sobota, 31 maja 2014

Flashman G.M. Frasera - antybohater, antywartości - czyli komedia pomyłek w wiktoriańskim mundurze


  
Książka przekazana przez wydawnictwo Zysk i Ska

Harry Paget Flashman jest przystojny według wszystkich wskazań aktualnej mody lat 40-tych XIX wieku. Wysoki, dobrze zbudowany, silny, świetnie jeździ konno, umie prowadzić elegancką konwersację, ma zdolności do języków, znakomicie wygląda w eleganckim mundurze... Jest gentlemanem w każdym calu. Poza tym ma też szereg innych zalet takich jak: lenistwo, upodobanie do alkoholu, brak poszanowania dla najdrobniejszych chociażby zasad przyzwoitości. Uwodzi żony kolegów z korpusu oficerskiego, bije kobiety i służbę, gardzi wszystkim, co nie angielskie (ale Anglikami też gardzi i nie bez racji), zdradza i wykorzystuje prawie każdego, kto ma nieszczęście mu zaufać, woli żyć na cudzy koszt, kłamie, jeśli ma w tym chociażby minimalną korzyść, bez wahania ucieka z pola bitwy (ale zawsze przy tym wygląda jak bohater) a jego tchórzostwo jest tak żenujące, że nawet wrogów wprawia w zakłopotanie. Kto go poznał, ten nieuchronnie zastanawia się, dlaczego taką łachudrę nosi święta ziemia... Poza tym akceptuje siebie takiego jakim jest, prezentuje raczej cyniczny stosunek do świata i dzięki temu osiąga szczęście w życiu, powodzenie oraz szacunek w oczach ludzi, którzy powszechnie uważają go za bohatera... a on nie wyprowadza ich z błędu przyjmując hołdy z pokorą i wdziękiem.
George MacDonald Fraser nie tyle stworzył co rozwinął postać Flashmana, na podstawie antybohatera z "Tom Brown's School Days" Thomasa Hughesa. Uczynił go starym weteranem wielu wojen tej epoki, otoczył podziwem współczesnych... a powieść to właśnie pamiętniki znakomitej postaci, tak charakterystyczne dla epoki wiktoriańskiej.
Za powieścią Frasera stoi bardzo długa tradycja: od Komedii pomyłek poczynając poprzez powieści awanturnicze, sowizdrzalskie, satyryczne i heroikomiczne aż do Szwejka i Paragrafu 22. Mamy tu do czynienia z klasyczną i prastarą koncepcją powieści jako zwierciadła wędrującego ludzkimi drogami - z tym, że tutaj zwierciadło okropnie się pokrzywiło i pokazuje obraz mocno przegięty.
Flashman opowiada barwnie, wydarzenia i ludzi przedstawia z brutalną szczerością - doskonale wie, kim jest, nie próbuje się wybielać ani usprawiedliwiać. Ma też jasne i nienaruszalne zasady etyczne... a że jest to moralność Kalego? Jemu to nie przeszkadza, zresztą bawi się w moralizatora nie oszczędzając siebie samego... Z całą pewnością jest przeciwieństwem takich plebejskich bohaterów jak Richard Sharpe czy bohaterowie powieści Clavella. W ogóle jest przeciwieństwem jakiegokolwiek mężczyzny godnego zaufania - kobietę prędzej sprzeda byle komu niż zapewni minimum wygód. Dzięki szczęściu wychodzi cało z najgorszych tarapatów... bo tak można nazwać loch żądnego zemsty afgańskiego księcia...  a potem zostaje ogłoszony bohaterem narodowym przez ludzi, którzy nie mają pojęcia, o czym mówią.
Przygody Flashmana są ciągiem zbiegów okoliczności miotającym anty-herosa po najbardziej niebezpiecznych sytuacjach, po dworach, sztabach i tajnych misjach a także... rynku małżeńskim Anglii i Szkocji. I okazuje się, że ten bufon i łajdak doskonale sobie z nimi radzi (chociaż odnosi sukcesy w sposób sprzeczny z jakimkolwiek bohaterstwem), chociaż wkoło ludzie o wiele dzielniejsi od niego padają jak muchy. Charakteryzuje ludzi złośliwie i wnikliwie, z ciętym dowcipem trafia we wszystkie słabości - zna się na tym, gdyż sam jest jedną wielką słabością, wadą i pozorem. Tak samo opowiada o wydarzeniach, w których bierze udział a świat w relacji Flashmana zdejmuje maskę: przygody strachliwego oficera wciąż pokazują, jak daleko leży szacunek od zasługi, jakimi krętymi ścieżkami spaceruje chwała... a wszystko to barwnie, dowcipnie i ... mądrze.
Harry Flashman wie, jakim jest łajdakiem. Ale równocześnie uważa się za ideał brytyjskiego gentlemana, a ogół społeczeństwa podziela tę opinię. A zatem... może to prawda? Może ten system wartości ucieleśnia właśnie Flashman? Może to on jest ucieleśnieniem naszej kultury a inni są dzikusami, prymitywami, odrzutami na drodze rozwoju ludzkości? Świat, w którym żyje, opiera się na pozorach i kłamstwie, bohater zginie - świnia się wybroni, trudne sytuacje najlepiej załatwia się przekupstwem (a raczej niedotrzymaną obietnicą przekupstwa - po co tracić pieniądze?) i tak ma być. Taki jest porządek tego świata.
Epoka królowej Wiktorii to czas budowy Imperium Brytyjskiego, czas budowania prestiżu angielskiej kultury. Czas, kiedy Anglicy nadali ton naszemu światu.
Myślicie, że ten prestiż minął? A w jakim języku zaprogramowano wasz komputer?

