I.
Agatkę poznałam w
jednym z tatrzańskich schronisk, gdzie wydawała posiłki z
kuchennego okienka i nalewała wrzątek na herbatę. Kiedy krzątała
się za tym okienkiem, tanecznym krokiem, podśpiewując, roześmiana,
barwna jak egzotyczny ptak - każdy od razu czuł się w tym
schronisku jak w domu, a nawet lepiej... To właśnie ona stwarzała
ten niepowtarzalny klimat, samą swoją magiczną obecnością.
Ciekawa jestem, czy jej pracodawcy potrafili docenić, jaką korzyść
im przynosiła! Tłumy waliły do tego schroniska jak w dym.
Należałam do tych tłumów. Większość stałych bywalców dobrze
znała niezwykłą dziewczynę z kuchni i kiedy akurat nie zastało
się Agatki w okienku, czuło się rozczarowanie i pustkę. W każdym
razie schronisko bez Agatki to już nie było to samo.
Podobno była
studentką, studiowała geologię czy też geografię, a sezonową
pracą w schronisku dorabiała sobie do skromnego stypendium. Nikt
tego jednak nie wiedział na pewno. Krążyły różne pogłoski,
sama Agatka natomiast niewiele o sobie mówiła. Powtarzała za to z
dumą, że jest autentyczną góralką i ma góralską duszę. Do
dziś, choć upłynęły już lata, mam ją przed oczami; choć w
moim przekonaniu nie była nigdy dziewczyną z krwi i kości; była
elfem w ludzkiej postaci. Strzygą...
Drobna, trochę
piegowata, o lekko orientalnej urodzie; nosiła czarne warkoczyki,
bawełniane koszulki, kolorowe spódniczki z falbankami, apaszki,
miliony koralików, kokardek i bransoletek. I kierpce. Była opalona
i gibka, poruszała się z gracją i zwykle coś sobie nuciła.
Zawsze się uśmiechała, nigdy nie widziałam jej bez uśmiechu na
twarzy. Była tak inna niż my wszystkie, dziewczyny w dżinsach i
obszernych swetrach, jakby pochodziła z innego świata. Nie
podlegała modzie, tworzyła własną. Ale niechby któraś z nas
spróbowała naśladować Agatkę, wyglądałaby idiotycznie, jak
słoń w jedwabnej apaszce!
Czasem wieczorem, po
pracy, Agatka - zwykle usilnie przez nas namawiana - siadała przed
schroniskiem otoczona wianuszkiem słuchaczy, boso, bo pewnie bolały
ją nogi od wielogodzinnego stania w tym okienku, z gitarą i lekko
schrypniętym głosem śpiewała piosenki Stachury. W przerwach
opowiadała góralskie historyjki, a my słuchaliśmy jej oczarowani,
bo robiła to z prawdziwym gawędziarskim zacięciem, autentyczną
gwarą; a przy tym zawsze powiedziała coś takiego, co zostaje w
pamięci do końca życia. Bo Agatka była mądra. Wbrew pozorom nie
była lekkoduchem; wręcz przeciwnie, była rozsądna, konkretna i
prosta w sensie prostoty ducha. Nie podrywała chłopaków, nie
usiłowała się podobać, samo jej to wychodziło. Nigdy się nie
zgrywała i nie udawała. Była sobą i wyłącznie sobą. Czasem
zabawialiśmy się wywoływaniem duchów w jej klitce na pięterku,
pełnej maskotek, poduszeczek własnej roboty i polnych kwiatów.
Paliliśmy wtedy świece i kończyło się na opowieściach z
dreszczykiem, bo chyba właśnie o to chodziło; duchy przecież i
tak latały po tym starym schronisku, nie trzeba było ich specjalnie
zapraszać...
Uwielbiały Agatkę
zwierzęta, obojętnie czy był to schroniskowy koń, zły pies,
bezdomne koty, czy ptaki. Znała się na ziołach, drzewach i
kwiatach, a góry nie miały dla niej tajemnic. Na ten temat także
krążyły różne plotki: podobno ktoś widywał, jak nocą wymyka
się w góry i karmi dzikie zwierzęta, podobno nawet niedźwiedzie,
które zupełnie się jej nie bały. Ale to na pewno były bajki... Z
perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że początkowo traktowaliśmy
ją z lekka protekcjonalnie, jak traktuje się dziwne egzotyczne
stworzenia, inne i nie do końca rozumiane; potem jednak ulegliśmy
jej czarowi, nawet nie zastanawiając się nad jego istotą. Obecnie
sami siebie pamiętamy jako tło, szarą masę podobnych do siebie
młodych ludzi, usiłujących uszczknąć coś dla siebie z tej
bogatej aury, która ją otaczała. Już nie bardzo pamiętamy
siebie nawzajem, a założę się, że Agatkę pamiętają wszyscy,
którzy się z nią kiedykolwiek zetknęli...
Pewnego upalnego
dnia wybraliśmy się na Przełęcz pod Chłopkiem. Było nas kilka
osób, raczej obeznanych z górami. Wycieczkę pod Chłopka
traktowaliśmy bardziej jako spacer, niż poważną wyprawę.
Maszerowaliśmy właśnie ostro, leśnymi skrótami, od naszego
schroniska w stronę Morskiego Oka, kiedy na ścieżce tuż przed
sobą spotkaliśmy Agatkę w towarzystwie leśniczego. Szli wolno,
ponieważ leśniczy był mocno wiekowym człowiekiem. Agatka ubrana
była turystycznie, w górskie buty, dżinsowe spodenki do kolan i
czarną bawełnianą podkoszulkę. Na plecach miała mały czerwony
plecaczek, w pasie przewiązany sweter z owczej wełny. Nie pozbyła
się jednak swoich wisiorków i bransoletek, a czarne warkoczyki
śmiesznie podskakiwały, gdy poruszała głową.
- Dzień dobry.
Cześć, Agatka! Wybierasz się w góry?
- Mam dziś wolne,
więc chciałam się trochę przejść - uśmiechnęła się.
- Gdzieś
konkretnie? Bo idziemy pod Chłopka, może poszłabyś z nami?
