wtorek, 31 grudnia 2013

Życzenia noworoczne

Dziękujemy Wam kochani za odwiedziny, za życzliwe i pełne ciepła komentarze. Za obecność. 



Alibi - M.J. Kursa

Kiedy byłam młodsza, mój świat był większy. Nie dlatego, że dla małego świat jest zawsze duży. Po prostu na jego istnienie składało się więcej elementów.
A potem pojawił się On. I świat zaczął się kurczyć do tych chwil, kiedy był obok. I było pięknie. Dopóki nie zobaczyłam, że między nami pojawiło się coś jeszcze. Alkohol. Wtedy instynktownie sama zaczęłam zacieśniać mój świat. Przestałam mieć czas dla przyjaciół, więc odeszli. A ja poczułam ulgę, że nie muszą patrzeć, jak On po alkoholu potężnieje we własnych oczach. Jak wszystko wie najlepiej. Jak każdą swoją klęskę przekuwa słowami w swoje moralne zwycięstwo.
Na początku nie rozumiałam zasad. Wybuchałam, kiedy wracał po kieliszku, bo miał wtedy zwykle dużo do powiedzenia, a ja musiałam rano iść do pracy. Nastawały ciche dni. Każdą miną i gestem dawał mi do zrozumienia, jak bardzo Go zawiodłam. Uraziłam. Sponiewierałam.
Nawet nie zauważyłam, kiedy rzeczywiście zaczęłam czuć się winna.
Straciłam pracę. Pocieszał mnie z czułością i obiecywał, że będzie dobrze. A potem zrobił coś, czego do dziś nie mogę zrozumieć – wiedząc, że nie mamy wielkich możliwości, bo to małe miasteczko, pożegnał się ze swoim pracodawcą. Bo ta praca zawężała Jego horyzonty. Bo nie znosił, gdy ktoś wydawał Mu polecenia. Bo przecież On wiedział lepiej.
Uznał, że samodzielny biznes to coś w sam raz dla Niego. Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem – powtarzał jak mantrę. Na żeglarza nie miał kwalifikacji. Ster skręcił na mieliznę i okręt poszedł na dno. Pozostał kredyt do spłacenia.
Pojechał w świat. Do obcego kraju, który znał tylko z prasy i telewizji. Prawie bez pieniędzy, w ciemno, za to z wielką wizją. Wierzyłam w tę wizję, bo kiedy nie pił, był świetnym fachowcem. I znał języki.
Zostałam sama i nagle okazało się, że – poza finansami – jestem samowystarczalna. Szybko nauczyłam się załatwiać pozytywnie sprawy w urzędach i przekładać terminy kolejnych spłat. Wreszcie pozbyłam się długów. Łudziłam się, że teraz już będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Pomyłkę szybko zrozumiałam. Z kraju wyjechał żebrak, ale wróciło panisko. Tutejsze chamy miały zobaczyć różnicę. Ja też. Było Go stać, więc pił. Bo musiał odreagować obczyznę. Tęsknotę za domem. Harówę ponad siły w ciężkich warunkach. Fakt, że tam traktowano Go jak człowieka drugiej kategorii.
Kiedy wracał do domu, kolejne dni zaczynały przypominać karuzelę. Nigdy nie byłam pewna, co się za chwilę stanie i czym Go urażę tym razem. Oddychałam, gdy wyjeżdżał.
Powoli, mozolnie tworzyłam własny świat, do którego już nie miał dostępu. Wyrzucałam z pamięci każde złośliwe słowo. A umiał uderzyć tak, żeby zabolało. Nikt by nie uwierzył, że można tak żonglować słowami jak On. Był mistrzem. Każde uderzenie było celne.
Na początku płakałam. Potem zrozumiałam, że o to Mu chodzi. A kiedy pojęłam zasady tej gry, skończyły się płacze. Słuchałam w milczeniu i tylko patrzyłam. Albo odpowiadałam cicho i spokojnie, jak się odpowiada rozkrzyczanemu dziecku.
Zbijało Go to z tropu. Dezorientowało. Bał się tego mojego spokoju i tej osobności umysłowej. Nagle posypał się na mnie grad oskarżeń. Bo nie kocham Go tak, jak na to zasługuje. Bo nie rzucam wszystkiego i nie jadę za Nim. Bo nie obchodzi mnie, gdzie i jak mieszka. Bo nie mam pojęcia, jak to jest z dala od wszystkiego, co się kocha.
Odpowiadałam za wszystko, co Mu nie wyszło. Zdaje się, że kryzys, plamy na Słońcu i dziura ozonowa to też była moja zasługa.
Wtedy do mnie dotarło – jestem dla Niego po prostu nieustającym alibi. Cokolwiek pójdzie nie tak, wina jest moja.
On jeszcze tego nie wie, ale szykuję Mu niespodziankę. A mam potężną motywację. Pierwsza krzywda spotkała mnie na własne życzenie. Nikt mnie nie zmuszał, żebym za Niego wyszła. Kochałam Go. Ale ta druga? Kiedy już byłam gotowa odejść i stworzyć sobie własne życie bez Niego, pojawiła się choroba. Świetne alibi, żeby mógł pić dalej. Tym razem z żalu nade mną.
To ma być sprawiedliwość? O, nie. Nie będzie więcej żadnego alibi. Tam, gdzie się znajdzie, alkoholu nie podają…

- Jest protokół z sekcji – do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku.
- I co? – siedzący za biurkiem młody prokurator spojrzał na niego wyczekująco; to miała być jego pierwsza sprawa i potrzebował nie budzących wątpliwości dowodów.
- Taka ilość środków nasennych zabiłaby słonia – policjant podał mu plik kartek. – Łatwo mu poszło.
- I tak by długo nie pożyła – zauważył prokurator, przejrzawszy je pobieżnie. – Patolog napisał, że miała dużego tętniaka na aorcie… No to zreasumujmy. Dzień przed zabójstwem pokłócili się…
- On się kłócił – poprawił policjant. – Sąsiedzi zeznali, że pił, a potem trzymał mowę do rana. Jej nie było nigdy słychać.
- On się kłócił – zgodził się prokurator z lekkim niezadowoleniem. – Na fiolce z lekarstwem były tylko jego odciski i jego siostry…
- Sprawdziliśmy – wszedł mu w słowo policjant. – Brała to od dwóch lat, a brat był u niej parę dni wcześniej. Mógł zwinąć.
- Czyli premedytacja – mruknął prokurator z satysfakcją. – Rozpuścił to w zupie i…
- To były flaki. Ona uwielbiała, on nie znosił. Wiedział, że zje na pewno.
- Czyli premedytacja – powtórzył prokurator lekko podniesionym głosem. –A co z motywem?
- Panie prokuratorze – policjant starannie ukrył zniecierpliwienie – skąd normalny człowiek może wiedzieć, co ma w głowie pijak? Nawet jego rodzina przyznała, że to alkoholik. Poza tym nikt inny nie mógł jej zabić, a samobójstwa przecież nie popełniła…
- Jest pan pewien? – tym razem przerwał prokurator.
- Pracuję w policji od lat. Widziałem różnych samobójców. Jeśli się trują, to albo gazem, albo łykają prochy i popijają czymkolwiek… To nie było samobójstwo…

Spoglądam na to wszystko z innego wymiaru i jestem szczęśliwa. Zamknęli Go, a On nie może zrozumieć, dlaczego. Rozpacza, że umarłam i nie mogę wyjaśnić policji, jak bardzo mnie kochał. Jego alibi przestało istnieć.
Ale jest trzeźwy. Nie pije.
Jestem szczęśliwa, bo przecież przed ołtarzem przysięgałam, że się Nim zaopiekuję.

Juliusz Erazm Bolek kończy osiem zdań



1. Pierwszy idol.....
Niestety nie miałem idoli. Kiedy byłem dzieckiem fascynowały mnie przygody bohaterów z kreskówek, ale ani Reksio, ani Koziołek Matołek, a nawet Pomysłowy Dobromir nie byli moimi idolami, mam bardzo słabo rozwinięte zdolności naśladownicze, które predestynują do posiadania idoli jako wzorów do naśladowania.

2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi....
Jest tyle nieprzeczytanych książek, że nie mam okazji sprawdzić, czy jakaś z przeczytanych książek nigdy by mi się nie znudziła. Gdybym musiał ryzykować, to może wskazałbym „Paragraf 22” Josepha Hellera.

3. Lubię w sobie...
...to, że siebie akceptuję. Zdaje się, że to rzadkie, tym bardziej mnie to cieszy, zwłaszcza, że przez większość życia jestem zmuszony na przebywanie ze sobą, więc brak tej akceptacji chyba byłby koszmarem.

4. Najbardziej nie znoszę....
Sportu! Biernego sportu.

5. Brakuje mi...
Niekończąca się lista, a chyba najbardziej brakuje mi tego co nie istnieje czyli czasu.

6. Humor poprawiam sobie....
Raczej mam dobry humor, więc nie muszę go poprawiać.

7. Gdyby nie było internetu....
...świat byłby piękny jak kiedyś! Aha i nie stworzyłbym nowego gatunku literackiego emaliowanego felietonu poetyckiego, może byłoby lepiej?