(PO)

Bajka dla Franka - Iwona Banach.


- Wiesz - powiedziała mama patrząc na mnie poważnie - Muszę powiedzieć ci coś bardzo ważnego.
- Tak? - miauknąłem ziewając - mów.
- Jesteś kotem.
Popatrzyłem na mamę z niedowierzaniem. Za dużo kocimiętki, czy tuńczyk był nieświeży? Obejrzałem swoje łapki, ogon, pomacałem uszy.
- Jasne, że jestem kotem, przecież wiem! - odpowiedziałem zaniepokojony - chodzi ci o te sprawy?
Mama zrobiła wściekłą minę.
- No, nie! Nie o te, nie o te! - odburknęła.
- Chodzi ci o to, że już nie jestem kociakiem, tylko kotem? Dorosłym? W ten deseń?
Wściekła się jeszcze bardziej.
- Och ta młodzież! Z wami nie da się rozmawiać poważnie! Jasne, że nie o to chodzi, chodzi o nasz gatunek...
- No i? Co z naszym gatunkiem?
- No więc będziesz musiał nauczyć się mruczeć.
- Mamo? Idę po człowieki, bo ty chyba chora jesteś! - wyprysnąłem z posłania tak jak stałem, nie kończąc nawet mycia brzuszka. To musiała być jakaś paskudna choroba!
- Przestań natychmiast! To poważna sprawa! Muszę przekazać ci instrukcje - miauknęła wściekłym miaukiem, takim jak wtedy, kiedy wracam z dachu nie całkiem zwycięski.
- Ojej...
- Bo widzisz kiedy dawno dawno temu...
- No mamo! Przestań! Nie jestem dzieckiem! - prychnąłem ze wzgardą, oma miała zamiar opowiadać mi bajki? Też mi coś!
- Cicho siedź! Kiedy dawno temu przybyliśmy na tę planetę...
To zaczynało być niebezpieczne. Mamie coś odbiło. Na jaką planetę? Na jaką do jasnego kota planetę?
- To było kilka tysięcy lat temu...
- Ojej. Daj spokój, jestem za stary na bajki! - usiłowałem jej przerwać, ale się nie udało.
- To nie są bajki. Każdy kot w twoim wieku musi przez to przejść, musisz zostać uświadomiony.
- Chodzi o...
- Nie! - miauknęła - Nie będziemy rozmawiać o twoich nocnych harcach! Oberwane uszy, pogryziony ogon, to mnie nie interesuje! Musimy przypilnować człowieków.
- To znaczy?
- Kiedy przybyliśmy na ta planetę … No w jakby to powiedzieć, my, czyli nasza organizacja... No, przybyliśmy ją podbić!
- Człowieki! Człowieki! Człowieki! - wrzasnąłem strasznie, zapominając, że nikogo nie ma w domu - wyszli. I co ja miałem teraz zrobić?
- Nie człowiekuj, tylko słuchaj! Jestem Nadkotem w stanie spoczynku, Nadkotem, który ma za zadnie przekazywać młodzieży sekwencje kodu mrucznego.
- Kotu? Kotu mrucznego?
- Kodu. Mrucząc wysyłamy informacje.
Matka patrzyła na mnie z niezadowoleniem, ja na nią z przerażeniem w oczach.
- Taaaa? Jaaaasne! - bałem się jak nigdy dotąd, a sama mnie przestrzegła przed działaniem kocimietki! Nie przesadzaj, mówiła, a sama co?! Świruje!
- Tak! Wysyłamy je do NIP.
- NIP?
- To skrót od Najwyższy Imperator Przestworzy. Mieszka na planecie x-230A.
- I po co je wysyłamy? - pytałem ot tak, żeby ją zagadać zanim zjawią się człowieki.
- No bo tak ma być! Bo wiesz nasze jednostki... W skrócie, jesteśmy najemnikami jego Imperatorskiej Mości Pogryzława Szczeka.
- To pies?
- No właśnie!
- I my jemu te... No, ale czemu? Przecież to bez sensu!
- Jasne, jasne. Mieliśmy podbić tę planetę, żeby imperator mógł ją zniszczyć. Zapłacił nam życiami. Sam wiesz, że każdy kot ma siedem oficjalnych i jeszcze dwa gratisowe!
- I co się stało?
- Oczywiście podbiliśmy ją, ale... - przerwała na chwilę - Trochę nie bardzo chcemy żeby ją niszczył. Człowieki nie zasługują na zniszczenie, nie są najmądrzejsze, ale świetnie otwierają puszki. Głaskanie też jest miłe. Myszy to świetny trening...