Agatka zastanowiła
się. Odniosłam wrażenie, że jest jakaś inna niż zwykle, jakby
nieco zamyślona czy zatroskana, a może roztargniona, sama nie
wiem...
- Wiecie co, to jest
dobra myśl - powiedziała. - Ale mam coś jeszcze do załatwienia.
Spotkamy się koło schroniska, dobrze? W razie czego poczekajcie na
mnie chwilę.
Pomachaliśmy sobie
na pożegnanie i minęliśmy ich, prędko zostawiając w tyle.
Wkrótce dotarliśmy do Morskiego Oka, kupiliśmy sobie herbatkę i
rozsiedliśmy się na kamieniach nad jeziorem.
- Dziwna ta Agatka -
ktoś powiedział. - Co ona może mieć do załatwienia w lesie?
- Rozmawiała o
czymś z tym dziadkiem, zna go, co cię to zresztą obchodzi, jej
sprawa...
- Idzie! Hej, jak tu
dotarłaś tak szybko? Przygotowaliśmy się na dłuższe czekanie!
Agatka usiadła koło
nas po turecku, nie była ani trochę zdyszana, więc bynajmniej nie
biegła za nami.
- Mam swoje sposoby
- odpowiedziała z uśmiechem. - To co, ruszamy?
- Zaraz, zaraz,
musimy oddać te kubki. Zapalisz?
- Ja nie palę -
wzruszyła ramionami. - Ale daj, spróbuję!
Ona wszystko
traktowała jak zabawne i intrygujące doświadczenie, bez uprzedzeń
i bez zbędnych emocji. Zaciągnęła się lekko, roześmiała i
oddała papierosa:
- Dobra, niech ktoś
zabiera te kubki i idziemy, szkoda czasu...
- Agatka, bez jaj,
powiedz, jak tu przyszłaś, przefrunęłaś, czy co?
- Oj, zaraz
przefrunęłam, przyszłam od strony Żabich. Jest taka ścieżka...
Ruszyliśmy znowu
ostrym marszem, żeby jak najszybciej odbić od tłumów, pchających
się nad Czarny Staw. Kiedy znaleźliśmy się wreszcie na naszym
szlaku, zrobiło się pusto; mało kto tędy łaził, szlak był dość
zaniedbany i uchodził za trudny, nie nadawał się dla niedzielnych
turystów. Od razu poczuliśmy się lepiej. Nie byliśmy
tolerancyjni, nie ma co udawać. Te chmary mamuś i tatusiów z
rozwrzeszczanymi pociechami, panienek potykających się na obcasach,
eskortowanych przez kolesi w szortach i sandałach, to było coś nie
do zniesienia na dłuższą metę... Niestety, wciąż ich
słyszeliśmy, ale wstrętne brzęczenie dobiegało tu jakby z innego
świata.
- To jest tak,
jakbyśmy zostawili ich z drugiej strony jakiejś bariery - zauważyła
jedna z dziewczyn. - Tylko zastanawiam się, kto jest bardziej
realny, my czy oni? Nie zdaje wam się, że ci ludzie tam nie są
rzeczywiści?
- Im się tak na
pewno nie wydaje!
- Może są różne
rzeczywistości? - powiedziała Agatka, która do tej pory prawie się
nie odzywała. Teraz uśmiechnęła się po swojemu, promiennie i
zagadkowo, a może tylko promiennie, a zagadkowość była naszym
przywidzeniem. W każdym razie jej zdrowe, białe zęby błysnęły w
słońcu, zanim dodała:
- Teraz lepiej
uważajmy, ten odcinek jest dość zdradliwy i ubezpieczenia są tu
mocno przeterminowane!
Przebyliśmy gęsiego
mocno przewieszoną skalną bulę, przytrzymując się zardzewiałego
łańcucha. Kiedy próbowałam przeskoczyć paskudną wyrwę w skale,
klamra została mi w ręku. Pod naszymi stopami pionowe urwisko
opadało wprost do Czarnego Stawu.
- Emocje jak na
rybach! - odezwał się jeden łepek - Ktoś powinien zadbać o ten
szlak...
- Mają go
remontować. Długo był zamknięty, rzadko kto teraz tędy chodzi.
- Dobra, zróbmy
przerwę na fajkę. Patrzcie ludzie, jaki stąd widok!
Widok był,
rzeczywiście... Skalne ściany wokół, masa powietrza pod nami i
nad nami. Poczuliśmy się tacy maleńcy! A jednak góry nie
przytłaczały; stanowiliśmy z nimi jedność, wszystkie sprawy z
nizin wydawały się banalne i nieistotne, nieprawdziwe i odległe
jak sen. Znów te rzeczywistości, cholera...
- Kurde, jak tu
pięknie... - westchnął ktoś romantycznie.
- Idziemy, idziemy!
Do przełęczy już nie tak daleko, stamtąd też jest niezły
widoczek.
- Zeżarłoby się
coś...
- Na przełęczy!
Ruszyliśmy dalej
skalnym gzymsem. Agatka szła przodem lekko, niemal nie patrząc pod
nogi, a jednak pewnie, jakby znała na pamięć każdy kamień.
Przepaścistość trasy robiła wrażenie, ogrom otaczających nas
szczytów był rzeczywiście imponujący; w końcu to najwyższe góry
po naszej stronie Tatr; Mięguszowieckie i Rysy; a z przeciwnej
strony widzielismy Żabie, łagodne i zielone, i całą dolinę
Rybiego Potoku, tafle jezior, ludziki jak mrówki... Było bardzo
gorąco, powietrze drżało od upału, ktoś zaczął śpiewać jakąś
głupią piosenkę.
- Zamknij się,
zagłuszasz!
- Co zagłuszam?
- Muzykę sfer...
- Odbiła ci palma?
Może dostałeś udaru?
- Nie słyszycie? W
górach zawsze coś gra, coś jakby perkusja...
- Kretyn.
Agatka parsknęła
śmiechem.
- Nie taki kretyn -
powiedziała nie odwracając się. - Ja też ją słyszę.
Marzyliśmy o
cieniu, ale właśnie weszliśmy w kamienisty żleb, mocno
nasłoneczniony. Szliśmy jego lewym skrajem, czymś w rodzaju półki
skalnej, zawalonej gruzem, dość ostro pod górę. Trzeba było
uważać na osuwające się spod nóg kamienie.