8. Rozczulają mnie......
Chyba jestem nie czuły?

czwartek, 26 grudnia 2013

Kartki świąteczne - Piotr Olszówka


W mojej pracy bardzo dużo zależy od uporządkowania i systematyczności, dlatego staram się prowadzić regularny tryb życia. Po śniadaniu wychodzę z Nanusią, jakieś zakupy i drobiazgi załatwiam później szybko i sprawnie a potem biorę się do pracy. Tyle teoria... a praktyka...
Tym razem w drobiazgach znalazła się gruba koperta z napisem UNICEF.
Kiedyś coś wpłaciłem na ich konto i od tamtej pory co rok dostaję paczkę kartek świątecznych... i prośbę o wsparcie. Czasami wspieram.
Oglądałem kartki przy biurku i już miałem się wziąć do pilnej ilustracji, kiedy usłyszałem szuranie pazurków po parkiecie. Nana zaraz po obudzeniu wygląda, wydaje dźwięki i zachowuje się niczym dobrze zadomowiony bambosz, chociaż normalnie jest pieskiem zgrabnym i ruchliwym.
Siadła, spojrzała mi w oczy z wyrazem niezwykle pobudzonej inteligencji i zapytała:
- Dostanę kawałek tego ciasteczka? Chociaż malutki...
Spojrzałem na nią z wyżyn mojego fotela, czyli mniej więcej tak, jakby Jagiełło z pomnika grunwaldzkiego zerknął na przedszkolaka.
- To nie jest ciasteczko. A poza tym dopiero co jadłaś.
- Ale jestem puściutka! - wywróciła się na plecy i pokazała brzuszek. Brzuszek, nawiasem mówiąc, kulisty jak piłka.
- To wygląda jak balonik.
- I jest tak samo puste w środku! Widzisz? - przewróciła się z boku na bok dla podkreślenia wagi sytuacji.
Ta pokerowa zagrywka skłoniła mnie do blefowania. Delikatnie ją posmerałem po temacie rozmowy.
- Tu wyczuwam psie ciasteczka ze śniadania dwie godziny temu... a to... chyba ten gryzak do czyszczenia zębów... który skończyłaś przed chwilą.
Zwinęła się w kulkę, żeby polizać łapę i ukryć zakłopotanie, po czym sprytnie zmieniła temat:
- To dasz mi to ciasteczko? Chociaż kawałeczek... - zdecydowała się na ustępstwo - ...może być malutki.
- To są kartki na Boże Narodzenie a nie ciasteczko. Tego się nie je. Są papierowe.
- Papier się je.
No tak, Nana już nam udowodniła jadalność papieru... Nieźle odczuliśmy w portfelu skutki jej zainteresowania tekturą malarską. Nie zamierzałem tego odpuścić.
- A pamiętasz, że po zjedzeniu tej tektury musieliśmy zabrać cię do doktora? Pamiętasz jak cię bolał brzuszek i byłaś na diecie?
- Ale na pewno to nie papier mi zaszkodził... zresztą zjadłam go tyle co nic... - Nana opuściła uszy i wyglądała jak aniołek.
- Wymiotowałaś papierem. A zjadłaś go prawie pół metra kwadratowego. - celowo przesadziłem. W tej kwestii wolę utrwalić jej w pamięci moją wersję. - Jak nie pamiętasz, to pojedziemy do doktora i on ci opowie.
- Nie jadę do doktora. Tak bardzo go lubię, że nie będę mu przeszkadzać. - pokręciła się i znowu łakomie spojrzała na kartki.
- To po co one, jak się ich nie je? - w kwestii jedzenia Nana wierzyła tylko w dostawanie smakołyków. Resztę musiałem jej z trudem udowadniać.
- Wysyła się na święta Bożego Narodzenia.
- BożegoNaco?
- To takie bardzo ważne święto. Tak ważne, że w tym dniu zwierzęta mówią ludzkim głosem.
- Głupie jakieś?
- Kto?
- No... te zwierzęta.
- Dlaczego?
- Bo nie mówią, tylko raz do roku. A w ogóle, to co to za jedne?
- Zwierzęta i ludzie to tylko takie rozróżnienie między gatunkami. Na przykład ty i Puma to zwierzęta a ja i Ilonka to ludzie.
- Nieprawda! Jesteśmy jednym stadem! I rozmawiamy bez przerwy a nie raz na rok! - wyglądała jakby miała się rozpłakać, musiałem szybko coś wyjaśnić. Siadłem obok na podłodze.
- Nie marudź, tu chodzi o ogon. Zwierzęta mają ogony a ludzie nie. - pogłaskałem ją po boku.
Powąchała mnie.
- Acha... czyli Gama jest ludziem?
- Nie, przecież jest psem tak jak ty... czyli zwierzęciem.
- Ale nie ma ogonka.
- Ma, tylko malutki.
- E tam... - spojrzała na swoją imponującą chorągiewkę z tyłu - taki ogon, którego nie wdać, w ogóle się nie liczy.
Nana bywa czasami małostkowa. Musiałem wystąpić w obronie Gamy, którą zresztą oboje lubimy.
- Gama merda ogonkiem, czyli go ma. Ludzie nie potrafią merdać. A poza tym ludzie chodzą na dwóch nogach a zwierzęta na czterech.
- Gama chodzi na dwóch. Czasami.
- Czasami to i ty chodzisz na dwóch. Jak zaglądasz do kieszeni albo chcesz ciasteczko.
- To ja wtedy jestem ludziem?
- Nie. Tego nie da się zmienić. Jak się urodzisz pieskiem, to zawsze będziesz pieskiem. No i ogon jest ważny. Ludzie nie maja ogonów. Nie chcesz swojego ogonka?
- No to ja nie chcę być ludziem. A dasz mi teraz ciasteczko?
- Nie mam.
- A te rzeczy na Boże Narodzenie? I o co chodzi z tym nie-mówieniem, skoro my rozmawiamy? - przypomniała sobie po niewczasie. Rozmowa z Naną przypomina zakupy w drogerii: zawsze się po coś wraca przez cały sklep.
- Ludziom często się wydaje, że zwierzęta nie mówią... bo nie używają słów, tylko ogonka, uszu, miny... a ludzie rozmawiają głównie językiem.
- Ja też rozmawiam językiem. Kocham cię. - po tej deklaracji uczuć musiałem wytrzeć ucho.
- No ale większość ludzi nie wie, że pieski mówią.
- Głupi jacyś?
Właściwie to się z nią zgadzałem ale w tak delikatnej materii wolałem nie obniżać powagi własnego gatunku.
- Nie, tylko zajęci. Jak ty jesteś zajęta, to też nie zauważasz, że się do ciebie mówi.
- Wcale nie! Zawsze od razu zauważam!
- To dlaczego muszę cię tyle razy wołać?
- Przychodzę od razu, jak tylko usłyszę.
- A zanim usłyszysz, wołam pięć razy i trzy razy gwiżdżę.
- Bo... czasami jestem strasznie zajęta. A jak mam dużo pracy to nie mogę uważać na wszystko...
Położyła się z nosem schowanym w łapach.
Spojrzałem na zegarek. Rany Boskie, gadam z nią już godzinę... a ja też mam dużo pracy!
- Wielu ludzi też jest bardzo zajętych. I wtedy nie widzą, że pies mówi do nich ogonem. A jak nie widzą, to myślą, że pies nie mówi. I dopiero jak jest wielkie święto, to siadają na chwilę, rozglądają się spokojnie... i widzą, że pies do nich mówi. A Boże Narodzenie to właśnie takie wielkie święto. Dlatego myślą, że pies mówi tylko wtedy.
- To dlaczego ja nic nie wiem o takim święcie? - popatrzyła jak zbity pies.
- Wiesz, tylko nie pamiętasz. Rok temu świętowałaś z nami u mamy. Leżałaś pod stołem, Puma strącała z choinki zabawki a ty objadłaś się jak bąk.
Na sekundę zatopiła się we wspomnieniach z miną bardzo szczęśliwą.
- To teraz dasz mi to świąteczne ciasteczko, żeby uczcić święta!
- To nie ciasteczko, tylko taka wiadomość. Ludzie piszą wiadomości, jeśli nie mogą się zobaczyć na święta.
- A nie mogą nasikać na drzewko?
- A spodnie?
Powąchała moje spodnie. Najwyraźniej doszła do wniosku, że przez spodnie nie można sikać... co mnie ucieszyło. Gdyby pomyślała inaczej, chyba bym się załamał.
- Spodnie tylko przeszkadzają - oświadczyła z miną znawcy.
- Ludzie nie mają futra i marzną - powiedziałem i zauważyłem, że Nana chce mnie poprawić, więc szybko dorzuciłem - i nie mają takiego węchu, jak pies. Mamy dobry wzrok, dlatego wiadomości piszemy tak, żeby czytać wzrokiem a nie nosem.
Zamyśliła się... widziałem, że nie bardzo ogarnia nie-psie sposoby komunikacji. Istniała szansa, że szybko zakończę wyjaśnienia i wreszcie wezmę się do pracy. Nadchodziło południe a ja byłem w lesie z terminami.
- Piszemy wiadomość na takich specjalnych kartkach i wkładamy do czerwonej skrzyneczki a w niej każdy może przeczytać wiadomość dla siebie. - chciałem uniknąć tłumaczenia, jak działa poczta.
- I to są te specjalne kartki?
- Tak.
- I nie można ich zjeść?
- Nie.
- To znaczy, ze nie dostanę ciasteczka? - postanowiła upewnić się w jedynej kwestii, która interesowała ją tak naprawdę.
- Nie. Nie mam ciasteczka.
Wobec takich faktów Nana postawiła iść na swoje posłanie. Odetchnąłem z ulgą. Przysiągłem sobie, że już nigdy nie będę tłumaczył psu zawiłości ludzkich świąt.
Mogłem wziąć się do pracy. Odwróciłem się do monitora.
Na tablecie siedziała Puma vel Pumianna znana również jako Pumiasta albo Pumidło.
- Co tam masz? - zapytała owijając ogonkiem łapy i siadając wygodnie na moim narzędziu pracy.
- Kartki na Boże Narodzenie... - wyszeptałem z cichą rozpaczą i spojrzałem w zielone oczy głębokie jak szmaragdowe studnie.
- Boże Narodzenie? Musisz mi o tym opowiedzieć. - zamruczała asertywnie.
Ano, muszę.


Piotr Olszówka kończy osiem zdań




1. Pierwszy idol.....
Michał Wołodyjowski (zagrany przez Tadeusza Łomnickiego) i Zorro (zagrany przez Alaina Delona). A po nich ktoś, kto na to nie zasługiwał.

2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi....
"Na południe od Brazos" Larry'ego McMurtry i "Wyspy na Golfstromie"  Hemingwaya.

3. Lubię w sobie...
...zdrowie i upór.

4. Najbardziej nie znoszę....
...aroganckich mądral. Naruszają mój monopol. Ale po namyśle musze przyznać, że znacznie bardziej nie lubię kłamców i obłudników oraz gości żądających czegoś, co im się nie należy. Mam na nich coś w rodzaju uczulenia.

5. Brakuje mi...
... Czasu. Czasu i spokoju, żeby zobaczyć i zarejestrować, jak zmienia się świat, zrealizować kilka marzeń, na które już jest za późno, wykorzystać należycie szanse, które jeszcze mam.

6. Humor poprawiam sobie....
... Malując i oglądając zdjęcia, oglądając stare programy satyryczne, chodząc boso po lesie. Mam też inne sprawdzone środki ale to już byłaby niedyskrecja.

7. Gdyby nie było internetu....
...byłoby coś innego. I wydawałbym o wiele więcej pieniędzy na rzeczy mało warte. Mam wrażenie, że z internetu korzystam raczej celowo i sensownie, nie jestem jego niewolnikiem. Pewnie bez sieci nie poznałbym wielu świetnych ludzi, byłbym bardziej zamknięty w swoim mieście. Ale widzę, jak u wielu sieć zabija konieczność kontaktu bezpośredniego z drugim człowiekiem, jak łatwość zdobywania informacji (również pozornej) zabija potrzebę i umiejętność zdobywania wiedzy... Być może brak sieci nie byłby rzeczą do końca złą.

8. Rozczulają mnie...
...Różne rzeczy. Na to nie mam reguły. Najłatwiej osiągał to Farel, a teraz Puma i Nana. Ale też nie jestem człowiekiem, który łatwo się wzrusza, łatwiej mnie zaciekawić i skłonić do analizowania. Z drugiej strony... nie jestem kimś pozbawionym emocji.

środa, 25 grudnia 2013

Anna Strzelec ma kiełki... a raczej: poleca makiełki!



MAKIEŁKI, TRADYCYJNA POTRAWA WIGILIJNA, NA DESER.
Kiedyś mieliło się mak, parzyło mlekiem, odcedzało a potem ucierało do tak zwanej białości. Teraz kupuje się puszkę gotowego maku z bakaliami, ja dodaję jeszcze kosteczki usmażonej skórki pomarańczowej, drobno pokrojone suszone figi, orzechy włoskie i trochę likieru migdałowego Amaretto. Ilości nie podaję, bo tak na oko.
Ciastka kruche- Petit beure łamiemy na małe kawałki, wykładamy nimi dno szklanej salaterki, przykrywamy warstwą maku... Czynność powtarzamy, aż do ostatniej warstwy maku. Dekorujemy ładnie obranymi cząstkami mandarynki. Podaję z bitą śmietaną, wspaniale syte na koniec wieczoru! Przygotować trzeba z rana, żeby się "przegryzło". Smacznego!

wtorek, 24 grudnia 2013

Ewa Bauer - nugat galicyjski


U mnie w domu zazwyczaj na Wigilii jemy tylko standardowe dania: barszcz z uszkami, karpia smażonego, pierogi z kapustą, kutię. W zeszłym roku spróbowałam jednak czegoś nowego i bardzo dobrego. Nugat śliwkowy według receptury prababci mojej koleżanki Oli.

A oto tajna receptura, rodem z Galicji 
1 kg suszonych śliwek węgierek (bez pestek)
1/4 - 1/2 kg cukru
1/2 szklanki wody
4 andruty
orzechy pokrojone (nie bardzo drobno)

Śliwki mielemy dwukrotnie. Do cukru dodajemy wodę i robimy na ogniu gęsty lukier. Do powstałego syropu wrzucamy zmielone śliwki. Mieszamy na ogniu, aż będzie gęsto spadać z łyżki. Gdy wystygnie, na zimno pomieszać z orzechami, albo skórką pomarańczową według uznania. Przełożyć andrutami. I voila!

Serdecznie pozdrawiam życzę Wszystkim Wesołych Świąt
Ewa Bauer


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Karolina Wilczyńska zdradza tajemnice czerwonych śledzi...

Podaję przepis na czerwone śledzie (tak nazywamy je w rodzinie, w odróżnieniu od „śledzi białych”, na które przepis jest pilnie strzeżoną rodzinną tajemnicą od pokoleń, więc go zdradzić nie mogę).

Przygotowujemy filety śledziowe (ja myję i moczę kilka godzin w mleku – wtedy są miękkie i nie tak słone), kroimy w kawałki wielkością odpowiadające gustom gospodyni lub rodziny.
Cebulę kroimy w półtalarki (ilość również zależna od upodobań, ja kroję dużo, bo rodzinka potem chętniej się nią zajada niż śledziami) i smażymy na oleju aż będzie miękka (uwaga! miękka i szklista, a nie przypalona!).
Do cebuli dodajemy koncentrat pomidorowy i nieco ketchupu pikantnego. Tu też ilości nie podam. Zalecam próbować i nie przesadzać, żeby nie było zbyt „koncentratowe”. Dusić to z cebulką jeszcze kilka minut (powiedzmy 3, a jak się wam spieszy to i 2 wystarczą). Odstawić do wystygnięcia.
Gdy wystygnie, pomieszać ze śledziami i włożyć do lodówki. Powinno się „przegryzać” kilka godzin, choć ja uważam, że najlepsze jest następnego dnia (gdy robię wieczorem). Niestety rzadko udaje mi się skłonić siebie i domowników do tak długiego czekania.
Zdjęcia nie mam, bo kto by tam myślał o aparacie, gdy taka pychota na stole .
Przepis jest prosty, bo nie lubię długiego stania przy kuchni, ale zaręczam, że śledzie są palce lizać i śmiało będziecie mogli powiedzieć, że spędziliście w kuchni cały dzień przygotowując z pietyzmem tę potrawę. A fryzura, makijaż i pomalowane paznokcie zrobiły się same Wesołych Świąt!

Jan Antoni Homa - kuchnia uniwersalna


Oto kilka prostych potraw, które powinny zadowolić zróżnicowane gusta kulinarne. Ich przyrządzanie nie sprawia zazwyczaj kłopotów, nieco więcej czasu i zachodu wymaga zdobycie surowców. Wziąwszy pod uwagę efekt końcowy – opłacalny trud!