- A psy?
- Psy się nie liczą! - nerwowo majtnęła ogonem - To zesłańcy. Pogryzław skazuje je na pobyt tutaj jak tylko któryś ośmieli się być ładniejszy albo mądrzejszy od niego.
- No, ale my?? Mielibyśmy pracować?! I to dla kogo? Dla jakiegoś psa?! - oburzyłem się! No naprawdę się oburzyłem, nie żebym miał coś przeciwko psom, ale hierarchia! Hierarchia się liczy!
- Kochanie, jesteśmy jednostką do zadań specjalnych, niektóre człowieki zrobiły sobie z nas bogów. Produkują dla nas specjalne jedzenie, żeby nas przebłagać, w ich sieci jest pełno stron takich do zachwytów nad urodą wielu tysięcy, a nawet milionów kotów, wielbią nas. Kochają nas. Mają tekie fajne laserowe kropki treningowe i pudełka! Nie wiedzą, że jesteśmy Kotikadze! Najbardziej elitarną kocią jednostką we wszechświecie.
- a wielkie koty? - zapytałem, bo od jakiegoś czasu podkochiwałem się w pewnej lwicy z internetu.
- Przerośnięte, zdziczałe... Do niczego się nie nadają!
- No, ale... - nie mogłem wymiauczeć ani jednego słowa. Moja własna matka, Nadkotem? Nie powiem, słyszałem już te bajki o nadkotach, wszechkotulencji i kotowatości najwyższej, ale przecież to musiały być bajki, miau? Prawda, że miau? Niemożliwe, miau?
- A teraz przekaże ci sekwencję kodu.
- Dawaj - powiedziałem nie wiedząc na co się zdecydować, na panikę, czy zachwyt, nie nabierała mnie?
- No więc Mrrrr, mrr, errr, mr errrr.
- „Och głaskanie, znów głaskanie, i po łapkach, nie ruszaj ogona” - odczytałem. Nie powiem jestem zdolnym kotem.
- Dobrze, teraz to: Wrrrreeeeu, mrrreu, truuur.
- „Tuńczyk, tuńczyk, daj jeść. Ryba, ryba, proszę o więcej ryby.”.
- Dobrze i to weeeeeer weeeer, urrr, hrrrrr
- „Głaskanie po brzuszku, głaskanie, oj głaskanie”. No dobra mamo i co to znów za cuda? Przecież to nic takiego!
- Nie byłabym tego taka pewna. Widzisz sekwencja oznaczająca „głaskanie” została przetłumaczona na psi jako „nie męcz mnie już więcej potworze”, tuńczyk na „głód” a „ryba” na spokój - przekupiliśmy tłumacza.
- I?
- Pogryzław myśli, że człowieki są straszne, głodzą nas i męczą. Myśli, że wzięli nas w niewolę, i dlatego jeszcze nie udało nam się podbić tej planety. Na nasze szczęście nie jest zbyt inteligentny, tylko by ganiał za tym swoim złotym jabłkiem i berłem!
- No ale...
- Co ale? W ten sposób mamy cała planetę dla siebie! Czy ty niczego nie rozumiesz?! Dla siebie! Dla nas, dla kotów! Wszystkich! Jeszcze kilka tysiącleci, a zapanuje tu prawdziwa kotokracja, albo nawet kotarchia! Przyleci tu nasz król, Mruczysław Pazur Pierwszy! Ustanowimy koci ład i prządek. Zniesiemy poniedziałki, rzeki będą płynąć mlekiem i tuńczykiem, jak tylko nasi specjaliści odkryją sposób otwierania puszek, sam widzisz. To dobra planeta. Człwieki już teraz podzieliły ją na kraje.
- No i?
- No kraj, albo k.raj to koci raj! Nie pozwolimy przecież wygnać się z raju!
- Niech żyje Mruczysław! - zawołała kotuzjastycznie.
- Niech żyje! - odpowiedziałem niemniej chętnie, a potem ułożyłem się koło kaloryfera i zacząłem mruczeć.
- Wrrrreeeeu, mrrreu, truuur. - i nie kłamałem! - Tuńczyk, tuńczyk, daj jeść. Ryba, ryba, proszę o więcej ryby. - Pogryzław to Pogryzław, nie obchodził mnie specjalnie, ale jak człowieki wrócą na pewno zrozumieją.