- Ale rumowisko! -
powiedziałam.
- Już niedaleko, to
ostatni odcinek drogi - powiedziała Agatka, zatrzymując się i
odwracając do nas. Otarła pot z czoła, uśmiechała się, oczy jej
błyszczały. Spojrzała gdzieś ponad nami lub poprzez nas. Jakby
się chwilę zawahała...
- Ej, poczekajcie
chwilę, albo lepiej idźcie wolno dalej, zaraz wracam! - powiedziała
i zaczęła schodzić szybko w przeciwnym kierunku; po chwili
obejrzała się, pomachała nam ręką, aż w końcu zniknęła za
załomem. Ruszyliśmy w górę i szliśmy w milczeniu jakiś czas,
oglądając się co chwilę, ale Agatki nie było widać, ani
słychać.
- Gdzie ona jest,
zgłupiała czy co?
- O rany, pewnie
poszła siku, dogoni nas...
- Dosyć długo
sika...
- No przecież tu
jej się nic nie stanie, nie ma przepaści, a ona zna te góry lepiej
niż ty! Może chciała od nas odpocząć?
- Może. Nic
dziwnego, towarzystwo takiej bandy kretynów...
Doszliśmy już
prawie do przełęczy, a po Agatce wciąż nie było śladu. Zaczęło
nas to niepokoić, a przynajmniej porządnie dziwić.
- Zawołajmy ją
może... Agatka! Hej, Agatka!!!
- Zaraz się zjawi i
ci powie, że w górach się nie wrzeszczy. Chcesz jej zrzucić
lawinę na głowę?
Ale Agatka się nie
zjawiła. Dotarliśmy do przełęczy. Wiało trochę, ale na upał to
nawet dobrze. Widok był piękny, owszem, choć nie tak, jak ten po
naszej stronie. To nie żaden patriotyzm lokalny, żeby kto nie
myślał, po prostu przełęcz tutaj opadała łagodniej, krajobraz
nie był tak spektakularny. No, chociaż te słowackie wierchy,
szkoda gadać... Jednak przedłużająca się nieobecność Agatki
zaczynała nam działać na nerwy. Mimo to rozpaliliśmy maszynkę
benzynową, nastawiliśmy wodę na herbatę, ktoś tam zabrał się
za przygotowywanie kanapek...
Słuchajcie, jej
nie ma już ponad pół godziny! To nie jest normalne. Chłopaki,
idźcie jej poszukać, może złamała nogę! Przecież coś musiało
się stać!
Trzech facetów
zeszło na dół. Nawet apteczkę zabrali. Próbowaliśmy udawać, że
wszystko jest w porządku. Wmawialiśmy sobie, że za chwilę wrócą
wszyscy razem, i wszystko okaże się jakimś nieporozumieniem. A
jednak w głębi ducha wiedzieliśmy, że stało się cos
nieodwracalnego...
Chłopcy wrócili po
może dwudziestu minutach. Sami.
Wpatrywaliśmy się
bezradnie w czerwony plecaczek.
- To niemożliwe!
Chyba się nie zabiła?...
- Gdyby się jakimś
cudem zabiła, to znaleźlibyśmy jej zwłoki, nie? Mówię wam,
śladu po niej nie ma. I patrzyliśmy w dół szlaku, widać by ją
było jak na dłoni...
- A jeśli...
spadła?
- Daj spokój,
Agatka by spadła?! Zobaczycie, to znowu nowy numer Agatki. Tak jak z
tymi Żabimi! Pojawi się nagle od strony Mięgusza i powie, że ma
swoje drogi...
- Musiałaby być
idiotką!
- Każdemu czasem
odbija. Słuchajcie, zjedzmy coś, na głodno i tak nic nie
wymyślimy. Jeśli się nie zjawi, idziemy jej szukać wszyscy, a w
ostateczności trzeba będzie zawiadomić kogoś... no, znaczy się,
ratowników...
- Najpierw trzeba by
sprawdzić w schronisku, może naprawdę wróciła z jakiegoś
powodu, mogła się źle poczuć...
- No, fakt, była
dziś trochę dziwna, zauważyliście?...
- Och, ona zawsze
jest dziwna...
Nigdy więcej nie
zobaczyliśmy Agatki. Ani nasze poszukiwania, ani późniejsze
wielokrotne poszukiwania ratowników nic nie dały. Nie odnaleźli
jej, ani żywej, ani martwej. Kiedy tamtego dnia zeszliśmy nad
Czarny Staw pod Rysami, pytaliśmy ludzi, czy nie widzieli wracającej
ze szlaku czarnowłosej dziewczyny z warkoczykami, bardzo
charakterystycznej. Nikt taki nie schodził, odpowiadali. Niektórzy
długo bankietowali nad stawem, byli pewni, że tędy nie
przechodziła. Potem przeszukano jeszcze cały masyw. Bezskutecznie.
Sprawdzano nawet staw, ale przecież gdyby nawet w piękny, słoneczny
dzień wpadła ze skały do wody, ktoś by to przecież zauważył! A
raczej zauważyliby wszyscy wokół... Przeprowadzono również
normalne w przypadkach zaginięć dochodzenie. Można powiedzieć, że
szukano Agatki wszędzie i może nawet do dziś jej szukają... Nikt
jej nigdzie nie widział, ani też nie dała znaku życia.
Przepraszam, jakiś palant podobno ją widział, jak karmiła w nocy
niedźwiedzicę z małymi, po czym rozpłynęła się we mgle, ale
zawsze znajdzie się ktoś, kto wymyśla podobne głupoty! W plecaku
Agatki była tylko wiatrówka, składany nóż i butelka wody
mineralnej. Gdyby chciała się gdzieś ulotnić, wzięłaby to ze
sobą, zauważył ktoś z nas. Odszukaliśmy starego leśniczego, z
którym rozmawiała w lesie. Kręcił tylko głową z uporem maniaka.
Wyraźnie niechętny do zwierzeń:
- Nie, ona nie mogła
zginąć w górach... Znała je na wylot. Rozważna była dziewucha,
wychowała się w górach.