Płotki w miodzie

Celowo używam formy zdrobniałej, bowiem płot im starszy, tym mniej nadaje się do spożycia. Pozyskanie nie jest łatwe; o ile stare, niejadalne, rozsypujące się płoty nikogo nie obchodzą, o tyle świeże, młode, szykowne znajdują się zazwyczaj pod czujnym nadzorem właścicieli. Na płotki najlepiej zapolować w opłotkach. Zaczynamy od weekendowego rekonesansu. Pod płaszczykiem (może być kurtka) podziwiania okolicy dokonujemy namiaru na szczególnie świeży i dorodny okaz (z racji oczywistych eliminujemy płotki betonowe, choćby nie wiem jak apetycznie wyglądały). Wracamy pod osłoną nocy, wyposażeni w nóż-piłkę, plecak i latarkę (żeby przez pomyłkę nie naciąć zmurszałego płociszcza).

Płotki da się przyrządzić na wiele sposobów, niektórzy je wędzą, inni roztłukują i smażą w cieniutkich plastrach à la viennoise. Są też zwolennicy tatara, który ma dla mnie posmak odrobinę zbyt wiórowaty. Dlatego polecam sposób najprostszy. Młode płotki smarujemy obficie miodem i zostawiamy na noc w płóciennych woreczkach. Następnego ranka potrawa jest gotowa do spożycia! Miód uczynił cuda; płotki są miękkie, rozpływają się w ustach i – co ważne – nie utraciły nic ze swoich wartości odżywczych. Pycha!

Muchy à la ma kota

Nie było łatwym ustalenie miejsca, w którym występują duże ilości much. Trafiłem na nie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w gmachu zwanym filharmonią. Można tam natknąć się na liczną grupę facetów z muchami zawiązanymi wokół szyi. Wtargnięcia na estradę w trakcie koncertu nie polecam, bo publiczność zacznie sykać, a co bardziej nerwowy instrumentalista może nawet przyłożyć. Pół biedy, jeśli smyczkiem, gorzej, gdy zeźli się mężczyzna z waltornią lub puzonem w dłoni… Szukając swojej szansy, po koncercie udałem się za kulisy. I to był strzał w dziesiątkę! Ci poważnie wyglądający mężczyźni są niezwykle łasi na komplementy. Wystarczy powiedzieć coś w stylu: „Mistrzu, to solo w drugiej części, palce lizać!” (mówicie tak, bo mucha już blisko, na wyciągnięcie ręki i cieknie Wam do niej ślinka). Po takim tekście muzyk chętnie sprezentowałby swoją muszkę i to z autografem. Ale tego właśnie unikamy. Po co dodatek atramentu w pysznej potrawie? Rozanielony wirtuoz nie zauważy nawet, kiedy muszka wyląduje w naszej kieszeni. Sugeruję jednak, aby nie przesadzać. Trzy, cztery muchy w zupełności wystarczą do naszych celów, a przecież nie warto od razu palić cennego filharmonicznego łowiska. Niektórzy sugerują, aby tak zdobyte muszki potrzymać parę godzin w zalewie z detergentem, ale, czy ja wiem… Im mniej chemii w sztuce kulinarnej, tym lepiej. Osobiście zanurzam je na noc w wodzie z odrobiną soli. O tym, jak przyrządzimy muszki decydujemy sami. W końcu nie tylko Ala, ale każdy ma jakiegoś kota.

Zupa rakowa

Idzie zima – zupa w cenie, jak mówi stare porzekadło Indian amazońskich. Do zdobycia kolejnego składnika sceneria zimowa pasuje jak ulał. Konkretnie, schronisko górskie. Gdy po dniu pełnym sportów i wrażeń, i po wieczorze zakrapianym góralską herbatą zmordowani sportowcy udają się na spoczynek, my chyłkiem wsuwamy się do schroniskowego przedsionka. Z butów narciarskich ściągamy tyle raków, ile się da, po czym na własnych nartach, na łeb, na szyję ruszamy po ciemnym zboczu, byle dalej od wściekłych narciarzy. I tym razem przepis jest bardzo prosty. Raki gotujemy tak długo, aż zmiękną. A jeśli trafiliśmy na wyjątkowo twarde okazy, mówi się trudno. Pociechą będzie nam pyszny bulion (nadaje się też do smarowania skrzypiących zawiasów).

Żabki marynowane

Żabki występują tam, gdzie zasłony lub firanki, ale nie zawsze, bo nowoczesne metody wieszania wypierają tradycję. Jednak nie jest tak źle. Kiedy jestem naprawdę zdesperowany, wiem, że mogę liczyć na Domy Kultury. Infrastruktura ciągle dwudziestowieczna, żabki będą na pewno. Wystarczy pociągnąć zasłonę (firankę) jednym energicznym ruchem, a całość (wraz z karniszem) zwali się na ziemię. Szybko zbieramy żabki i wychodzimy, jak gdyby nigdy nic, co tym łatwiejsze, że ruch w Domach Kultury niewielki. Aby żabki zamarynować, używamy tej samej marynaty co do ogórków lub grzybków. Niektórzy dodają więcej chrzanu, jeszcze inni zastępują go imbirem. Osobiście lubię wzbogacić zaprawę o dwie, trzy rzodkiewki. A potem… Potem następuje próba charakteru.

Czekamy… Czekamy… Czekamy…

Aż w końcu przychodzi dzień, w którym postanawiamy odkręcić słoik.

A, co tam, spróbuję dzisiaj. Już ostrzę sobie zęby…

niedziela, 22 grudnia 2013

Wesołych Świąt!



Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe - M.J. Kursa

Siedziałyśmy w kawiarnianym ogródku rozbawione i zrelaksowane, a przed każdą stał olbrzymi pucharek z lodami. Te sobotnie spotkania to był nasz sposób na całotygodniowy stres. Te lody również. Każda gdzieś pracowała, ewentualnie siedziała na wychowawczym (jak Dorota), każda miała wrednego szefa lub ryjącego współpracownika, czasami problemy damsko-męskie – należało to z siebie wyrzucić, by przeżyć jakoś następny tydzień. A co może być lepsze niż babski sabat?
- Jeżu złoty! – jęknęła nagle Iwona, łypiąc przerażonym wzrokiem na chodnik po drugiej stronie ulicy. – Patrzcie, kto tam stoi! Ktoś jej powiedział, że tu będziemy?
Po drugiej stronie stała Jolka i wyraźnie czekała na lukę w ulicznym ruchu. Była opalona, zadbana i wystrojona, jakby przed chwilą wyszła z salonu mody.
- Odczep się! – warknęła Baśka, gapiąc się na Jolkę wzrokiem bazyliszka. – Nawet nie wiedziałam, że ta zaraza przyjechała!
- Nikt jej nie musiał nic mówić – mruknęłam niechętnie. – Parę razy się wprosiła na ten nasz sabat. Głupia nie jest, miejsce zapamiętała.
- Może nas nie zauważy? – podsunęła z nadzieją Dorota.
Iwona tylko prychnęła i z ponurą miną zajęła się lodami. Dobry nastrój diabli wzięli. Jolka twierdziła, że prawdziwa przyjaźń polega na waleniu prawdy w oczy bez taryfy ulgowej. Rzadko pomagało to upatrzonej ofierze, częściej po prostu dodatkowo ją dołowało. My, znając się wzajemnie od lat, opanowałyśmy sztukę mówienia sobie prawdy w taki sposób, by delikwentka miała świadomość, że chcemy jej pomóc. Jolka poprzestawała na wygłaszaniu swojego zdania, uznając, iż problem zasygnalizowała i wystarczy. Na dłuższą metę było to nie do wytrzymania, ale – na szczęście – mieszkała we Włoszech i bywała w mieście jedynie latem i na krótko.
- Hej, dziewczyny! – Jolka już leciała do naszego stolika, łapiąc po drodze krzesło dla siebie. – Tak myślałam, że tu was znajdę. Nie miałam pojęcia – z szurgotem wepchnęła siedziszcze pomiędzy Baśkę a mnie, po czym z gracją usiadła, przywołując gestem umordowaną kelnerkę – że w kraju teraz tak ciężko! Wyobraźcie sobie, mój szwagier… Cappuccino poproszę. Waniliowe… Mój szwagier chciał być biznesmenem – przewróciła oczami. – Wlazł, idiota, w jakieś spółki, wspólnik go wykolegował i dał nogę z kasą, a teraz ten baran ma na karku skarbówkę i wściekłych klientów. Dziś nic się nie robi na wiarę! Ludzi trzeba sprawdzać! Albo moja kuzynka. Dzieciaki ma dorosłe prawie, a ulęgła sobie dzidzię! Teraz płacze, że ginekolog komentuje jej wiek – parsknęła z dezaprobatą. – Też bym komentowała! Czterdziestopięcioletnia baba powinna już słyszeć o antykoncepcji! – Złapała oddech i potoczyła po nas spojrzeniem. – A co tam u was? Jakoś mi nie wyglądacie na zadowolone z życia?
- Jeszcze przed chwilą byłyśmy – mruknęła Baśka niechętnie, grzebiąc łyżeczką w rozpuszczających się lodach.
Jolka upiła łyk cappuccino, którą postawiła przed nią kelnerka, skrzywiła się i wydała z siebie dramatyczne westchnienie.
- Kiedy w tym kraju nauczą się robić porządną kawę… Nie żryj tych lodów, Baśka! Znowu masz problem z chłopem?... No, co tak patrzysz? Zawsze żresz słodkie, kiedy masz doła uczuciowego… Tyle razy ci mówiłam, żebyś wreszcie o siebie zadbała! Pułapka nie lata za myszą, a ty się tak zachowujesz, jakby każdy samiec robił ci łaskę, że raczy z tobą być! Chłopa trzeba trzymać krótko i na dystans!
- Ty tak swojego Grześka trzymasz? – nie wytrzymała Iwona.
- Grześka to ja musiałam całkiem zreformować – Jolka wzruszyła ramionami. – On dobrze wie, że beze mnie dawno by zginął… Myślicie, że tak się rwał do wyjazdu? Sama podjęłam decyzję i wszystko załatwiłam. Nawet pracę dla niego… A propos pracy… Twój Marek dalej grzebie w samochodach, Anka? – spojrzała na mnie. – Powiem Grześkowi, żeby mu podstawił nasz do przeglądu. Szybko i dokładnie, wiesz, tak po znajomości…
- A czym jeździcie? – zapytałam słodko. – Jakąś „włoszczyzną”?
- Lancią – Jolka się nadęła. – Jak się mieszka we Włoszech, to się jeździ włoskimi samochodami.
- A jak się mieszka w Polsce, to się jeździ różnymi… Obawiam się, że Marek wam nie pomoże – westchnęłam obłudnie. – Od paru miesięcy specjalizuje się wyłącznie w „japończykach”. Gdyby trzeba było coś w waszym wymienić…
- Co wymienić?! – rzuciła się Jolka. – To nówka! Przegląd chyba może zrobić? W ramach przyjacielskiej przysługi? Ile mu to zajmie? Godzinę?
- Wiesz, Joluś, w ramach przyjacielskiej przysługi to ja ci mogę oddać nerkę – powiedziałam, wzruszając ramionami. – Za robotę się płaci.
Dorota nie wytrzymała i uśmiechnęła się szeroko. Miała do Jolki osobistą urazę. Po urodzeniu dziecka wydawało jej się, że straciła kontrolę nad własnym życiem i niemal wpadła w depresję. Jolka natychmiast uświadomiła ją, że musi wziąć się w garść, zanim małżonek znajdzie sobie kogoś normalnego. Ona, zadowolona z siebie, wróciła do Włoch, a my musiałyśmy poświęcić kupę czasu, by wyleczyć Dorotę z obsesyjnej podejrzliwości wobec każdego spóźnienia męża.
- Nie rób tego, bo się wkurzę – Iwona, która zauważyła zapowiadający kolejną porcję „przyjacielskiej prawdy” błysk w oku Jolki, spojrzała na nią ostrzegawczo. – Dorocie już dokopałaś wcześniej. Mnie możesz pyskować, wisi mi to, ale ją zostaw w spokoju.
- No i czego się wściekasz, Iwka? – Jolka wzruszyła ramionami. – Rany, dorośnijcie, dziewczyny! Mimozy się znalazły. Lepszy przyjacielski prztyczek niż niespodziewany kopniak od losu. Powinnyście docenić moją szczerość, zamiast się głupio obra… - jej spojrzenie zahaczyło o zegarek i poderwała się pośpiesznie. – Mi scusi! Muszę lecieć!
- Zaraz! – złapałam ją za rękę, bo wpadł mi do głowy szatański pomysł. – Za tydzień o tej porze tutaj! Dasz radę wpaść? Pogadamy po „przyjacielsku” – w moim głosie dźwięczała ironia, ale Jolka jej nie zauważyła.
- Dobra, ale teraz… Ciao, dziewczyny! – odeszła pośpiesznie.
- Jeżu złoty, co za żmija! – sapnęła ze złością Iwona, odsuwając od siebie pucharek, w którym zamiast lodów chlupała kolorowa breja. – Nawet za kawę nie zapłaciła! Włoszka niedorobiona! A ty co? – naskoczyła na mnie. – Pogięło cię? Nową pokutę wymyśliłaś? Za jakie grzechy mamy mieć spaprane następne spotkanie?
- A dlaczego MY mamy mieć spaprane? – zapytałam spokojnie. – Jak Jola tak miłuje tę swoją prawdę, czas najwyższy, żeby ją poczuła na własnej skórze – uśmiechnęłam się jak aligator przed atakiem. – W myśl starego przysłowia: nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe…
Tym razem Jolka była pierwsza. Siedziała przy stoliku, kiedy we cztery wchodziłyśmy do ogródka. Byłyśmy silne, zwarte i gotowe. Każda miała zbroję w postaci stroju, koafiury i makijażu. Każda znała swoją kwestię.
Tradycyjnie zamówiłyśmy po pucharku lodów, Jolka tkwiła nad swoim cappuccino. Zanim zdążyła otworzyć usta, Dorota opowiedziała, co przeszła po jej insynuacjach, że mąż może ją rzucić dla innej kobiety. Jolka słuchała z niedowierzaniem, ale nie zdążyła powiedzieć nic na swoją obronę, bo pałeczkę przejęła Baśka. Przypomniała, jak została „skomplementowana”, kiedy wybierała się spotkanie z paczką swojego ówczesnego chłopaka. Nigdzie nie poszła, zamknęła się w domu i przeryczała cały weekend. Iwona wypomniała oniemiałej Jolce wieczne przytyki na temat nosa. Dopiero mąż wybił jej z głowy operację plastyczną, kiedy oznajmił, że nie brał ślubu z jej nosem, tylko z nią. Ja przypomniałam , jak uznała, że jestem wyrodną matką, kiedy dwuletniego syna wywieźliśmy na lato do dziadków pod miasto. Mały miał wtedy ciągłe nawroty anginy, z których potem wyrósł.
Jolka wyglądała jak oszołomiona sarenka, w którą właśnie trafił piorun.
- Ale ja przecież… Nie miałam pojęcia, że wy to tak przeżywacie… Przyjaźń polega na…
- … mówieniu prawdy – dokończyłam życzliwie. – Masz rację, Jolu. Dlatego uznałyśmy, że najwyższy czas, żebyś doceniła, jak bardzo jesteśmy ci życzliwe… Która zaczyna? – potoczyłam wzrokiem po dziewczynach.
- Mogę ja! – zgłosiła się radośnie Dorota. – Jola, odpuść sobie te zielenie w ciuchach, bo wyglądasz jak zombie.
- Moja kolej – Baśka uniosła dłoń jak uczennica. – Jolka, muszę ci powiedzieć, że masz tyłek jak szafa gdańska. Może powinnaś chodzić na siłownie albo biegać?
- Nie wiem, czy zauważyłaś – oznajmiła Iwona – ale te kolczyki okropnie wyciągnęły ci uszy. Jeszcze trochę i będziesz jak Dumbo. Kup sobie coś mniejszego.
- Nie maluj tak jaskrawo paznokci, bo niepotrzebnie zwracasz na nie uwagę, a palce masz jak serdelki – dodałam na koniec.
Zamilkłyśmy i zabrałyśmy się za lody, a Jolka wciąż trwała w stuporze. Nagle poczerwieniała, zerwała się jak furia i warknęła obrażonym głosem:
- Myślałam, że się przyjaźnimy, a wy… To było chamskie!
- Przyjaźń polega na mówieniu prawdy, jaka by ona nie była – wyskandowałyśmy jednocześnie jej ulubioną maksymę.
No i w ten sposób straciłyśmy „przyjaciółkę”.