Książki mojego dzieciństwa - Grażyna Strumiłowska




Odkąd pamiętam, kochałam książki. Najpierw te z obrazkami, wierszyki dla dzieci, a potem jakoś szybko przerzuciłam się na bardziej "dorosłą" literaturę. Długo musiałabym wymieniać ulubione książki, ale jest jedna, którą po raz pierwszy przeczytałam we wczesnej podstawówce. Ta książka to "Nad Niemnem" Elizy Orzeszkowej. Towarzyszy mi przez całe życie. Zimą czytam cudowne opisy nadniemeńskiej przyrody, wracam do dworu Korczyńskich, chodzę z Justyną do Bohatyrowicz i podkochuję się w Janku. Dla mnie ta książka to lek na całe zło świata, kiedy życie bardzo dopieka wracam nad Niemen, do moich przyjaciół, do cudownych krajobrazów, prostego życia. Zbierałam wszystkie możliwe wydania "Nad Niemnem" i trafił mi się rarytas. Wydanie koszmarek, z upiornymi ilustracjami. To "biały kruk" w mojej biblioteczce.


(Grażyna Strumiłowska)


piątek, 30 maja 2014

Książka mojego dzieciństwa - Piotr Olszówka


Kiedy mam powiedzieć coś o książkach mojego dzieciństwa to cierpię okrutnie. Którą wybrać? Czytać uczyłem się na "Potopie". Uwielbiałem "Robinsona" na zmianę z "Muminkami". Ale moje samodzielne czytanie już nie było takie dziecinne, jak trzeba i wszystkie przeczytane o własnych siłach zaliczam do innego etapu życia.

Tak naprawdę to miałem dwie najważniejsze książki dzieciństwa, obie na zawsze zostawiły mi ślad wypalony w mózgu jak cienie z Hiroshimy. Napisał je Jan Brzechwa, to "Sto Bajek" i "Brzechwa - dzieciom".
Obie kilka lat temu wznowione w tej samej szacie.

 "Sto bajek" czytali mi zazwyczaj wszyscy dorośli, którzy chcieli mieć ze mną na chwilę spokój - bo po kilku wierszach zajmowałem się starannym oglądaniem ilustracji i wyobrażaniem sobie odpowiedzi na rozmaite trudne pytania, takie jak: co to jest taradejka, na której Babulej z Babulejką pojechali na Łysą Górę, ewentualnie: jak właściwie wygląda sójka i dlaczego nie może wybrać się za morze.