-
Ale mówiła, że ma jakąś sprawę do załatwienia, kiedy z panem
była, może to by coś wyjaśniło?...
Stary znów pokręcił
głową:
- Ja tam nic takiego
nie pamiętam, o żadnej sprawie nie wiem. I po co wyjaśniać? Los
to los...
Głowę daję, że
coś wiedział. Tyle, że sam diabeł nic z niego nie wydobędzie...
Cóż, ślepa uliczka. Co ciekawe, spotykaliśmy się na przestrzeni
kilku lat dość regularnie, a nikt z nas, co uświadomiliśmy sobie
już wtedy, nie ma jej zdjęcia. Mimo że wszyscy fotografowaliśmy
zawzięcie. Jakoś się widocznie nie składało...
Jeśli o mnie
chodzi, nigdy potem nie śledziłam tej sprawy. Nie musiałam.
Wiedziałam, że Agatka się nie znajdzie. Być może zawsze należała
do innej rzeczywistości, chwilowo tylko zagubiona w naszym świecie?
II.
Wygląda na to, że
dałem się zauroczyć na całe życie dziewczynie, która nie
istnieje.
Nie chodzi o to, że
podobno zaginęła. Zrozumcie mnie dobrze; ja nie wiem, czy ona
kiedykolwiek istniała naprawdę, czy była tylko wytworem mojej
fantazji... No, bo to wszystko nie trzyma się kupy! Słyszałem już,
że mają mnie za głupka, pomylonego palanta z chorą wyobraźnią,
a nawet za kłamcę, żerującego na cudzym nieszczęściu.
Ośmieszyłem się. Sam nie wiem, co o sobie myśleć. Przysięgam,
zawsze byłem trzeźwym facetem. Dopiero ona coś takiego ze mną
zrobiła... Moja Agatka. Kiedy sobie to wszystko przypominam, odnoszę
wrażenie, że były w tym dwie historie. Dwie rzeczywistości.
Jedna, jak najbardziej realna: świetna dziewczyna ze schroniska;
może trochę nietypowa, ale interesująca; w której się z miejsca
zadurzyłem. Normalka. I druga historia, niejasna i zamazana, jakbym
się naćpał; nawet we wspomnieniach. Nic w niej nie jest jasne i
czytelne. Niczego nie jestem pewien. To tak, jak ze snem. Myślę
sobie nieraz, że tylko ta pierwsza rzeczywistość była prawdą, a
ta druga iluzją, złudzeniem. Wymyśliłem ją sobie. Może
potrzebowałem czegoś niezwykłego, romantycznego. A może ona,
Agatka, tak na mnie działała... Chciałbym w to wierzyć, dla
własnego zdrowia psychicznego. Lecz przecież gdzieś w środku
czuję z całym przekonaniem, że niczego nie wymyśliłem. I jestem
bezradny. Głupie uczucie. Zwłaszcza, że minęły już lata, a nic
się nie zmieniło. Wciąż nie mogę zapomnieć...
Byłem wtedy
studentem i co sezon jeździłem w Tatry. Sam. Zawsze byłem
samotnikiem. Do tej pory lubię obcować z górami w samotności. Nie
pociągało mnie towarzystwo rozbawionych grup moich rówieśników,
które okupywały schroniskowe podłogi, nocami przesiadując w
jadalni, gadając głupoty i wyjąc kiczowate piosenki o górach; w
chmurach dymu i oparach piwa. Jakoś do nich nie pasowałem. A i oni
mnie nie zapraszali. Zdawkowe hej i konwencjonalne uśmiechy, to
wszystko, co nas łączyło. Zawsze rezerwowałem sobie pryczę w
sypialni, chciałem być w dobrej kondycji. Wieczorami czytałem
książki, wcześnie chodziłem spać, wstawałem o świcie i
wychodziłem w góry. Oni sprawiali wrażenie, że nie potrzebują
wypoczynku. Spotykaliśmy się czasem na szlaku, ale nigdy nie
szliśmy razem. Lubię włóczyć się po ulubionych miejscach
powoli, posiedzieć, pogapić się. Oni zawsze maszerowali szybko,
bez przystanków, do konkretnego celu - pewny krok, równe tempo,
rytmiczne oddechy, cześć w przelocie i już ich nie było. Agatka
czasem z nimi chodziła. Lubiła też posiedzieć w ich towarzystwie
po pracy. Przysiadałem się wtedy również, po to jedynie, żeby ją
obserwować, słyszeć jej lekko zachrypnięty śmiech, wyłowić jej
słowa z gwaru innych głosów. Nigdy jednak nie wytrzymałem długo.
Wolałem patrzeć na nią bez nich. Kupować coś co chwilę w
bufecie, kawę lub herbatę lub jakąś zupę i rozmawiać z nią w
okienku. Bo Agatka pracowała w kuchni, wydawała posiłki i
sprzątała. Podobno studiowała geologię, a w wakacje dorabiała
sobie w schronisku. Kiedy jednak zapytałem ją o to wprost, tylko
się zaśmiała i zapytała:
- Czy to ważne,
czym się jest? Ważne, jakim się jest, prawda?
Jaka była? Wtedy
wydawało mi się, że wiem. Dla mnie była śliczna, wyglądała jak
lalka z porcelany, taka delikatna, lekka w tych swoich spódniczkach
z falbankami, kokardkach i koralikach... zwiewna i poetycka.
Poruszała się jak tancerka. Miała twarz dziecka, z czarnymi
warkoczykami i dołeczkami w policzkach; a głos i spojrzenie
dojrzałej kobiety, kobiety po przejściach. Była wesoła i smutna
jednocześnie, jasna i mroczna, prosta i tajemnicza, krucha i twarda
jak skała... Towarzyska, a zarazem samotna jak i ja. Miała wiele
twarzy. Kiedy grała na swojej czerwonej gitarze, jej spojrzenie
stawało się nieobecne, a zielone, kocie oczy czarne jak otchłań.
W takich chwilach nikt nie ośmieliłby jej przeszkodzić;
onieśmielała, a może nawet budziła jakąś nieokreśloną obawę?
Aż do momentu, w którym nagle kończyła mocniejszym akordem,
wybuchała krótkim śmiechem; tym swoim charakterystycznym, lekko
schrypniętym śmiechem, który do dziś dzwoni mi w uszach...