Renata Kosin piecze chleb

 

Zatem najpierw robimy zakwas:


1. Dzień - Należy zmieszać 1/2 szkl. mąki żytniej z przegotowaną wodą i łyżeczką cukru tak, by uzyskać konsystencję gęstej śmietany. Odstawić w ciepłe miejsce
2. Dzień - Dodajemy 3 łyżki mąki żytniej i tyle wody, by zachować konsystencję. Odstawiamy w ciepłe miejsce.
3. Dzień. - Jak wyżej. Zakwas przez ten czas rośnie (potem jednak opada i to jest normalne zjawisko). Pojawiają się bąbelki. Naczynie musi być wysokie, bo może kipieć.
4. Dzień - Pieczemy chleb.
5. Resztę zakwasu zachować, przyda się do pieczenia kolejnych chlebów. Jeśli będzie przechowywany w temp. pokojowej, należy go dokarmiać codziennie jak w p. 2. Jeśli go uśpimy wstawiając do lodówki, należy go karmić (patrz p.2) co 7 dni. Przed pieczeniem należy zakwas zawsze wyjąć z lodówki, nakarmić i pozwolić mu pojeść i się ogrzać przez minimum 4 godziny.


Pieczenie chleba:

Zaznaczam, że jest to przepis na chleb najbardziej klasyczny.
Można jednak traktować go jako bazę do wszelakich wariacji, np. dodać 2 drobno posiekane i usmażone cebule (na oleju podanym w przepisie, i uwaga - taki chleb cebulowy rośnie jak wariat!), albo połowę mąki żytniej wymienić na razową i dodać łyżkę miodu (mąki można dowolnie mieszać, pod warunkiem że mieszanki jest razem ok. 1200 ml - mierząc kubkami, i w mieszance zawsze jest przynajmniej 250 ml mąki pszennej typ 650, w innym przypadku chleb nie urośnie), lub też dosypać "wszelkich rozmaitości", zachowując oczywiście całościową objętość sypkich max. ok. 1300 ml - ziaren, otrębów, płatków owsianych, czarnuszki, amarantusa (polecam!), śliwek suszonych itp., zachowując podaną ilość sypkich.

Tymczasem:
Do miski wsypujemy: 2 kubki (kubek ma ok. 300 ml) mąki żytniej, 2 kubki mąki pszennej typ 650, ok. 300 ml lekko ciepłej wody (jeśli w trakcie wyrabiania ciasto będzie za gęste, należy dodać wody, jeśli odwrotnie - mąki), 2 łyżeczki soli, 3 łyżki oleju, 3 łyżeczki cukru, 7g suchych drożdży, ok.1/2 kubka zakwasu w temperaturze pokojowej.
Wszystko wymieszać i wyłożyć do formy którą można (choć niekoniecznie) posmarowaneć olejem, wygładzić wierzch, można zwilżyć go wodą - będzie bardziej chrupiący. Pozwolić ciastu wyrosnąć w cieple ok 2 godzin. Zrobić na wierzchu 3 ukośne nacięcia ostrym nożem, w przeciwnym razie chleb brzydko pęknie
Piec ok. 1 godziny, aż chleb będzie rumiany, w temp.165 st. z termoobiegiem, lub 180 st. bez.



sobota, 21 grudnia 2013

Maja Porczynska-Szarapa i całkiem niewigilijny schab


To jest danie świąteczne, ale nie wigilijne - schab z pieczarkami i serem, na zdjęciu piecze się w piekarniku .
Rozbijamy schab, przyprawiamy wg gustu, odstawiamy na trochę, żeby się przegryzł. Rozgrzewamy piekarnik do 180 st. Układamy kotlety na folii, na wierzch dodajemy pokrojone pieczarki, można też dodać paprykę, ogórka konserwowego itd. Na wierzch dajemy ser żółty w plasterkach tak, żeby przykrył kotleta, pieczemy 30 minut. 
I danie gotowe!

piątek, 20 grudnia 2013

Piotr Olszówka w kuchni, czyli horror surrealistyczny.


Lubię pichcić ale te rzeczy, które robię dobrze, nijak nie pasują do wigilii. Z dań mniej więcej wigilijnych udaje mi się tylko zakalec drożdżowy. A zatem podaję przepis:

Zakalec Drożdżowy:
Robimy ciasto dokładnie tak, jak każdą inną drożdżówkę, ale po wyrośnięciu lekko przygniatamy od góry. Możemy też podczas wypieku na chwilę wyjąć ciasto z piekarnika i potrząsnąć.  Gwarantowany efekt daje też pominięcie drożdży w przepisie.
Dokładna metoda uzyskania zakalca nie ma większego znaczenia, ponieważ i tak nie będziemy tego jedli.

Oprócz zamierzonych wigilijnych specjałów są i takie, które robią się same, zresztą nie tylko na Wigilię.
Jednym z nich jest Pies Nadziewany Mamą.
Składniki:
1 piesek o dużym uroku osobistym i apetycie (czyli każdy)
1 Mama
1 kuchnia Mamy

Sposób przyrządzania: kiedy Mama pójdzie do kuchni, żeby coś ugotować - wpuszczamy za nią pieska. Piesek siada za Mamą i z wielką inteligencją oraz pożądaniem w oczach patrzy jej na plecy lub na ręce. Po kilku minutach Mama nie wytrzymuje i zaczyna napychać Pieska smakołykami, które jej w ręce wpadną, tłumacząc się co chwila: Ja nie mogę wytrzymać jak on się tak patrzy!
Jedyna wada tego przepisu to fakt, że Piesek nigdy nie uzna się za wystarczająco napchanego. Po prostu pieski mogą jeść bez końca a zatem nasze danie nigdy nie będzie gotowe.



Pewną modyfikacją tego przepisu są Znikające Żeberka w Sadełku. Modyfikacja polega na tym, że nie potrzebujemy Mamy i jej kuchni, wystarczymy my sami i Piesek. Również procedura przyrządzania jest o wiele łatwiejsza: po prostu karmimy Pieska normalnie lub z minimalną przesadą, ale za to wyprowadzamy na mocno skrócone spacery, bo mamy przecież mnóstwo pracy. Po kilku dniach żeberka w Piesku udadzą się na emigrację wewnętrzną i trzeba będzie wielu długich terenowych spacerów zanim znowu znajdziemy je w psich boczkach. Dodatkową zaletą przepisu jest mozliwośc zastosowania na ludziach.


Łyżka w Miodzie to coś prostego, co przygotowujemy w sekundę a efekt dostarcza nam przyjemności i satysfakcji przez wiele śniadań.
Składniki:
1 duży słoik miodu
łyżeczka do kawy, najlepiej malutka i elegancka, może być srebrna lub bogato zdobiona.
Sposób przyrządzania:
Słoik miodu stawiamy na stole wśród innych rzeczy przygotowanych do śniadania. Łyżeczkę opieramy na jego brzegu, tak, żeby trzymała się ledwie-ledwie. Po czym zaczynamy śniadanie. Przy pierwszym nieuważnym ruchu łyżeczka wpada do miodu i tonie - i to już wszystko. Dopóki nie skończymy całego słoika miodu - będzie nas cieszyć i rozśmieszać. Efekt można zwielokrotnić używając większej ilości łyżeczek.


Codziennym, prostym i interesującym przepisem jest Kocia Sierść w Maśle.
Składniki:
1 nasza własna kuchnia
1 kostka masła (może być mniej)
1 ciekawski kotek
Sposób przyrządzania:
Wyjmujemy masło i umieszczamy w otwartej maselniczce. Zostawiamy je na chwilę z boku a o resztę zatroszczy się kotek. Gotowe danie podawać ze świeżym chlebem i ziołami oraz wędliną i serem.


Smacznego!


czwartek, 19 grudnia 2013

Agnieszka Pruska - krucho z ciasteczkami...



To przepis na kruche ciasteczka składające się z kilku warstw składniki:
2 szklanki mąki
3/4 cukru pudru
1/2 łyżeczka imbiru,
1/2 łyżeczka cynamonu,
kostka masła
cytryna
jajko - całe

Ciasto zrobić jak każde kruche - posiekać wszystko dodać skórkę i sok z cytryny. Wyciąć ciasteczka ( najlepiej niezbyt skomplikowane kształty) i upiec (ja sprawdzam czy już gotowe po 15 minutach) w temperaturze ok 180 stopni.
20 dkg marcepanu - rozwałkować i wyciąć takie same kształty jak z ciasta - o połowę mniej
dżem morelowy
 polewa czekoladowa - w przepisie była jedna, ale zawsze nieco więcej wychodzi, tym bardziej, że orzechy muszą się do czegoś przyklejać.

środa, 18 grudnia 2013

Anna Klejzerowicz - dania dobrze zorganizowane


Moje ulubione dania wigilijne:
1. "Gorący kubek" grzybowy z pasztecikiem (pasztecik oczywiście z kapustą i grzybami - żeby było tradycyjnie - a gotowe paszteciki można dostać wszędzie).
2. Pizza z łososiem. Przepis: pizzę zamówić z dobrej pizzerii. Polać tabasco i gotowe. Smacznego!

wtorek, 17 grudnia 2013

Karolina Wilczyńska kończy osiem zdań


1. Moim pierwszym idolem był...
...Winnetou. Imponował mi odwagą i gotowością walki za ideały i swoje miejsce na ziemi.


2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi....
Są dwie: Mistrz i Małgorzata i Przeminęło z wiatrem.


3. Lubię w sobie...
...swoją niezależność i bezkompromisowość.


4. Najbardziej nie znoszę...
...chamstwa, głupoty i nietolerancji.


5. Brakuje mi...
...czasu na robienie wielu rzeczy, które chciałabym robić.


6. Humor poprawiam sobie...
...oglądając komedie Barei.


7. Gdyby nie było internetu....
...nie poznałabym tylu wspaniałych ludzi. Strach pomyśleć!


8. Rozczulają mnie...
...małe jamniczki i rude kociątka.

Marta Obuch, pistolet i kapusta.