Osobną sprawą był zbiorek "Brzechwa dzieciom" ilustrowany przez Marcina Szancera, pierwszego ilustratora jakiego rozpoznawałem po stylu. Otóż w tym zbiorze były dłuższe utwory. "Opowiedział dzięcioł sowie", "Pali się" czyli pierwszy utwór heroikomiczny jaki w  życiu poznałem, cała seria zoologiczna, bez której nie można było iść do ZOO oraz najważniejsze: "Szelmostwa lisa Witalisa"... ukochany i najdłuższy poemat, którego zawsze chciałem słuchać i rzadko mogłem się doprosić, ponieważ był taki długi... Właściwie to "Witalisa" słuchałem tylko wtedy, kiedy byłem chory i rodzice chcieli mi jakoś osłodzić niedolę. Był to jeden z powodów, dla których żałowałem, że nigdy nie opanowałem sztuki chorowania na zamówienie... za to nauczyłem się na pamięć bardzo długich kawałków tej książki, wyczułem trzynastozgłoskowiec na wiele lat przed spotkaniem z dziełami Mickiewicza i wytrenowałem sobie pamięć.
Do dzisiaj z tego korzystam.

(POL)

czwartek, 29 maja 2014

Książki mojego dzieciństwa - Małgorzata Kursa


 Pierwszą lekturą, która wywarła na mnie wstrząsające wrażenie i sprawiła, że pokochałam książki miłością wielką, była cieniutka książeczka napisana przez Marię Konopnicką i zilustrowana przez Annę Stylo-Ginter. Nosiła tytuł „Na jagody” i na długo zawładnęła moją wyobraźnią. Jednak książka, do której wracam z niegasnącą przyjemnością i bez względu na przybywające lata, napisana została przez Szwedkę.   „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren czytałam, czytam i będę czytać. Zaraziłam przywiązaniem do tej lektury własne dziecko, a – jeśli dożyję – spróbuję sprawić, by moje wnuki poznały i pokochały uroki Bullerbyn. Po drodze był „Kubuś Puchatek” (też wszczepiony dziecku), Niziurski, „Tomki” Szklarskiego, młodzieżowe powieści Joanny Chmielewskiej, „Pan Samochodzik” Nienackiego, Lucy Maud Montgomerry, Siesicka i wielu innych autorów. Ale to było potem. Pierwszymi przyjaciółmi były dzieciaki z Bullerbyn.

(M.J.Kursa)

Książki mojego dzieciństwa - Anna Klejzerowicz


Będąc dzieckiem, czytałam bardzo dużo i miałam wiele ukochanych książek, z których większość zachowałam do dziś, zarówno w pamięci, jak i na półce. Nadal stoją tam, między innymi: wszystkie tomy „Mary Poppins”, „Akademia pana Kleksa”, „Pinokio” z ilustracjami Szancera, „Alicja w Krainie Czarów”, „Gałka od łóżka”, najróżniejsze zbiory baśni, kilka części „Pana Samochodzika”, liczne książki Arkadego Fiedlera na czele z „Orinoko”. Najbardziej lubiłam książki z atmosferą magii, tajemnicy i przygody. Prawie tak samo jak dziś Jednak przedstawić Państwu chciałabym tę oto książeczkę, bo i ukochana, dla mnie wręcz kultowa, zaczytana do granic możliwości (nadal do niej wracam), ale też powszechnie zapomniana – a zasługuje na pamięć: „Diament Mohuna” Johna Meade Faulknera, z cudnymi ilustracjami Stanisława Rozwadowskiego. Morze, okręty, rybackie miasteczka, oberże przemytników, upiorne krypty, zamorskie podróże i skarby, zagadka i dreszcz emocji. Cudowny język, fragmenty dawnych pieśni, przyśpiewek i poezji, przemycone w treści. Do dziś brzmi mi w uszach fragment starej szanty: 

[…] hej ho! na umrzyka skrzyni 
tkwi butelka rumu 
hej ho! reszte czort uczyni 
i butelka rumu!
Wszystkie dzieciaki powinny mieć szansę zapoznania się z tą cudowną historią. Może jakiś wydawca w końcu ją wznowi?...
Sama bym chyba kupiła, bo moja odziedziczona staruszka z 1964 roku już się rozpada. Byle tylko z oryginalnymi ilustracjami

(Anna Klejzerowicz)