Rzucała jakiś żart i wszystko wracało do normy. No i co tu się
dziwić, że taki chłopak, jakim wtedy byłem, zakochał się w niej
bez pamięci? Inne dziewczyny wydawały mi się przy niej toporne i
bezbarwne jak obora obok japońskiej pagody! Zresztą wszyscy ją
podziwiali, lgnęli do niej jak ćmy do światła, tak więc moje
uwielbienie ginęło w tłumie. Nawet nie byłem pewien, czy je
zauważała; a nie miałem odwagi wyznać jej wprost swoich uczuć.
Byłem raczej nieśmiały. Głupi szczeniak, może gdybym to zrobił,
wszystko potoczyłoby się inaczej, w końcu przecież wyróżniła
mnie w pewnym sensie; może miałbym jakiś wpływ na scenariusz
zdarzeń, może... Nie, nie oszukujmy się, nie przeceniajmy swojej
roli, niczego bym nie zmienił; tam toczyła się jakaś gra, której
sensu nie rozumiałem, nie rozumiem i nie zrozumiem już nigdy.
Toczyła się niezależnie ode mnie, a ja mogłem być tylko biernym
widzem, bo przecież nawet nie pionkiem w grze...
Trudno, muszę teraz
opowiedzieć o tej drugiej stronie medalu, nawet jeśli narażę się
na kpiny z waszej strony. Już to przerabiałem, zaryzykuję. Kiedyś
zdarzyło mi się wspomnieć o tym komuś i spotkałem się z typową
reakcją... Nieważne. Jak wspominałem, moja pamięć w tym zakresie
jest dość mglista; wspomnienia rwą się jak zetlała koronka.
Jednak wydaje mi się, że to ważne; może to klucz do zrozumienia
zniknięcia Agatki. No więc pewnej nocy obudziłem się i już nie
mogłem zasnąć. Było duszno. Wiecie, jak może być duszno latem w
starym, drewnianym schronisku? Wierciłem się i wierciłem, wylazłem
ze śpiwora, ale nic mi to nie pomogło. Nade mną ktoś spał i
chrapał. Nie mogłem tego wytrzymać, postanowiłem wyjść na
chwilę na świeże powietrze. Zabrałem latarkę i cicho zszedłem
na dół. Schody skrzypiały, ale nikogo nie obudziłem. W jadalni
też już była cisza. Rzuciłem okiem na zegarek, fosforyzujące
wskazówki pokazały parę minut po północy. Obawiałem się trochę
przejścia przez leżące pokotem na podłodze ciała, mieli jednak
mocny sen. Osłaniając latarkę dłonią - nie chciałem nikogo
podeptać - lawirowałem ostrożnie w stronę wyjścia i tylko raz
ktoś rzucił mięsem. Przed schroniskiem odetchnąłem z ulgą,
siadając na ławeczce pod okapem. Noc była parna, trochę mglista.
Jutro może być burza, pomyślałem sobie niechętnie. Siedziałem
tak dłuższą chwilę, kiedy raptem dostrzegłem sylwetkę,
wynurzającą się z ciemności, od strony zaplecza schroniska.
Postać przystanęła na moment i rozejrzała się. Na wszelki
wypadek przestałem oddychać. Siedziałem w głębokim cieniu i nie
było mnie widać, ale nad gankiem paliła się lampka i w jej
poświacie rozpoznałem Agatkę. Po chwili skierowała się w stronę
leśnej ścieżki i znikła między drzewami... Czego, do diabła,
szuka w lesie w środku nocy, zadałem sobie pytanie. Byłem tak
zdziwiony i, co tu kryć, tak ciekawy, że więcej nie myślałem i
zanim oprzytomniałem, ruszyłem za nią w las. Miałem na sobie
czarną koszulkę i granatowe dresowe spodnie, nie rzucałem się w
oczy, a latarki nie zapalałem. Ciemność była absolutna, od razu
na wstępie zgubiłem dróżkę. Cudem nie roztrzaskałem się o
drzewa. Ale nie zrezygnowałem, odnalazłem ścieżkę i po omacku
parłem naprzód. Nic nie było słychać, ani widać. Nie wiedziałem
nawet, czy idę we właściwym kierunku, przecież mogła gdzieś
skręcić. W pewnej chwili dostrzegłem z oddali, z przodu, nikłe
światełko; widocznie też miała latarkę. No, wszystko jasne,
zmierza w stronę szosy. Zwolniłem i również poświeciłem sobie
przez moment, cały czas osłaniając latarkę dłonią. Jej
światełko migało co chwilę, jakby specjalnie dla mnie, i w ten
sposób wkrótce dotarłem do granicy lasu. Przede mną była szosa.
Ukryty za drzewem, ujrzałem sunący szybko wzdłuż szosy cień. W
lewo. Trzymając się swojej strony, osłonięty drzewami, lazłem w
tym samym kierunku, potykając się o wystające korzenie. Na
szczęście była dość daleko, a normalne odgłosy lasu w nocy,
miałem nadzieję, zamaskują moje trzaski i szelesty. Starałem się
skradać jak najciszej. Przygoda zaczynała budzić we mnie dreszcz
emocji. Co ta Agatka kombinuje... Bałem się, kretyn, że może
idzie na nocną schadzkę... Zauważyłem, że skręca dalej w
dolinę, w kierunku odchodzącego stąd szlaku. Za chwilę znowu
zniknie w lesie. Odczekałem tę chwilę i przebiegłem na drugą
stronę szosy. I znów mozolnie sunąłem jej śladem, kamienistą
ścieżką; nawet nie wiem, jak długo to trwało, straciłem rachubę
czasu, a nie pomyślałem o zegarku. W końcu las przerzedził się.