To jeden z moich ulubionych dodatków do dań. Obowiązkowo do klusek śląskich, choć pasuje również do tradycyjnego schabowego i ziemniaczków. Najczęściej zajadam się nią jesienią i zimą – po powrocie ze spaceru gorąca kapusta smakuje naprawdę wspaniale. Aby się udała, warto jej trochę spróbować w sklepie – jeśli od razu trafia w nasz gust, na pewno wyjdzie smaczna. Nie może być gorzka lub bardzo kwaśna. Pamiętajmy także, że nawet ta kapusta, która wydaje nam się niezbyt mocno ukiszona, wymaga przepłukania lub – co najlepiej się sprawdza – powinna zostać delikatnie przelana wodą, odciśnięta i pogotowana przez kwadrans. Po tym czasie odlewamy wodę i przystępujemy do przyrządzania potrawy.

SKŁADNIKI:
1 cebula
2, 5 kg kiszonej kapusty
olej do podsmażenia cebuli
10 dag słoniny (nieduży plaster)
1 łyżeczka masła
1 łyżka octu winnego
1 łyżka mąki
1 łyżeczka cukru
1 kostka rosołowa grzybowa

Przyprawy: kminek mielony, pieprz czarny mielony, pieprz ziołowy, 2 listki laurowe, ziele angielskie, Maggi wg uznania.
Kroimy cebulę, którą delikatnie dusimy przez kilka minut w garnku. Dodajemy pokrojoną kapustę oraz przyprawy i zalewamy całość wrzątkiem tak, aby woda przykryła trzy czwarte objętości kapusty. Dusimy na wolnym ogniu dwie – trzy godziny, co jakiś czas mieszając. Jeśli w tym czasie woda całkiem odparuje, dolewamy jej odrobinę. Pod koniec gotowania kroimy słoninę w kostkę i wytapiamy ją na patelni na chrupiące skwarki. Nie jestem zwolenniczką słoniny, w tym jednym jedynym przypadku robię jednak odstępstwo. Chrupiące skwarki budują cały smak tej potrawy – bez nich to danie jest zwykłą duszoną kapustą. Namawiam! Na koniec dodajemy masło, cukier, ocet i przesypujemy przez sitko łyżkę mąki, jednocześnie szybko mieszając. Gotowe! Palce lizać po łokcie…


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Śledzie pod pierzynką według Anny Pasikowskiej


Skład:
dwie ugotowane marchewki
dwa ugotowane ziemniaki
dwa ugotowane jajka
słoik marynowanych filetów śledziowych
majonez
 Warzywa zetrzeć na grubej tarce na wiórki. Śledzie pokroić na drobno w wysokiej misce, najlepiej szklanej. Układamy warstwami od dołu: śledzie smarujemy grubo majonezem, potem ziemniaki, sypiemy solą i pieprzem, znowu warstwa majonezu, na to marchewka, znowu sól, pieprz i znowu majonez, ostatnia warstwa jajka, które tylko posypujemy solą i pieprzem.


niedziela, 15 grudnia 2013

Fizyka Psa - Fragment: Piotr Olszówka

Wstęp

Na rynku jest już bardzo wiele książek poświęconych psom, z których można dowiedzieć się wszystkiego o pielęgnacji, zwyczajach, rasach... dlatego nigdy nie zdobyłbym się na napisanie kolejnej, gdyby nie Nana. W ciągu pierwszych tygodni naszej znajomości podsunęła mi wiele pytań, na które nigdzie nie znajdowałem odpowiedzi, takich jak: czemu mówi się: „szewc-szewca” ale nie „pies-piesa”? w czym jest lepszy kapeć od patyka? dlaczego pies na krótkich łapach ucieka szybciej niż pies z łapami długimi? po co się gryzie telefony komórkowe? czy malarstwo pastelowe jest smaczniejsze od książki z biblioteki? oraz najważniejsze: JAK JA MAM WYTRZYMAĆ Z TĄ OGONIASTĄ ZARAZĄ?




To ostatnie nabierało szczególnego znaczenia, gdyż Nanusia po każdym swoim piekielnym występie zamieniała się w aniołka... i ta anielska mina była pierwszym sygnałem jeszcze nie odkrytej katastrofy.

Warto dodać, że przebywanie w towarzystwie Nany dostarczało więcej pytań, niż mogłem zapisać, nie mówiąc już o znajdowaniu odpowiedzi... i to ostatecznie zadecydowało, że zająłem się poważnymi badaniami nad psią naturą, która z jednej strony okazała się bardziej przewidywalna niż Metafizyczny Kot, z drugiej strony jednak zmieniała się tak szybko, że człowiek i tak nie mógł za nią nadążyć.
Na szczęście okazało się, że w przeciwieństwie do Kota – Pies podlega większości praw fizyki i matematyki... a zatem skupiłem się na specyficznej psiej fizyce, tym chętniej, że nie znalazłem ani jednej książki na ten temat.
Oddaję tę książkę w ręce czytelników mając świadomość, że nie wyczerpałem zagadnienia... ale cóż, każdy pies chętnie dopisze do niej własny rozdział.

Rozdział 5.

Pieselencja



Wszystkie Zjawiska Piesiuchowe* są anomaliami działającymi wbrew fizyce. Problem polega głównie na tym, że nie ma rzeczy działających wbrew fizyce. Wyciągnąłem stąd wniosek, że za tymi anomaliami stoi jakiś rodzaj energii wewnętrznej, właściwej tylko psom. Istnienie takiej energii tłumaczy rozmaite cuda – jeśli podczas zamiany energii kinetycznej ratlerka na energię potencjalną człowieka dojdzie do przekazania również innej energii – tajemnica Czwartego Zjawiska Piesiuchowego zostanie wyjaśniona.
To odkrycie stało się dla mnie jasne w wyniku pewnego wydarzenia:
Na jednym z wieczornych spacerów Nana bardzo się rozbrykała – biegała po pustej alejce i poszczekiwała w moim kierunku wywijając ogonkiem. Nagle wystartowała bardzo szybko i zanim zdążyłem zareagować – szczeknęła z tyłu na młodą kobietę, która wyszła z bocznej alejki. Doszło do wyładowania akustycznego, w wyniku którego nieznajoma pani wskoczyła z miejsca na metrowy murek.
Szczeknięcie było za słabe, żeby tak podnieść człowieka, a zatem doszło do przekazania jeszcze jakiegoś rodzaju energii... Obserwowałem Nanę. Natychmiast po całej akcji (i po przeproszeniu nieznajomej pani) psina zachowywała się w sposób bardzo stonowany – jakby nagle rozładowały się jej bateryjki. I wówczas doznałem olśnienia: Nana przekazała swoją energię wewnętrzną...
Rozpocząłem obserwacje a poszukiwaną tajemniczą energię nazwałem pieselencją. Po pierwsze dlatego, że występuje ona tylko u psów, po drugie dlatego, że to ładna, grzeczna nazwa, kojarząca się z „ekscelencją” i tak dalej...
Pieselencja to psia energia wewnętrzna odpowiedzialna za zdolność psa do cieszenia się z bycia psem tu i teraz.


To energia o dobroczynnym wpływie na otoczenie, ponieważ pies, który zgromadzi odpowiednio wysoki pieselencjał, promieniuje niczym polska elektrownia atomowa, z tą jednak różnicą, że z napromieniowania pieselencją człowiek odnosi korzyść.
Stopień napromieniowania pieselencją możemy określić bez specjalistycznych przyrządów: jeśli nastrój psa udziela się ludziom, to znaczy, że korzystamy z promieniowania tak, jak trzeba. Odpowiednio doładowana Nana biega jak szalona w kółko i szczeka, co udziela się otoczeniu i po chwili wszyscy wokół zaczynają biegać po śniegu, łapać się a czasem nawet szczekać i gryźć w ogon. Podczas takich zajęć człowiek gubi sporo codziennych zmartwień a to przecież bez psa stanowi poważny problem. Wchłonięcie dużej dawki pieselencji to najlepszy sposób, żeby zejść na psy właściwą drogą.

* zjawiska piesiuchowe to anomalie fizyczne wywołane psem, takie jak piesosublimacja kapci lub śniadania na stoliku czy zamiana energii kinetycznej psa na energię potencjalną człowieka z naruszeniem zasady zachowania energii - ten temat omawiają inne rozdziały Fizyki Psa.

Uparty duch - M.J. Kursa

Patrycja i ja zaraz po skończeniu ASP postanowiłyśmy założyć dwuosobową firmę. Robiłyśmy ozdobne zaproszenia, kartki okolicznościowe, a od czasu do czasu dostawałyśmy zlecenia na ilustrowanie książeczek dla dzieci. Nie było źle, radziłyśmy sobie.
Obie miałyśmy dosyć skomplikowane relacje rodzinne. Pati trwała w nieustannym konflikcie z matką, którą drażniła obecność w domu ślicznej i w dodatku młodej córki. Mnie też nie było słodko. Rodzina chciała mnie jak najszybciej wydać za mąż, bo siostra spodziewała się dziecka i oczekiwała, że zajmie ono mój pokój. Uznałyśmy, że mamy tego dosyć i postanowiłyśmy wynająć mieszkanie. Kiedy podliczyłyśmy kasę, miny nam zrzedły.
- Wiesz, co? – oświadczyłam z determinacją. – Znajdziemy sobie lokum, nawet gdybym miała stanąć na głowie. Wiem! Jak Bożena chce, żebym jej pokój zwolniła, niech się dołoży do tego interesu! Za darmo nic w przyrodzie nie ma!
- Zapomnij, Ewa – skrzywiła się Patrycja. – Twoja siostra jest skąpa jak Szkot.
- Wiem. Ale, jak się pożali rodzicom, wysupłają ostatni grosz, żeby się mnie pozbyć – stwierdziłam. – A wiem, że mają trochę na koncie. W poprzednim sezonie wszystkie pokoje były zajęte, a na ten już mają prawie komplet. – Moi rodzice prowadzili pensjonat, który w przyszłości miała przejąć Bożena z mężem.
Patrycja zamyśliła się na chwilę, po czym w oku jej błysnęło.
- Jak ty, to i ja – oznajmiła stanowczo. – Dwie wredne szantażystki… Powiem matce, że jak mi da kasę, zniknę jej z oczu raz na zawsze i będzie mogła udawać młodą laskę bez obciachu. Podejrzewam, że pójdzie na to bez namysłu.
Matka Patrycji miała butik z ciuchami, a poza tym zajmowała się głównie polowaniem na odpowiednio bogatego męża. Nie wiem, czemu tak się upierała przy tym bogactwie. Sama też biedna nie była.
Nasza podstępna akcja zaowocowała tym, że zebrałyśmy nawet pokaźną sumę. Zaczęłyśmy przeglądać ogłoszenia i ze spisem wyruszyłyśmy na poszukiwania. Rany, nie miałam pojęcia, że to będzie takie zniechęcające. Pierwsze mieszkanie, które obejrzałyśmy, składało się z zaniedbanego pokoju i ślepej kuchni. Baba sprawiała wrażenie, że pokazuje nam królewski apartament i była oburzona, kiedy parsknęłyśmy śmiechem, słysząc cenę, jaką sobie wymyśliła. Kolejne było trzypokojowe, ale wyglądało jak melina i sąsiedztwo było nieciekawe. Odpuściłyśmy.
W ciągu tygodnia obejrzałyśmy chyba z dziesięć lokali. Zniechęcały nas albo ich stan, albo cena. Powoli zaczynałyśmy wątpić, czy uda nam się coś znaleźć.
Któregoś dnia siedziałyśmy w małym barku nad filiżankami czekolady, która miała nam poprawić nastrój i beznadziejnie przeglądałyśmy ogłoszenia o sprzedaży nieruchomości.
- Hej, Pati! Tu jeszcze nie byłyśmy! – pokazałam przyjaciółce wciśnięte pomiędzy dziesiątki innych ogłoszenie. – Nie ma nic o metrażu, ani adresu, ale podali numer komórki! Dzwonimy?
- Pewnie znowu jakieś gówno za cenę pałacu – Patrycja niemrawo wzruszyła ramionami. – Cholera, co za kraj. Łatwiej założyć firmę niż znaleźć przyzwoite lokum… Dzwoń, jak chcesz.
Zadzwoniłam i umówiłam się na spotkanie za godzinę.
Mieszkanie było niesamowite. Składało się z dwóch sypialni i salonu, łazienki i nowocześnie urządzonej kuchni. Pełno w nim było antyków, a dodatkowo miało wychodzący na pobliski park balkon. Byłyśmy oczarowane, ale w głębi duszy obie wiedziałyśmy, że nie stać nas na takie luksusy. Powiedziałyśmy to wprost miłej kobiecie w czerni, która nas oprowadzała.
- To mieszkanie po mojej mamie. Zmarła dwa miesiące temu i zapisała mi je w spadku. Brat jest wściekły, bo liczył, że on je dostanie. Same antyki warte są majątek. Ale ma firmę po ojcu, a wobec mamy nie był specjalnie opiekuńczy, więc nie mam zamiaru mu tego oddawać. Ja z kolei mieszkam we Włoszech i mogę tu najwyżej przyjeżdżać raz w roku… Umówmy się tak: będą mi panie płacić tyle, ile mogą, a w zamian obiecacie, że zadbacie o wszystko, dobrze? Przeważnie nie mylę się w ocenie ludzi, a panie wyglądają na uczciwe.

