sprawa nigdy nie zostanie wyjaśniona...
Odszukałam opiekuna Agatki, starego leśniczego. Boże, musi mieć już ze sto lat! Przynajmniej na tyle wygląda. Nie przypuszczałam, że jeszcze żyje, a jednak. O tym, że był jej opiekunem, dowiedziałam się od znajomego ratownika. Uprzedzano mnie, że trudno się z nim dogadać, ale nie przypuszczałam, że aż tak. Od tego trzeba zacząć, że dziadek patrzył na mnie, jak na wroga. Mojego fotografa z miejsca wyrzucił za drzwi. A już rozmowny nie był na pewno! Dopiero pod koniec trochę się rozkręcił; jednak co w jego gadaniu było prawdą, to już jeden Pan Bóg wie...
- Jako niemowlaka w lesie ją znalazłem, na polance. Rankiem w obchód poszłem, a tu patrzę, dziecko w trawie leży, golusieńkie, a obok sarna się pasie, jakby nigdy nic. A dziecko wcale nie wystraszone, śmieje się do mnie i rączki wyciąga. No to wziąłem do siebie...
- Ale jak to pan wziął, przecież musiał pan chyba zgłosić, że pan niemowlę znalazł?...
- Ano, to i zgłosiłem, jak trzeba. Ale se powiedziałem, że do sierocińca nie oddam i nie dałem. A matki nie znaleźli. Mówili, że pewnie jaka dziewucha porodziła i zostawiła na pastwę. Ja tam nie wiem.
- No dobrze, ale jak pan uzyskał prawo do opieki, tak bez problemu?
- A bez. Miało się swoje sposoby. Ja leśniczym byłem i strażnikiem przyrody, w parku narodowym...
- Aha... ( nie miałam pojęcia, co konkretnie ma na myśli, ale fakt - w tamtych czasach mógł mieć różne układy... )
- Dumałem i dumałem, jakie imię jej dać. Na przykład Agatka będzie dobrze, pomyślałem sobie. I tak zostało. Ona zawsze inna była, nie taka jak zwyczajne dzieci.
- To znaczy?
- Ano, inna to znaczy inna. A mądrzejsza od starych! Jak jej o górach opowiadałem, to ona wszystko lepiej ode mnie wiedziała. Raz o Klimku mówiłem, o Klimku Bachledzie, wie pani? Więc jej opowiadam, a ona mi na to: dziadku, to nie tak było... A skąd ty możesz wiedzieć, pytam, ze sześć lat może miała, a ona na to: wiem i już. Pewna swego była...
- Słyszałam, że niedźwiedzie nocami karmiła...
- A to pewnie od tego gówniarza pani się nasłuchała, tego, co za nią łaził... Mrzonki, powiadam. Mnie tam o tym nie wiadomo. Ale toć ona ze zwierzętami chowana, w lesie od urodzenia żyła, to kto ją tam wie, może i karmiła?
- Jak pan sądzi, co się z nią stało?
- Za język niech mnie pani nie ciągnie. Agatka to Agatka, raz jest, raz jej nie ma. Nie pierwszy raz znikła. Już kiedyś parę lat jej nie było i nikt nie wiedział, co z nią. Potem znienacka wróciła i już.
- A gdzie wtedy była, wyjaśniła to panu?
- Ja nie pytałem. Nigdy o nic nie pytałem. Dorosła już była. Ponoć do szkół pojechała, wiedzę zdobywać, świat oglądać. Tak jakby jej to było potrzebne... ja tam nie wiem.
- I myśli pan, że teraz też się pewnego dnia pojawi?
- Ja nic nie myślę. Znika, kiedy chce, zjawia się, kiedy chce. To nie na mój rozum. Ani nie na pani, bez obrazy.
- Nie wierzy pan, że mogła zginąć, że nie żyje?
- Agatka, zginąć, w górach? Nikt gór nie znał, jak ona... Góry ją lubiły. A co znaczy, nie żyje? Pani to wie? Wie pani, co to śmierć, co to życie?...
- Nie, nie wiem. Chyba nikt tego nie wie.
- Ona wiedziała.
- Ciągle pan na nią czeka, prawda?
- Czekam, nie czekam, jakie to ma znaczenie... Będzie, jak ona zechce. Pewnego dnia ją spotkam, tyle wiem. A pani niech się tym lepiej nie zajmuje, czasu szkoda. Nie ma pani nic lepszego do roboty?

No i tyle się dowiedziałam. A od innych jeszcze mniej. Była ajentka schroniska twierdzi, że dziewczyna musiała zabić się w tych górach, cudów nie ma. Szkoda jej, sympatyczna była, grzeczna, pracowita, bystra taka... Goście za nią przepadali. Może lekkomyślna trochę, te stroje, niezbyt na miejscu, no i na gitarze grała, jak jakaś gwiazda, głupoty takie. Co prawda, po godzinach; w pracy była zawsze akuratna, nie można narzekać... Cóż, dziwaczka trochę, ale przecież wiadomo, sierota, normalnego domu nie miała. Po górach się włóczyła, no i widać, tak jej było pisane...

Wygląda na to, że na tym koniec moich poszukiwań. Niczego więcej się już nie dowiem. Ciekawsze wspomnienia dołączyłam oddzielnie. Proszę wyciągać własne wnioski... Jeśli o mnie chodzi, pewnie kiedyś, po latach, znów wrócę do tej sprawy. Nie da mi ona spokoju. Chyba, że pewnego dnia Agatka się odnajdzie. Pojawi się znienacka, w swoich koralikach i falbankach, z warkoczykami; taka sama, no bo jakże mogłaby być inna?! Być może. Kto chce, niech w to wierzy. Bo ja jakoś nie mogę...