środa, 28 maja 2014

"Noc Zimowego Przesilenia" Agnieszki Krawczyk -






Książka przekazana przez wydawnictwo Szara Godzina

W ostatnich latach mamy łatwy dostęp do wielu dokumentów pokazujących drugą wojnę światową z dość nieoczekiwanych punktów widzenia. Możemy zapoznać się ze wspomnieniami niemieckich żołnierzy, rozmaitych funkcjonariuszy a nawet i członków zbrodniczych formacji, które dawniej podlegały cenzurze. Oprócz tego pojawiło się na rynku bardzo wiele opracowań historycznych... Dzięki temu możemy lepiej poznać historię II wojny światowej, ale z drugiej strony daje się zauważyć niebezpieczne zjawisko: zbrodniarze lat wojny stali się trochę oswojeni. Coraz częściej spotykamy się z próbami wybielania esesmanów czy gestapowców. To proces do pewnego stopnia zrozumiały - byli przez wiele lat demonizowani a kiedy wreszcie dostaliśmy do rąk np. ich wspomnienia lub wspomnienia osób, które ich znały, poznaliśmy wizerunki czułych tatusiów, wyrozumiałych szefów, inteligentnych organizatorów... Współczesne wykształcenie historyczne na ogół jest dość słabe, mało kto próbuje ogarnąć jakiś szerszy obraz wydarzeń czy chociażby pamiętać o starej prawdzie głoszącej, że "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia", co za tym idzie, ludzie łatwo zapominają, że zdolny organizator realizował się w stworzeniu sprawnej wysyłki do gazu a miły tatuś przed zabawą z córeczką wychodził na taras domu postrzelać sobie do więźniów obozu koncentracyjnego, którym kierował. No i sami autorzy pamiętników skromnie przemilczali fakty, które mogłyby im zaszkodzić. Relacje świadków wydarzeń bywają tyleż osobiste co jednostronne.
Jaki to wszystko ma związek z książką Agnieszki Krawczyk? Po prostu w ostatnich latach często spotykam w literaturze obraz Hitlera - wyjątkowego męża stanu. Czytam wypowiedzi o jego przenikliwości, wizjonerstwie... i trochę przeraża mnie ich rozpowszechnianie się, bo Adolf Hitler był przede wszystkim narcyzem leczącym swoje kompleksy przy pomocy nieograniczonej władzy, manipulatorem, irracjonalnym socjopatą grającym na złych emocjach narodu upokorzonego klęską w I wojnie światowej... i nawet w obliczu nacierającej Armii Czerwonej trwonił możliwości swego kraju na bezsensowne projekty, które nadawały się tylko na pokaz. 


Słynny przykład gigantomanii Hitlera - "Krążownik lądowy" P-1000 Ratte


święto NSDAP - ołtarze nowego ładu
Organizował wielkie obrzędy państwowe na wzór świąt religijnych, poszukiwał pragermańskiej duchowej mocy, kreował siebie na proroka. Ponadto głęboko wierzył w tajemnicze siły, fascynował się okultyzmem i stosunkowo duże środki przeznaczał na rozmaitych magów, czarodziejów, proroków i innych cudotwórców, żeby nie powiedzieć: cudaków. Miał w tej dziedzinie licznych naśladowców, bowiem całe jego społeczne poparcie opierało się na czynnikach niezbyt racjonalnych: nadziejach i wierze w odrodzenie mocy narodu.
Agnieszka Krawczyk oparła "Noc Zimowego Przesilenia" właśnie na tym aspekcie historii III Rzeszy.
Akcja rozpoczyna się jeszcze przed wojną ale rozwija się w okupowanym w Krakowie. Detektyw Załuski - prawnik, niedoszły adwokat i specjalista od ścigania oszustów - ma odnaleźć zaginionego jasnowidza... znanego z odnajdywania zaginionych osób.
Dzięki uprzejmości MHKZamiast niego znajduje... kolejnych zaginionych, trop unikatowego starodruku i coraz bardziej irracjonalne (i niebezpieczne) powiązania między ludźmi i przepowiedniami. Sam pomysł jest lekko surrealistyczny i zakrawa na żart - ale ten żart pływa we krwi ofiar a w tej sytuacji warto dłużej pomyśleć nad jego sensem, bo kpina pozbawiona śmieszności odsłania zazwyczaj drugie dno.
Dzięki uprzejmości MHK
Nowy Ład i usuwanie starego świata
Poszukiwania prowadzone przez Załuskiego prowadzą nas przez miasto umierające pod rządami nowych panów. Co krok napotykamy na ślady degradacji krakowskiego stylu życia, na zniszczenie miejskiej społeczności, na przerabianie Krakowa na Krakau.
Krakau jest tworem nowym, sztucznym, niebezpiecznym dla dawnych mieszkańców, zrywającym z tradycją i burzącym wszystko, czym żył Kraków.
Poprzez to nowe miasto idziemy wraz z detektywem – znawcą i koneserem tego dawniejszego Krakowa.
Jako krakus z wyboru dobrze znam ulice i miejsca, w których toczy się akcja, rozpoznawałem prawie każdy zakamarek. Pewnie dlatego Krakau raził mnie swoją obcością i wrogością. 
Ta wrogość miasta pozwala odczuć, czym była okupacja na co dzień, czym miał być dla Polaków nowy wspaniały świat według Adolfa Hitlera.
Czy da się zauważyć i zrozumieć tę część opowieści nie będąc zakochanym w tradycjonalistycznym mieście? Nie wiem. Trzeba spróbować.