Pierwszej nocy poderwał mnie ze snu głośny łomot. Zaspana i rozczochrana stanęłam w drzwiach swojego pokoju i zobaczyłam przerażoną twarz Patrycji wychylającą się z drugiej sypialni.
- Ewa, włamywacze! – wyjęczała cichutko, szczękając zębami. – Co robimy?
- Zamknij się w pokoju, tchórzu, weź komórkę i w razie czego wezwij policję, a ja sprawdzę – ziewnęłam, bo we włamywaczy nie bardzo wierzyłam; drzwi wejściowe miały zamki jak skarbiec.
Zapaliłam światło w największym pokoju, który przeznaczyłyśmy na salon i biuro naszej firmy. Nikogo w nim nie było, tylko na podłodze leżał średniej wielkości obraz. Musiał spaść ze ściany, co było dziwne, bo osobiście stwierdziłam, że hak pozostał na swoim miejscu, a zawieszka nie jest zerwana. Podniosłam obraz i przyjrzałam mu się z zainteresowaniem. Przedstawiał uśmiechniętą smutno kobietę w średnim wieku, a namalowany był w owalu, jak stare portrety, które oglądałyśmy w restaurowanych dworkach. Zwróciłam na niego uwagę już wcześniej, bo fascynowała mnie twarz modelki. Właścicielka wyjaśniła, że to portret jej matki.
- No, kochana – szepnęłam, powstrzymując ziewanie – nie jesteśmy tu intruzami. Podpisałyśmy umowę i mamy zamiar jej dotrzymać. Nie rób nam więcej takich niespodzianek.
Powiesiłam obraz na ścianie, uspokoiłam Pati i kropnęłam się spać.
Następnej nocy miałyśmy powtórkę z rozrywki. Tym razem przynajmniej Patrycja nie panikowała, tylko od razu poszła do salonu i zawiesiła obraz z powrotem.
Po tygodniu byłyśmy już tak wytresowane, że budziłyśmy się same na moment przed łomotem. Ciągle byłyśmy niedospane i w końcu Pati się zbuntowała.
- Ewka! Musimy coś z tym zrobić, bo ja już nie daję rady! Może ją po prostu zdejmiemy ze ściany i postawimy na podłodze? Nie chce wisieć, to nie!
Tak zrobiłyśmy, ale w nocy znów poderwał nas rumor. Kiedy obie wpadłyśmy do salonu, obraz leżał na podłodze.
- Czego ty od nas chcesz, kobieto?! – jęknęła Patrycja bezradnie. – Przecież nie demolujemy ci tych twoich antyków!
Usiadłam na podłodze i jeszcze raz z uwagą przyjrzałam się portretowi. Najwyraźniej kobieta na nim namalowana usiłowała zwrócić na coś naszą uwagę. Odwróciłam obraz plecami i dostrzegłam, że coś wystaje zza ramy. Pociągnęłam delikatnie i wydobyłam złożoną kartkę.
- Tu coś jest, Pati! – głos mi się łamał z emocji. – Myślisz, że mamy prawo zajrzeć?
- Pewnie! – zaintrygowana Patrycja przysiadła obok mnie. – Po tych wszystkich nieprzespanych nocach należy nam się jakieś wyjaśnienie!
Ostrożnie rozłożyłam papier i przeczytałam na głos:
- Oświadczam stanowczo, że jestem przy zdrowych zmysłach. Od kilku tygodni czuję się coraz gorzej, a teraz zrozumiałam, że moje samopoczucie pogarsza się po każdej wizycie syna. Jestem pewna, że mnie truje, ale nie potrafię tego udowodnić. Do znalazcy tego listu mam prośbę. Zegar szafkowy w salonie ma schowek. Proszę nacisnąć trzeci liść zdobienia na dole, licząc od prawej, a paczkę, która znajduje się w skrytce wraz tym listem dostarczyć do mecenasa… Kurcze, Pati, co to ma być?! Czuję się, jakbym grała w filmie sensacyjnym!
- Tu jest numer telefonu i adres – Patrycja pokazała palcem i rozejrzała się po salonie. – Ewa! To o tym zegarze ona pisze! Zobacz! Sprawdźmy, bo inaczej nie uwierzę!
Istotnie, po otwarciu skrytki ukazała się naszym oczom zawinięta w papier pakowy i związana starannie sznurkiem paczuszka wielkości niewielkiego pudełka. Wyjęłyśmy ją, używając do tego celu rękawic do garnków, bo bałyśmy się, że zostawimy swoje odciski. Nie odważyłyśmy się jej otworzyć. Z emocji nie spałyśmy już do rana, a o godzinie, która wydawała nam się przyzwoita, zadzwoniłam do mecenasa. Nie wydawał okrzyków niedowierzania, tylko od razu kazał nam przynieść wszystko do siebie. Od razu też obiecał, że nie będziemy przez nikogo przesłuchiwane.

Po dwóch tygodniach mecenas złożył nam wizytę i wyjaśnił, że w paczce była bombonierka, a w niej czekoladki, które nafaszerowano arszenikiem. Policja już wszczęła śledztwo..
Wszystko skończyło się dobrze. Wyrodny synalek poszedł siedzieć, a my odzyskałyśmy spokój i zaprzyjaźniłyśmy się z Ireną, która przed powrotem do Włoch przedłużyła nam umowę najmu na dziesięć lat. A i firma powolutku nam się rozkręca. Obie z Patrycją uważamy, że to rewanż naszego ducha.

Zemsta po polsku - M.J. Kursa

Niedziela. Nareszcie. To był najgorszy tydzień w moim życiu.
W komórce mojego chłopaka znalazłam świńskie esemesy. Od mojej osobistej przyjaciółki, która – psiakrew – od dwóch lat posiada na własność bogatego męża i miała być druhną na moim ślubie.
Sąsiadka z dołu wydarła się na mnie na całą klatkę, że zalałam jej łazienkę. Ja zalałam! Akurat wtedy siedziałam w pracy po godzinach. Mój przyszły (jeszcze nie wiem, czy doszły) plątał się po mieszkaniu i pewnie taplał się w Niagarze. Zresztą u mnie nic nie widać. Może to u niej rura przecieka, a to nie moja wina…
I jeszcze ta cholerna szefowa. Czy ktokolwiek na świecie zrozumie, jak to jest mieć za szefową mocno przeterminowaną babę, która robi słodkie oczy do młodego osiłka? Który to osiłek prezentuje przerost mięśni nad inteligencją? On nie dopilnował terminów, a opieprz przy całym biurze dostałam ja. A ten mięśniakowaty palant tylko się głupio uśmiechał.
No to teraz muszę wykonać potężną pracę umysłową.
Co powinnam zrobić? Wykopać tego swojego bałwana, czy zastosować karę dożywocia u swego boku? Jak go wykopię, szybko znajdzie inną. Dekoracyjny jest dosyć. I umie być użyteczny niekiedy. Pewnie jeszcze nie raz okaże się, że trzeba będzie się nim podzielić, zanim ostatecznie zdziadzieje, ale to przecież nie z tą zołzą. Teraz już postaram się być doinformowana na bieżąco; komórkę rzuca byle gdzie, zawsze można sprawdzić, co tam aktualnie zdziałał. I skontrować, gdyby była taka potrzeba.
Chyba go sobie zostawię. Niech żyje na razie w błogiej nieświadomości. Zajmę się moją byłą przyjaciółką. Dzięki Bogu, zawsze cierpiała na słowotok. Teraz muszę tylko coś z tego wybrać. Co by tu… Wiem!
Gdzie moja tajna komórka na kartę?
No proszę, jak człowiek inteligentny, uczy się szybko.
No to piszmy: Szanowny panie M. z przykroscia donosze ze panska zona zrobila duzy debet na koncie i ukrywa przed panem wyciagi z banku. Z powazaniem zyczliwy.
Pięknie. To go zaboli bardziej niż zdrada. Bogaci nie lubią tracić. A ta idiotka nie musiała kupować najdroższych kosmetyków i latać na masaże. No, w najbliższej przyszłości może zapomnieć o urodzie. Słyszałam o tym jej mężu. Skąpy jak Szkot, czy inny Harpagon. Mówiłam jej, że głupia. Jak człowiek sam pracuje, nikt mu nie wypomni, na co wydaje.
Dobra, moja druhna uziemiona… Ha, pewnie sama zrezygnuje z tego świadkowania, bo ją ślubny pozbawi kasy, a przecież nie pokaże się dwa razy w tej samej kiecce. Super.
Co tam mamy dalej? Sąsiadka… Hm, tu będzie trudniej. Co ja na nią mam? W zasadzie mogłabym jej odpuścić, bo i tak ubezpieczenie zapłaci za tę jej powódź… A właśnie, że nie! Cały blok słyszał, jak na mnie wrzeszczała. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Co by tu… Mam! W zeszłym tygodniu widziałam, jak jej synalek wysmarował wulgarne graffiti nad wejściem do klatki. Nie szpiegowałam go, broń Boże, tylko mnie zaintrygowało, co on robi na daszku na wysokości pierwszego piętra. Nawet się przestraszyłam, że zleci. W końcu jestem katoliczką. Życie jest dla mnie wartością nadrzędną… O, i przypadkiem podejrzałam, gdzie zamelinował resztkę sprayu…
To teraz do komputera. Opiszemy wszystko dokładnie, wydrukujemy… Gdzie są moje rękawiczki; tyle się pisze o odciskach… Może zrobić trochę błędów? Wtedy już na pewno nikt nie pomyśli, że to ja…
No, gotowe. Jutro będę przechodzić obok spółdzielni, to wrzucę do ich skrzynki ze skargami… Dobrze, że napisałam: komunikuję. „Donoszę” brzmi okropnie. No i w końcu nie donoszę, tylko na tacy podaję im rozwiązanie problemu. Zaoszczędzą. A sąsiadka będzie musiała zapłacić za dewastację.
To jeszcze tylko szefowa została. No, to najłatwiejsze. Gdzie moja komórka? Gdzieś tu powinno być… Jak to dobrze, że akurat przypadkiem przechodziłam przez ten park. Taka młoda siksa z nogami do nieba zepsuje jej humor na cały tydzień… Gdzie ono… Jest!... Grunt to dobry refleks… No, piękne zdjęcie. Ona na nim wisi, on ją z zaangażowaniem obmacuje… Młodość, szefowo! Coś, co jest już poza tobą. On nie leci na twoje zmarszczki i te zwały tłuszczu, co to ci się wydaje, że dawno je zgubiłaś, tylko na twój szmal i awans, który możesz mu zapewnić… Ale chyba nie zapewnisz. Coś mi się wydaje, że ci się nie spodoba to zdjęcie. Może nawet poszukasz innego osiłka?
Poszło. Świetnie. Ale się napracowałam.
Teraz sobie odpocznę. Zasłużyłam. Tamten tydzień mi dokopał, ale jutro będzie dobry dzień. Cudowny dzień. Kiedyś szczęście sprzyjało odważnym, teraz kreatywnym. Nie można wszystkiego zwalać na Pana Boga. Od czasu do czasu trzeba samemu popracować.

Małgorzata Kursa contra pierogi

Moje ulubione dania wigilijne to pierogi z kapustą i grzybami oraz uszka grzybowe z czerwonym barszczem. Zjadam je z przyjemnością, a z bardzo niestosowną uciechą lepię, bo lubię. Tak, wiem, że to nienormalne, ale nigdy nie twierdziłam, że jestem istotą rozumną. To inni wymyślili, że ludzie należą do tego gatunku.




sobota, 14 grudnia 2013

Małgorzata Kalicińska gotuje galantynę...