Szlak prowadził dalej na rozległą polanę. Z lewej strony
ograniczał ją las; z prawej, w oddali, pasmo gór, teraz ledwie
rysujących się w ciemnościach na tle nieba. Mgły pełzały niżej,
tam w górze wiało; niebo byłoby krystalicznie czyste, granatowe,
gdyby nie pędzące po nim skłębione chmury, miotane wiatrem. Spoza
tych chmur, podświetlanych światłem księżyca, migotały
nieliczne gwiazdy. Sam księżyc, jak duch, to pokazywał się na
ułamek sekundy, to znów znikał za chmurami i wtedy widać było
jedynie czarny krążek w upiornej poświacie. Sceneria jak z
horroru, pomyślałem. Wciąż kryjąc się za drzewami dostrzegłem,
że Agatka przecina skosem polanę i znika po lewej stronie, w lesie.
Była teraz lepiej widoczna, rozpoznałem spódniczkę z falbankami i
sterczące warkoczyki. Dopiero teraz dotarło do mnie, że w takim
stroju nikt nie wybiera się na górską wycieczkę, szczególnie w
nocy. Ale nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo. W obawie, że
mi tu zniknie na dobre, pośpieszyłem za nią na polanę.
Natychmiast ją zobaczyłem. Siedziała kilkanaście metrów dalej,
na wpół ukryta za świerkami, rosnącymi tutaj z rzadka; spoza nich
dobiegał szum wody, więc domyśliłem się, że siedzi nad
strumieniem. Padłem w trawę, ale na szczęście siedziała po
turecku, odwrócona do mnie tyłem, więc nie mogła mnie zobaczyć.
Parę kroków za mną stał opuszczony szałas pasterski, doczołgałem
się do niego i wlazłem do środka. W tylnej ściance kilka desek
było wyłamanych, w razie czego miałem drogę ucieczki. Przez otwór
wejściowy widziałem ją za to jak na dłoni. Tutaj, w dolinie,
wciąż pełzały mgły i chwilami wydawało mi się, że Agatka
unosi się w powietrzu. Znów minął jakiś czas i nic się nie
działo. Wyglądało na to, że na kogoś czeka. A potem ujrzałem to
na własne oczy. Misterium... Z lasu wynurzyły się jakieś cienie.
Agatka wyciągnęła rękę, cienie zbliżyły się do niej. Nagle
rozległ się przeciągły ryk, a zaraz po nim cichy śpiew Agatki.
Nuciła taką dziwną piosenkę, nie słyszałem słów, ale melodię
wciąż pamiętam... Księżyc znów zaświecił. Teraz lepiej
widziałem całą scenę. Agatkę po turecku nad potokiem, otoczoną
przez niedźwiedzie. Tak, to była niedźwiedzica z małymi. Małe
niedźwiadki brykały sobie w trawie, a ich matka rozłożyła się
obok Agatki, kładąc wielki łeb na jej kolanach. Agatka karmiła
niedźwiedzicę, która delikatnie brała jedzenie z jej ręki. Potem
podbiegły dwa młode i każde dostało swoją porcję. Nagle z lasu
wyszedł ktoś jeszcze. Stary człowiek w mundurze. Gajowy chyba.
Niedźwiedzica uniosła się z miejsca, ale najwyraźniej widok
starca uspokoił ją, bo położyła się znowu. Gajowy usiadł na
zwalonym pniu i siedzieli tak razem jeszcze kilka minut. Następnie
niedźwiedzica wstała, a Agatka położyła jej rękę na głowie i
coś powiedziała. Niedźwiedzica odwróciła się, zaryczała i
kołysząc się na boki, poczłapała do lasu, a małe pobiegły za
nią. Po chwili wszystkie znikły między drzewami. Koniec. Agatka i
stary leśniczy również wstali i odeszli w głąb lasu, tyle że w
przeciwnym kierunku. Zauważyłem, że przekroczyli strumień bez
wysiłku, jak po kładce, lecz tam nie było żadnej kładki,
sprawdziłem. Agatka prowadziła starego człowieka pod rękę, jak
kogoś bliskiego. Zostałem sam...
Postanowiłem
przenocować w szałasie. Byłem zbyt oszołomiony, by wracać teraz
do schroniska. O świcie obudziła mnie burza i ulewa, która
przetoczyła się szybko i nastał kolejny piękny dzień. Poleciałem
nad strumień. Nie zauważyłem żadnej wgniecionej trawy, żadnych
śladów, nic. Opłukałem twarz w lodowatej wodzie. Poczułem się
głodny, znalazłem trochę jagód. Sprawdziłem godzinę, było
bardzo wcześnie, przed szóstą. Może zdążę do schroniska, zanim
otworzą bufet, zejdę na śniadanie jakby nigdy nic...
Udało mi się.
Wślizgnąłem się w czasie, gdy wstawała właśnie grupa
podłogowiczów. W pokoju przebrałem się i pojawiłem się w
jadalni, gdy już zaczęli wydawać śniadania. Zamówiłem
jajecznicę i podszedłem do okienka. Agatka krzątała się tam,
uśmiechnięta jak zwykle, tanecznym krokiem baletnicy krążąc po
kuchni, z talerzami na tacy. Zwątpiłem w to, co widziałem w
nocy...
- Cześć
górołazom! - powiedziała wesoło - Co to ma być? Jajeczniczka?
Świetny wybór, oprócz tego mamy jeszcze jajeczniczkę i
jajeczniczkę, ale najlepsza jest jajeczniczka!
- Właśnie dlatego
zamówiłem jajeczniczkę. I poproszę jeszcze wrzątek na herbatę...
- Gdzie się dziś
wybierasz? - zapytała, podając mi tacę.
- Jeszcze się nie
zdecydowałem - odparłem, odwracając się już od okienka, kiedy
zatrzymało mnie w miejscu ciche pytanie Agatki:
- Dlaczego mnie
śledziłeś?
Zamurowało mnie.
Przecież nie mogła mnie widzieć! Nawet gdyby zorientowała się,
że ktoś za nią idzie, nie mogła wiedzieć, że to byłem ja...
Zastanawiałem się, co powiedzieć, ale ona tylko się roześmiała
i znikła w kuchni, wołając: pani Gieniu, jeszcze dwie kawy proszę!
Jakiś facet stanął za mną; ustąpiłem mu miejsca przy okienku i
usiadłem przy stole. Zadowolony, że nie muszę odpowiadać,
zabrałem się za moją jajeczniczkę...