Ordnung muss sein - procesja wyznawców.
Interesująco wygląda metoda śledcza Załuskiego. Dla celów śledztwa zadaje kłopotliwe pytania niebezpiecznym ludziom, pojawia się w miejscach, w których bardzo łatwo go zauważyć i zdemaskować, osoby poszkodowane udają, że nic się nie stało... Do tego w okupowanym Krakowie wielu ludzi go rozpoznaje, po ulicach krążą setki kapusiów, zaś rozwiązywana zagadka co chwilę prowadzi do niemieckich tajnych służb i to tych najbardziej niebezpiecznych. Nie ma dostępu do normalnego laboratorium śledczego. Nie może badać śladów materialnych. Świadkowie nie chcą rozmawiać. Pytanie informatorów ściąga niebezpieczne zainteresowanie ze strony gestapo i SD. Pozostaje mu właściwie tylko własna dedukcja. Redukcja środków dochodzeniowych do umysłu detektywa niesamowicie wciąga w akcję i czyni "Noc Zimowego Przesilenia" znakomitym kryminałem.
"Chcemy Krakowa bez Polaków"
Ciekawie poprowadzony wątek kryminalny to jedno ale "Noc Zimowego Przesilenia" zasługuje na uwagę przede wszystkim dla wyjątkowego klimatu. Główny bohater zarabia na życie pisaniem podań, bo okupacyjne władze utrudniają życie Polaków absurdalną biurokracją. 
Zniszczenie pomnika Grunwaldzkiego
Tryumf  ducha po  germańsku
Śmiertelnie niebezpieczne absurdy codziennego życia w stolicy Generalnej Guberni wymieszane z tajemnicami niemieckich specjalistów od mokrej roboty, do tego akcja tocząca się głównie nocą, po godzinie policyjnej, w atmosferze konspiracji, lokali konspiracyjnych i pustych zakamarków to idealne tło dla horroru. Horror i kryminał mieszają się w opowieści Agnieszki Krawczyk wraz z pewną dozą fantastyki i powieści historycznej (bo historii jest tu bardzo dużo). W efekcie otrzymujemy bardzo interesującą historię dziejącą się na kilku poziomach. Sama zagadka zaginionego jasnowidza (i dalszych ofiar) to jedno ale dostajemy tu też próbę zmierzenia się z hitlerowską (i w ogóle nacjonalistyczną) mistyką. Próbę odpowiedzi na pytanie: co oni chcieli osiągnąć? Dokąd zmierzał i czym kierował się świat urządzony przez wyznawców Wodza i Wielkiej Idei?
Bohater - pragmatyczny detektyw Załuski, tytułowany wciąż mecenasem - gra w kotka i myszkę z tajemnicą. Jak się okazało - większą niż przypuszczał ale też okrutniejszą i bardziej pozbawioną sensu, niż jakiekolwiek wyłudzenie czy pospolite zabójstwo. Wciąż udaje mu się o krok wyprzedzić wroga, mimo że do ostatniej chwili nie ustalił, z czym właściwie walczy. Czy ktokolwiek poza jasnowidzami i niby-religijnymi szaleńcami wiedział, o co chodzi? Na to pytanie autorka nie daje nam odpowiedzi. Zaangażowanie się w sprawę polskiego (i brytyjskiego) wywiadu nadaje Tajemnicy realny wymiar - ale w natłoku wydarzeń sama Tajemnica wymknęła się zarówno detektywowi, jak czytelnikom. 
O jaką stawkę grano - nie wiadomo. Rozumieli to być może jasnowidze, ale wypowiadali się na ten temat tak mętnie, jak zawsze. Może każdy grał we własną grę nie przejmując się resztą. Coś takiego sugeruje postępująca w powieści metamorfoza Załuskiego, który stopniowo coraz bardziej angażował się w sprawę, nawet wtedy, gdy zlecenie przestało go obowiązywać... Chociaż w ostatecznym rachunku nie osiągnął własnych celów, to jednak odegrał kluczową rolę we wszystkich innych starciach - tyle tylko, że nie ogarniał znaczenia wydarzeń. Surrealistyczny i mroczny nastrój całej powieści sprawia, że tym łatwiej uwierzyć w toczącą się walkę Dobra ze Złem. A zarówno Zło jak i Dobro pozostają Tajemnicą. Ostatecznie staranne wymieszanie gatunków przez Agnieszkę Krawczyk dało nam ciekawą i uniwersalną przypowieść o ponadczasowym wymiarze, taką, której sens każdy powinien odczytywać po swojemu.