Potrawa wigilijna?
U mnie od lat to jest to galantyna z ryby.
Mnie nauczyła teściowa, a ona się nauczyła od sąsiadki - Żydówki.
Ryba powinna być słodkowodna, pozbawiona ości, zmielona albo grubo usiekana. Do niej dajemy jajo, odciśniętą chałkę, rodzynki uprzednio namoczone w gorącej wodzie, drobniutko posiekana cebula (sporo!) sól, cukier (!) ciut gałki muszkatołowej, pieprz - pieprzu dużo, bo owa ryba musi być słodko pieprzna.
Zawija się ją w pieluszkę, gazę, ściereczkę a najlepiej w skórę ryby (skóra szczupaka jest dobra albo karpia, tołpygi) i gotuje na wolnym ogniu w wodzie z rybimi odcinkami, marchwią i cebulą.
osobno ugotować karpie, łososiowe głowy, z innymi, które można kupić za grosze w stoiskach rybnych. Mocny bulion gotujemy delikatnie z marchwią i cebulą. Odcedzamy przez pieluszkę, ja nie klaruję. Żydowska galareta zawsze była mętna.
Dodaję namoczone płatki migdałów i dla pewności łyżeczkę żelatyny (dla wzmocnienia galarety).
Rybę studzę, ostrym jak szabla Wołodyjowskiego nożem kroję w plastry, także marchew i jakieś np jajo na twardo. Układam na półmisku, nakładam galaretę na półściętą. Dekoruję jak umiem tymi plastrami jajka, plastrami marchwi, pietruszką albo koperkiem.

czwartek, 12 grudnia 2013

"Krzyżacy" Sienkiewicza - historyczna prawda i powieściowa fikcja - Piotr Olszówka


W dzieciństwie zaczytywałem się w "Krzyżakach". Po latach wciąż lubię tę powieść, jednak bez poprzedniego entuzjazmu, bo chociaż jest to najlepsza powieść historyczna Sienkiewicza, to pod wieloma względami jest historycznie nieuczciwa i stronnicza, co gorsza, do dzisiaj wywiera zły wpływ na masową wyobraźnię Polaków.

Sienkiewiczowskie przekłamania można podzielić na kilka grup: pierwsza to świadome mijanie się z prawdą – pisał bowiem „ku pokrzepieniu serc”, wobec zagrożenia antypolską polityką Bismarckowskich Prus, które jawnie odwoływały się do tradycji „Panów Pruskich”. Druga, liczna grupa pomyłek wzięła się z ówczesnego stanu wiedzy na temat polskiego średniowiecza. Po prostu od tamtej pory wiemy więcej – trudno mieć za złe pisarzowi, że tworzył sto lat temu. Trzecia wreszcie wzięła się z osobistych kompleksów Mistrza Henryka...
Być może kiedyś powstanie w miarę dokładne opracowanie wszystkich trzech zagadnień – póki co warto przyjrzeć się niektórym.
Najważniejsze dotyczy samych Krzyżaków. Ich wampiro-podobny obraz ciążył przez lata nad nami – cierpiały na tym wspaniałe zabytki krzyżackiego gotyku, których nie traktowano z należytą troską a które są dzisiaj częścią naszego dziedzictwa.

Oskarżenie i okoliczności

Kłopot w tym, że obraz ten jest nie tylko nieprawdziwy ale i w dużej mierze niemożliwy historycznie - tak dalece, że powieściowe czarne charaktery nie mogłyby zaistnieć a naczelna intryga nie miała racji bytu.
Sienkiewicz wyposaża ich w najgorsze możliwe cechy charakterów, łącznie z pospolitym tchórzostwem. Posuwa się też do sugerowania satanizmu wśród zakonników czy homoseksualnego związku między Zygfrydem a Rotgerem, co miało w jego czasach czyli w XIX wieku rangę zbrodni karanej więzieniem a w średniowieczu jako sodomia prowadziło na stos w ekspresowym tempie.
Spójrzmy dokładniej na te zarzuty. Zmuśmy się przy tym do bezstronności – nad polskim postrzeganiem Krzyżaków ciąży bowiem widmo roli Prus w naszej historii a to trochę tak, jakby ktoś winą za Berezę Kartuską obciążał osobiście Zygmunta Augusta.


Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie czyli Ordo fratrum domus hospitalis Sanctae Mariae Theutonicorum in Jerusalem powstał jako stowarzyszenie opiekujące się pielgrzymami niemieckimi w Jerozolimie – gdyż mimo wspólnoty chrześcijańskiej inne zakony wspierały wyłącznie swoje narodowości, do tego stopnia, że Niemcy nie mogli liczyć nawet na ochronę zbrojną na niebezpiecznych drogach. Wkrótce też do szpitalników przyłączyło się kilku rycerzy i rozpoczęto starania o utworzenie zakonu rycerskiego. Papież Honoriusz III nadał mu przywileje, na mocy których przyjęcie ślubów uwalniało od odpowiedzialności karnej za wcześniejsze czyny.
Polscy autorzy rzadko kiedy odmawiają sobie stwierdzenia, że przywilej ten przyciągał szlachetnie urodzonych bandytów – nie jest to jednak szczególnie uczciwe postawienie sprawy. Przywilej taki oznaczał po prostu szansę na odkupienie wcześniejszych błędów uczciwą służbą – taką szansę dał Sienkiewicz Kmicicowi, dlaczego nie zastosować tej miary do autentycznych niemieckich rycerzy? Zwłaszcza, że do zakonu nie przyjmowano automatycznie – zgromadzenie brało na siebie odpowiedzialność za przyszłego brata, zatem selekcję prowadzono starannie – wybaczano błędy młodości, jeśli kandydat zasługiwał na zaufanie, nie mogły to jednak być rzeczy hańbiące rycerza – prestiż Zakonu był dobrem naczelnym.
Inaczej mówiąc: celem było skupianie ludzi chcących z całej duszy służyć zgromadzeniu, a nie ukrywanie bandziorów pod krzyżem na płaszczu. Ponadto życie braci rycerzy podlegało ścisłym regułom, od których trudno się wyłamać – wątpliwe, by osobnicy z marginesu pakowali się dobrowolnie w taką sytuację.

Po czterdziestu latach od powstania zakon był już poważną instytucją na arenie międzynarodowej. Pamiętajmy, że w tych czasach autorytet ludzi brał się wyłącznie ze znajomości osobistej a Wielki mistrz Herman von Salza przyjaźnił się z cesarzami i królami, posłował w imieniu papieża – czy przywódcy państwowi wybierają do takich celów szefa kryminalistów?
Co więcej – osobisty autorytet był podstawą działania Krzyżaków przez prawie cały czas istnienia państwa zakonnego. Dopiero klęska grunwaldzka i zabiegi dyplomacji polskiej podważyły ich dobrą markę międzynarodową.
Czy jednak wszyscy Krzyżacy musieli się tak bardzo przejmować dobrym imieniem Zakonu?
Otóż tak.
Zakon nigdy nie był zbyt liczny – w czasach swej świetności miał zaledwie 600 braci-rycerzy w całej Europie, z czego w państwie pruskim było ok. 250. Pod Grunwaldem zginęło 203 z 220 którzy wzięli udział w bitwie, co zresztą stanowi niezłą odpowiedź na jeden sienkiewiczowski zarzut: tchórze nie walczą do ostatniego. Wizja nawały jeźdźców w białych płaszczach z czarnym krzyżem to czysta fantazja – starczyłoby ich na jedną  chorągiew, gdyby byli tak szaleni i nie zdjęli płaszczy idąc do walki.
 Zresztą z tymi płaszczami warto pamiętać o pewnym drobiazgu: w niektórych językach to samo słowo oznacza "płaszcz" jak i wierzchnią szatę herbową noszoną na zbroi. Inaczej mówiąc "krzyżacki płaszcz" to niekoniecznie taka peleryna, jaką sobie wyobrażany na podstawie niezapomnianego filmu Aleksandra Forda... bo to samo słowo oznaczało też "cote de armes" czyli wierzchnią suknię, zgrabnie dopasowaną do sylwetki rycerza w pełnym rynsztunku.


Ile znaczy dobra opinia? czyli problem zakonnej gościnności

Ludność państwa zakonnego stanowili Prusowie (ze zrozumiałych względów nienawidzący zdobywców), oraz imigranci z Polski i Niemiec. Nie mieli oni specjalnych powodów do lojalności wobec zakonu – pamiętajmy, że Niemcy w tym czasie byli podzieleni na niewielkie księstwa , które aż do XIX wieku toczyły ze sobą walkę na różne sposoby. Dla Saksończyka Brandenburczyk był równie obcy jak Polak, może nawet bardziej, bo swój wróg zawsze dokucza dotkliwiej. Bracia-rycerze, rekrutowani mniej więcej z jednego regionu, trzymali się razem, nie było jednak mowy o jakiejś ogólnoniemieckiej wspólnocie, wręcz przeciwnie - niemieckich i polskich poddanych zakonu łączyła wspólnota interesów. Opisane w Krzyżakach animozje i wrogość poddanych do zakonnych władców była autentyczna, nawet, jeśli Sienkiewicz kłamał co do przyczyn. A Zakon istniał w stanie permanentnej wojny z Prusami i Litwinami. Potrzebował stałej silnej armii - jednakże uzbrajanie własnych poddanych było bardzo ryzykowne... dowodem wojna trzynastoletnia i bunt stanów pruskich.
Siłą rzeczy Zakon militarnie polegał na przybyszach skupionych w dwóch kategoriach: bardzo kosztownych wojskach najemnych i gościach zakonu – rycerzach przybywających wraz z oddziałami w poszukiwaniu przygód połączonych z pobożną pielgrzymką i walką o chrześcijaństwo.
Utrzymywanie stałych wojsk zaciężnych było ponad siły europejskich państw – także krzyżackiego. Najmowano je tylko na konkretną wyprawę i tylko specjalistyczne oddziały zawodowców: genueńskich kuszników, piechotę szwajcarską, angielskich łuczników. Wynajęcie chorągwi rycerskich było tak naprawdę możliwe tylko dla bajeczne bogatych kupieckich republik we Włoszech. Nikt inny na całym kontynencie nie miał tyle pieniędzy.
Główną siłą uderzeniową byli goście zakonu – przybywający dobrowolnie. Potężne krzyżackie zamki budowano w dużej mierze dla nich – należało im zapewnić odpowiednie wrażenia z wyprawy i warunki pobytu. Należało ich też utrzymać w dostatku, tak, aby roznosili sławę Zakonu po całej Europie. To dla nich organizowano dwa razy do roku najazdy na pogan: Prusów, Litwinów, Jaćwingów. Państwo zakonne było specyficzną machiną wojenną: wyciskało podatki z poddanych i z najazdów, by sprowadzać gości, których obecność utrzymywała poddanych w ryzach i pozwalała zdobywać nowe ziemie.
Warto sięgnąć do Opowieści Canterberyjskich. Ważnym ich bohaterem jest Rycerz. Można powiedzieć: literacki wzór rycerza doskonałego z epoki okołogrunwaldzkiej. Wśród licznych jego tytułów do chwały poczesne miejsce zajmuje dwukrotny udział w pruskich wyprawach. Akurat te rycerskie przygody nie budziły w Europie żadnych kontrowersji moralnych – wedle ówczesnych norm porządnemu rycerzowi przynosiły chwałę, bez względu na to, co o panach pruskich myślano w Polsce. Zresztą w Polsce w owych czasach nie myślano o nich bardzo źle.
Pytanie: czy tacy ludzie przyjechaliby brać udział w imprezie organizowanej przez satanistów, tchórzy i łajdaków? Przecież, gdy polska dyplomacja zaprezentowała na soborze w Konstancji ochrzczonych Litwinów, gdy wysłuchano ich opinii o zakonie – goście natychmiast przestali przyjeżdżać. Mit ostatnich krzyżowców prysł, Zakon stał się państwem jakich wiele – rycerze stracili zapał do podejmowania dalekiej i kosztownej wyprawy tam, gdzie wprawdzie diabeł mówi dobranoc, ale jest to diabeł zwyczajny, swojski, nie dający chwały obrońcom chrześcijaństwa.
Gdy urwał się dopływ gości – prysnęła potęga zakonu.

Gdyby Sienkiewicz pisał prawdę...

Jak widać – dla Krzyżaków dbanie o własną nieposzlakowaną opinię stanowiło kwestię ważniejszą od życia i śmierci pojedynczego zakonnika.
Porwanie Danuśki z dworu księcia? Na dworze księcia mógł Rotger bezczelnie tłumaczyć podrobienie listu diabelskim spiskiem, ale władze zakonne wiedziałyby swoje – a neutralność księcia Janusza znaczyła więcej niż życie Zygfryda czy dowolnie wybranych dwóch rycerzy zakonnych. Dla dogodzenia księciu mazowieckiemu zakon podarowałby mu głowy winnych, gdyby tylko istniał cień wątpliwości co do zachowania braci. Cóż dopiero, gdyby były to tak poważne zarzuty!
Zabójstwo pana de Fourcy? Świadectwo księcia i jego rycerzy miało rangę dowodu. Gdyby nawet książę kłamał i nakazał kłamstwo całemu dworowi (co mógł uczynić, a jakże) to dla zaspokojenia jego żądań wielki mistrz zrobiłby bardzo wiele. Wręcz ze wszystkich sił starałby się aby nie doszło do oficjalnego wygłoszenia takich zeznań, bo stałyby się przedmiotem komentarzy i rozmów wśród zakonnych gości.
Cień podejrzeń w sprawie porwania szlachetne urodzonej dwórki księcia wywołałby natychmiastową reakcję władz zakonu. Bynajmniej nie łagodną. Bracia zostaliby natychmiast pozbawieni możliwości jakiegokolwiek działania i wezwani do Malborka, na ich miejsce przysłano by kontrolera o odpowiednio wysokiej randze. Mocno wątpliwe, by wrócili na dawne stanowiska. Skoro prawdy doszedł Zbyszko, to jak miała się ukryć przed autorytetem np. wielkiego komtura? Nawet, gdyby wyszli obronną ręką z zarzutów – odesłano by ich na inną placówkę. Gdyby zarzuty zostały potwierdzone – w najlepszym razie zgnili by w lochu. Jest też prawdopodobne, że rzecz załatwiono by dyskretnie. Gdy pod koniec XIV wieku dwóch malborskich Krzyżaków zachowywało się w sposób nie licujący z godnością zakonnego rycerza - „przypadkowo” wypadli z zamkowej toalety do fosy położonej dwadzieścia metrów niżej i skręcili karki.
Albo inna sprawa: Danveld mógł się wytłumaczyć ze swej ucieczki przed Jurandem. Ale w starciu tym zginęło kilku gości zakonnych, samo tłumaczenie to za mało. Musiałby służbą w najtrudniejszym miejscu odzyskać zaufanie – czyli nie pozostałby w Szczytnie, tylko pojechał ze szczupłym oddziałem w najgorszy rejon walk.
Odwaga osobista u normalnego człowieka jest głównie kwestią motywacji: są rzeczy ważniejsze niż zdrowie i życie, a Krzyżacy byli bez wyjątku ludźmi bardzo silnie umotywowanymi do szczególnej odwagi.
Zresztą, jest niemożliwe aby w walce wręcz tchórz odnosił jakiekolwiek sukcesy zaś do zakonu przyjmowano rycerzy o potwierdzonej reputacji wojowników.