Następnego dnia
wyjeżdżałem, a kiedy ponownie pojawiłem się w schronisku,
wszystko toczyło się zwykłym trybem. A potem Agatka zaginęła w
górach... W przeddzień przeżyłem, tak mi się wtedy zdawało,
chwilę tryumfu. Podeszła do mnie i dała mi na przechowanie swoją
czerwoną gitarę. Właśnie mnie!
- Chciałabym,
żebyś się nią zaopiekował - powiedziała, uśmiechnęła się i
spojrzała mi w oczy. Zmieszany i szczęśliwy, nie zapytałem,
dlaczego...
Nie będę opowiadał
o jej zniknięciu. Znacie tą historię z innych źródeł, bardziej
kompetentnych. Zaginęła w trakcie wycieczki górskiej, na szlaku
turystycznym. Była w kilkuosobowej grupie. Mimo intensywnych
poszukiwań, nie odnaleziono jej żywej ani martwej. Chcę tylko
jeszcze powiedzieć, że dla mnie to nie był koniec. Szukałem jej.
Wciąż szukam. Czasem chodziłem nocą w tamto miejsce. Dwa razy coś
mi się tam przytrafiło. Pierwszy raz, to było wkrótce po jej
zaginięciu. Siedziałem w szałasie, przygotowując sobie herbatę
na kocherze, kiedy usłyszałem jej śpiew. A przynajmniej wydawało
mi się, że go słyszę. Tą samą piosenkę. Z emocji aż oblałem
się wrzątkiem! Lecz kiedy dotarłem nad strumień, nie było tam
nikogo, a śpiew rozpłynął się w szumie wody i lasu...
Za drugim razem było
jeszcze dziwniej. Zdarzyło się to jakieś dwa lata później.
Wyszedłem właśnie na polanę, kiedy zobaczyłem coś nad
strumieniem. Jakiś ruch. I światło. Z zapartym tchem zakradłem
się bliżej i rozpoznałem, byłem tego pewien, sterczące
warkoczyki, spódniczka z falbankami, trzy cienie obok...
- Agatka! -
krzyknąłem i pobiegłem tam na oślep - Agatka!!!
Nad strumieniem
rzeczywiście ktoś siedział. Kiedy odwrócił się do mnie,
rozpoznałem starego leśniczego. Palił fajkę.
- Niech pan tak nie
krzyczy. W górach nie wolno hałasować - powiedział spokojnie. -
Proszę iść do schroniska, niedobrze włóczyć się po nocach...
- Ale...
- Przestraszyłem
pana, co? Ja tu czasem przychodzę po robocie, fajeczkę wypalić.
Las to mój dom. A pan co? Drogę pan zgubił? Pójdzie pan ze mną,
zaprowadzę do schroniska. Ja też w tym kierunku...
I
to by było na tyle. Nie wiem, czy miałem zwidy. Wtedy byłem
przekonany, że nie. Teraz niczego już nie jestem pewny... Więcej
tam nie poszedłem. Może kiedyś?... Ten staruszek już na pewno nie
żyje. Nie zaskoczy mnie więcej nad strumieniem. Swoją drogą, czas
jest przerażającą siłą. Nie dlatego, że przemijamy, ale
dlatego, że wszystko zmienia. Na przykład to miejsce, tamta dolina.
Niby to samo, a przecież inne. Jakby tylko wyglądało podobnie.
Jakby udawało tamto miejsce, bliskie i znajome już tylko we
wspomnieniach... Czerwoną gitarę Agatki mam do dziś. Wisi na
ścianie, czekając na jej powrót. Może się kiedyś doczekamy...
III.
Zarówno w mojej
pracy dziennikarskiej, jak i prywatnie, zawsze interesowały mnie
wypadki górskie. A im bardziej dramatyczne lub zagadkowe, tym
więcej. Nie uważam tego za polowanie na tanią sensację. Lubię
góry i podziwiam je. Ale bywają groźne. Może jeśli lepiej
poznamy zagrożenia i pułapki, nauczymy się szacunku dla gór,
mniej będzie wypadków...
Na historię Agatki
natknęłam się mniej więcej rok po jej zaginięciu. Z początku
myślałam, że to dość typowa sprawa. Jednak gdy poznałam więcej
szczegółów, moja pierwotna koncepcja padła. Teraz nie jestem już
nawet pewna, czy można to zakwalifikować do wypadków górskich.
Nie tylko dlatego, że nigdy nie odnaleziono ciała. Po prostu
okoliczności były takie, że, prawdę mówiąc, nikt nie miał
prawa zginąć tam bez śladu... Lato, piękna pogoda, normalny szlak
turystyczny; wprawdzie dość trudny, jak na Tatry, ale ta dziewczyna
nie była nowicjuszką, dobrze znała góry. Szła w grupie.
Oddaliła się tylko na moment i już nie wróciła. Przepadła! Jak
kamień w wodę. Nikt jej nie zauważył, choć z tego miejsca widać
wszystko jak na dłoni; obojętnie, czy spadłaby w przepaść, czy
sama by sobie gdzieś poszła. Nie miałaby zresztą gdzie iść, z
wyjątkiem drogi powrotnej w dół. Nie odchodzi stamtąd żadna inna
ścieżka. Po bokach lita skała. Opadające pionowo urwiska. Nie
miała sprzętu wspinaczkowego, a poza tym, z dołu natychmiast by ją
zauważono. Trochę wyżej jest przełęcz. na której czekali jej
znajomi. Owszem, niby w górach wszystko może się zdarzyć, ale w
tym wypadku - niby co? Natychmiast zaczęli jej szukać i szukali
przez wiele dni, a nawet tygodni. Tam właściwie nie ma gdzie
zniknąć. Można się zabić, ale nie zaginąć... Gdyby coś się
stało, ratownicy znaleźliby przynajmniej zwłoki! Podobno
poszukiwań na taką skalę nie było tu już dawno. Przeprowadzono
też dochodzenie, przesłuchano wielu świadków. Szukano na
dworcach, na lotniskach, wszędzie. Nic nie wskazywało na to, że
celowo się ulotniła. Więc co się wydarzyło?...