Gdzie się krzywi Sienkiewicza "szkiełko i oko"?

Pozostaje kwestia innych zarzutów wobec zakonu – oczywiście nie wszystkich, bo Sienkiewicz zmieścił ich więcej niż potrzeba na porządny paszkwil.
Jakoś nie mogę darować mistrzowi Henrykowi potraktowania więzi między Rotgerem i Zygfrydem.
Zastanówmy się nad życiem osobistym wójta z Landsberku. Był stary a życie spędził służąc Zakonowi. Nie była to służba łatwa i przyjemna – raczej ciężka, pozbawiona tego, co świeckim rycerzom rekompensowało trudy: reguła przewidywała niewiele przyjemności a zakonnik nie mógł przecież mieć rodziny. To, co słodziło życie Maćkowi z Bogdańca, czyli schyłek życia w otoczeniu wnuków i kochającej rodziny, dla Zygfryda de Lowe było nieosiągalne. Nadchodziła starość - jeśli nie zginąłby w bitwie, mógł liczyć najwyżej na przytułek w Malborku, gdzie wprawdzie nie cierpiałby nędzy ale też nie miałby nikogo bliskiego. Żyłby niepotrzebny nikomu, niezdolny do służby i bezużyteczny. Czy można się dziwić, że starzejący się rycerz przywiązał się do młodego i zdolnego? Wspierał go i obdarzył uczuciami, które każdy normalny mężczyzna w tym wieku miałby dla syna. Rozpaczliwa samotność starego człowieka dla Sienkiewicza stała się okazją do sugerowania homoseksualizmu – a w czasach, gdy powstawali „Krzyżacy”, ogół społeczeństwa uważał to za grzech, zbrodnię kryminalną i obrazę boską. A gdybyśmy tak przyłożyli tę samą miarkę do bohaterów pozytywnych? Czy relacje między Maćkiem a Zbyszkiem nie dają podstaw do podobnych podejrzeń? Starszy rycerz i młody giermek-cherubinek, "prawy dzieciuch"... toż to jeszcze lepszy materiał do plotek niż Zygfryd i Rotger.

Krzyżak i kobieta

Niesmaczne podejrzenia, pełniące w strukturze akcji tak ważną rolę, dość często ocierają się o relacje damsko-męskie. Oto chcąc ukazać upadek obyczajów zakonnych, przywołuje księżną grającą z wielkim mistrzem w złote warcaby, czy też dostojników Zakonu tańczących z piękną, szlachetnie urodzoną damą, która ich odwiedziła wraz z poselstwem.
Ale co mieli zrobić Krzyżacy z tymi damami? Opluć? Zamek w Malborku miał być swoistą świątynią ideałów rycerskich, wśród których dworność stanowiła perłę w koronie waleczności. Musieli dać wzór zachowania i taktu przybyłym licznie rycerzom z całej Europy.
No i ten gorszący taniec... Średniowieczny taniec dworski był przede wszystkim widowiskiem dla publiczności, feudalnym rytuałem nauczającym elegancji i estetyki, misterium grzeczności i wzorem wysublimowanej delikatności a nie rozładowaniem gorącej krwi znanym z plebejskich wesel i zabaw. Partnerzy dotykali się najwyżej czubkami palców – zapewne to gorszyło Sienkiewicza, 47-letniego męża 17-letniej Marynuszki.
Zresztą wizyty dam były dla zakonnych rycerzy (doborowych mężczyzn, jakby nie patrzeć) niemałym kłopotem – wszak wyrzekli się tej części życia składając śluby zakonne, a nie można przypuszczać, by było to łatwe wyrzeczenie. Miewali wówczas pokusę na wyciągnięcie ręki... i ani centymetra bliżej. Dawni Grecy nazywali to "mękami Tantala", Sienkiewicz sugeruje rozwiązłą przyjemność.
Czy traktowali te śluby poważnie? Raczej tak. Na dotrzymywaniu przysiąg i ślubów stała cała ich egzystencja, bardziej, niż wśród rycerzy świeckich. Gdy księżna mazowiecka (udzielna władczyni i dobrodziejka zakonu) zapragnęła zwiedzić Zamek Wysoki – dostojnicy mieli poważny problem: reguła jasno stwierdzała, że przez bramę – jedyne wejście – nie może przejść kobieta. Z drugiej strony nie mogli odmówić gorącej prośbie swojej protektorki. Ostatecznie wielki mistrz przeniósł miłego gościa „na barana” zatem reguły dotrzymał (bo nie przeszła) i prośbę spełnił.
A jak zareagowałaby księżna, gdyby na tak trudno dostępny dla niej zamek weszła ot tak sobie jakaś kucharka czy panienka lekkich obyczajów? Odwiedziny pań w siedzibie zakonników możemy między bajki włożyć.
Ale przecież mogli się bracia wymknąć na miasto? Mogli, tylko kiedy? Na zamku było ich 64. Każdy z nich pełnił normalne obowiązki kadry zarządzającej wielką twierdzą (machiną wojenną i gospodarczą zatrudniającą kilka tysięcy ludzi z miasta i okolicy), każdy z nich stale opiekował się gośćmi zakonu, których było co niemiara, każdy w tym czasie musiał jeszcze wykrzesać czas na wielogodzinny trening w sztuce rycerskiej. Każdy z nich był doskonale znany całej okolicznej ludności, która umilała sobie życie plotkami a Krzyżaków nie lubiła. A poza tym wszystkie twierdze świata ściśle kontrolują kto wychodzi, kiedy, dokąd, po co i za czyją zgodą. Malbork i inne zamki to twierdze wojskowe, o czym zapominamy w tłumie turystów. Z racji reguły zakonnej – twierdze dostępne tylko dla mężczyzn.
A nocne wycieczki do pań? Mała przeszkoda: reguła jasno mówiła, że brat zakonny nie może spędzić nocy poza konwentem. Karą za takie wykroczenie było kilka miesięcy w lochu. Zaś sypialnia zamkowa była wspólna, tylko wielki mistrz miał własną komnatę. Puste łóżko było niczym publiczne ogłoszenie. Nieobecności nie dało się ukryć bo wśród współbraci zawsze istniały jakieś animozje i ktoś na pewno by to wykorzystał.
W kwestii powtarzanych wielokrotnie oskarżeń o wizyty w domach publicznych miasta Malbork też wypada wspomnieć o pewnej trudności: w takich miejscach się płaci a zakonnicy nie posiadali własnych pieniędzy, nie mieli też miejsca, w którym mogliby coś takiego schować. Cała gotówka konwentu leżała w skarbcu, do którego klucze miały tylko dwie osoby pilnujące się nawzajem. Arnold von Baden formalnie mógł dostać okup za Maćka i Zbyszka, ale nawet nie dotknąłby tych pieniędzy: powędrowałyby prosto do Złotej Komnaty. Sprzedaż rzeczy osobistych też nie wchodziła w grę – nie mieli nic zbędnego, zaś niezbędne wydawano im z zasobów konwentu. Otrzymanie np. sakiewki czy nożyka wymagało uzasadnienia.
Ostatecznie seksualne przygody Krzyżaków mogły mieć miejsce tylko podczas wypraw wojennych – tyle, że na oczach gości zakonnych, którzy z chęcią omawialiby takie zdarzenia w całej Europie a jesli nie oni, to ich służba.

Pląsy bosych dziewek

Kiedy zwiedzałem Malbork po raz kolejny, w wielkim refektarzu ktoś zapytał przewodnika o słynne „pląsy bosych dziewek”. Rzecz zasługuje na szersze objaśnienie. Otóż w świecie bez betonowych chodników, asfaltowych dróg i gumiaków ludziom wygodniej jest pracować na polu czy w gospodarstwie boso niż w przemoczonych skórzanych butach. Buty nosili przede wszystkim ci, którzy z racji statusu społecznego musieli się stroić chociaż trochę lub ci, których do butów zmuszały obowiązki, np jazda konna czy względy ochronne.
Tym sposobem buty stały się symbolem osoby wolnej od brudnych prac fizycznych, czyli posiadających wyższy status społeczny. Mogła Jagienka w Zgorzelicach biegać po lesie boso i z łukiem, ale jak wracała do domu – wkładała trzewiczki.
Bosa dziewka – to służba najniższego szczebla, taka od prac brudnych i źle płatnych, pogardzana lub w najlepszym razie tolerowana tak, jak się toleruje urządzenia dostarczające wodę i usuwające nieczystości. Czy dumni feudalni panowie organizowali by im imprezę taneczną w swoim domu z narażeniem własnego dobrego imienia?

Jak Kali ukraść krowy...

Sienkiewicz stroi się w piórka moralisty, ile razy zbliża się do kobiet zaś podstępnie maskuje czyny naprawdę podłe. Wśród czarnych krzyżackich charakterów w powieści poczesne miejsce zajmują bracia Szomberg i Markwart – słynni i bezkarni mordercy synów Witolda. Na co Zakonowi taka sława – powiedziałem wyżej. Ale oczywiście nie rozwiązuje to zarzutu dzieciobójstwa, które zgrozą przejmowało wszystkich bohaterów powieści. Problem polega na tym, że książę Witold nie miał takich synów, co zatem idzie – zbrodniarze nie mieli kogo mordować. W momencie, gdy toczy się akcja "Krzyżaków" książę ma tylko jedną córkę, urodzoną w 1370 roku Zofię, od 1391 roku poślubioną księciu Moskwy Wasylowi I, nie dość, że dorosłą, to jeszcze poza zasięgiem zakonnych braci.
Poza tym Witold na zmianę wojował z Krzyżakami lub się z nimi przyjaźnił – robiłby tak z mordercami własnych dzieci?
Ale Henryk Sienkiewicz nie wszystko zełgał w bezczelny sposób – bracia Szomberg i Markwart to postaci historyczne, wymienione w Kronice Długosza. Walczyli pod Grunwaldem i dostali się do niewoli. Faktycznie byli osobistymi znajomymi księcia Witolda – Markwart von Salzbach pod Worsklą w 1399 roku uratował życie wielkiego księcia uciekającego przed Tatarami. Nawet, jeśli widział przerażonego Witolda w postawie nieprzystojącej rycerzowi, to nie pisnął nkomu ani słowa, chroniąc cześć księcia. Doprowadzony przed oblicze dawnego towarzysza broni mógł się spodziewać wielu rzeczy – ale nie tego, co nastąpiło. Oto książę wobec jeńców zaczął pysznić się zwycięstwem. Krzyżak, wezwany do odpowiedzi, rzekł tylko, że koleje wojny są zmienne i rycerz musi się z tym liczyć. Wówczas Witold po krótkim namyśle kazał go ściąć - po co, jeśli nie dla uciszenia świadka? Nad czym się zastanawiał zanim nakazał egzekucję? Kronikarz Długosz opowiada rzecz całą ze szczegółami ale powstrzymując się od osobistych komentarzy. Ten sam Długosz, który zakonu nienawidził a swoim wrogom chętnie przypisywał rozmaite bezeceństwa ani słowem nie wspomniał o rzekomym dzieciobójstwie!
Relacja Długosza była dość znana w czasach Sienkiewicza – czy oskarżenie Szomberga i Markwarta w powieści nie jest przypadkiem dość nędzną próbą zatuszowania podłego zachowania księcia? Skoro Witold był nasz, to musi być święty, nawet za cenę oczernienia jego ofiar?

Listę moich żalów do Henryka Sienkiewicza można ciągnąć długo. A z drugiej strony – po latach wciąż lubię zasadzać się na misia ze Zbyszkiem czy zastanawiać, ile też wiatr pokazał bogdanieckim panom pod spódnicą Jagienki. Bo przy wszystkich historycznych kłamstwach i złośliwościach jest to kawał świetnej opowieści, dla naszej kultury równie cenny jak gotycka twierdza. Ale uczyć się z niej powinniśmy sztuki władania językiem a nie historii.