Ta historia męczyła
mnie długie lata, aż w końcu niedawno do niej wróciłam. Udało
mi się odszukać ludzi, którzy przyjaźnili się z Agatką, a wśród
nich nawet takich, którzy byli z nią wtedy byli na szlaku. Jedna z
dziewczyn opowiedziała mi wszystko tak, jak to zapamiętali. Lecz
jeśli mam być szczera, to ani trochę nie zbliżyłam się do
prawdy. Być może ta sprawa nigdy nie zostanie wyjaśniona...
Odszukałam opiekuna
Agatki, starego leśniczego. Boże, musi mieć już ze sto lat!
Przynajmniej na tyle wygląda. Nie przypuszczałam, że jeszcze żyje,
a jednak. O tym, że był jej opiekunem, dowiedziałam się od
znajomego ratownika. Uprzedzano mnie, że trudno się z nim dogadać,
ale nie przypuszczałam, że aż tak. Od tego trzeba zacząć, że
dziadek patrzył na mnie, jak na wroga. Mojego fotografa z miejsca
wyrzucił za drzwi. A już rozmowny nie był na pewno! Dopiero pod
koniec trochę się rozkręcił; jednak co w jego gadaniu było
prawdą, to już jeden Pan Bóg wie...
- Jako niemowlaka w
lesie ją znalazłem, na polance. Rankiem w obchód poszłem, a tu
patrzę, dziecko w trawie leży, golusieńkie, a obok sarna się
pasie, jakby nigdy nic. A dziecko wcale nie wystraszone, śmieje się
do mnie i rączki wyciąga. No to wziąłem do siebie...
- Ale jak to pan
wziął, przecież musiał pan chyba zgłosić, że pan niemowlę
znalazł?...
- Ano, to i
zgłosiłem, jak trzeba. Ale se powiedziałem, że do sierocińca nie
oddam i nie dałem. A matki nie znaleźli. Mówili, że pewnie jaka
dziewucha porodziła i zostawiła na pastwę. Ja tam nie wiem.
- No dobrze, ale
jak pan uzyskał prawo do opieki, tak bez problemu?
- A bez. Miało się
swoje sposoby. Ja leśniczym byłem i strażnikiem przyrody, w parku
narodowym...
- Aha... ( nie
miałam pojęcia, co konkretnie ma na myśli, ale fakt - w tamtych
czasach mógł mieć różne układy... )
- Dumałem i
dumałem, jakie imię jej dać. Na przykład Agatka będzie dobrze,
pomyślałem sobie. I tak zostało. Ona zawsze inna była, nie taka
jak zwyczajne dzieci.
- To znaczy?
-
Ano, inna to znaczy inna. A mądrzejsza od starych! Jak jej o górach
opowiadałem, to ona wszystko lepiej ode mnie wiedziała. Raz o
Klimku mówiłem, o Klimku Bachledzie, wie pani? Więc jej opowiadam,
a ona mi na to: dziadku, to nie tak było... A skąd ty możesz
wiedzieć, pytam, ze sześć lat może miała, a ona na to: wiem i
już. Pewna swego była...
- Słyszałam, że
niedźwiedzie nocami karmiła...
- A to pewnie od
tego gówniarza pani się nasłuchała, tego, co za nią łaził...
Mrzonki, powiadam. Mnie tam o tym nie wiadomo. Ale toć ona ze
zwierzętami chowana, w lesie od urodzenia żyła, to kto ją tam
wie, może i karmiła?
- Jak pan sądzi,
co się z nią stało?
- Za język niech
mnie pani nie ciągnie. Agatka to Agatka, raz jest, raz jej nie ma.
Nie pierwszy raz znikła. Już kiedyś parę lat jej nie było i nikt
nie wiedział, co z nią. Potem znienacka wróciła i już.
- A gdzie wtedy
była, wyjaśniła to panu?
- Ja nie pytałem.
Nigdy o nic nie pytałem. Dorosła już była. Ponoć do szkół
pojechała, wiedzę zdobywać, świat oglądać. Tak jakby jej to
było potrzebne... ja tam nie wiem.
- I myśli pan, że
teraz też się pewnego dnia pojawi?
- Ja nic nie myślę.
Znika, kiedy chce, zjawia się, kiedy chce. To nie na mój rozum. Ani
nie na pani, bez obrazy.
- Nie wierzy pan,
że mogła zginąć, że nie żyje?
- Agatka, zginąć,
w górach? Nikt gór nie znał, jak ona... Góry ją lubiły. A co
znaczy, nie żyje? Pani to wie? Wie pani, co to śmierć, co to
życie?...
- Nie, nie wiem.
Chyba nikt tego nie wie.
- Ona wiedziała.
- Ciągle pan na
nią czeka, prawda?
- Czekam, nie
czekam, jakie to ma znaczenie... Będzie, jak ona zechce. Pewnego
dnia ją spotkam, tyle wiem. A pani niech się tym lepiej nie
zajmuje, czasu szkoda. Nie ma pani nic lepszego do roboty?
No i tyle się
dowiedziałam. A od innych jeszcze mniej. Była ajentka schroniska
twierdzi, że dziewczyna musiała zabić się w tych górach, cudów
nie ma. Szkoda jej, sympatyczna była, grzeczna, pracowita, bystra
taka... Goście za nią przepadali. Może lekkomyślna trochę, te
stroje, niezbyt na miejscu, no i na gitarze grała, jak jakaś
gwiazda, głupoty takie. Co prawda, po godzinach; w pracy była
zawsze akuratna, nie można narzekać... Cóż, dziwaczka trochę,
ale przecież wiadomo, sierota, normalnego domu nie miała. Po górach
się włóczyła, no i widać, tak jej było pisane...
Wygląda na to, że
na tym koniec moich poszukiwań. Niczego więcej się już nie
dowiem. Ciekawsze wspomnienia dołączyłam oddzielnie. Proszę
wyciągać własne wnioski... Jeśli o mnie chodzi, pewnie kiedyś,
po latach, znów wrócę do tej sprawy. Nie da mi ona spokoju. Chyba,
że pewnego dnia Agatka się odnajdzie. Pojawi się znienacka, w
swoich koralikach i falbankach, z warkoczykami; taka sama, no bo
jakże mogłaby być inna?! Być może. Kto chce, niech w to wierzy.
Bo ja jakoś nie mogę...