Warto zmierzyć się z nią przynajmniej kilka razy.


(Piotr Olszówka)

Książki mojego dzieciństwa - Iwona Mejza


 Było ich tak dużo, były tak piękne, że każda z nich zasługuje na wspomnienie, ale skupię się na kilku najciekawszych. Nadal stoją na półkach i od czasu do czasu do nich sięgam.


Kto z nas nie pamięta Pana Kleksa Jana Brzechwy? Uwielbiałam całą serię i wracałam do niej co jakiś czas. Alojzy Bąbel i jego trzecia noga, pan Lewkonik i jego kwiatowa rodzina, szpak Mateusz, Adaś Niezgódka.

Niemniej lubiłam Profesora Gąbkę i Szpiega w Krainie Deszczowców. Nie tylko czytać, ale także oglądać. Mistrza Bartolliniego herbu Zielona Pietruszka, też chyba każdy pamięta.

„Joachim Lis detektyw dyplomowany”, to klasyka kryminału dla dzieci. Uwielbiam Joachima i do dzisiaj się z nim nie rozstaję.

Ale gdy byłam bardzo małym dzieckiem najbardziej kochałam opowieści „O krakowskim kocie” Hanny Januszewskiej przepięknie zilustrowane przez Jana Marcina Szancera.

Kot ten:

„Włóczył się po dachach wielu,

Od Sukiennic - do Wawelu.

Tu – z czujności drwiąc strażników,

W głębie wsuwał się dymników

I kominem z nich wyszedłszy

Patrzył, jak król Zygmunt Pierwszy

Drzemie w krześle po wieczerzy,

A przed królem na talerzu

Leżą wielce smaczne kąski:

Pasztet, ser, salceson włoski.

Kot podchodził, Kocią łapą

Lekko but królewski drapał,

A że szelma był i śmiałek

Mruczał:

- Królu, daj kawałek.”

Wspaniała książka dla dzieci.

wtorek, 27 maja 2014

Okiem Kropki 2 - Małgorzata Kursa



Dzionek dziś wstał piękny i słoneczny. Pomyślałam, że zapowiada się upał, więc kurdupel będzie się poruszał ruchem jednostajnym, absolutnie nieprzyśpieszonym. Co mi odpowiada, albowiem wtedy nie stwarza zagrożenia dla kota. Bardzo się jednak myliłam.
Kiedy już zwlókł się z łóżka, odpracował zabiegi toaletowe, ubrał się i zatankował (bo rano kurdupel bez kawy w ogóle nie działa), złapał torebkę i wyleciał z domu, jakby go furie ścigały.Przez chwilę nasłuchiwałam przy drzwiach, czy jakiś łomot nie dobiegnie, ale widocznie kurduplowi udało się zejść na dół bez szkody dla zdrowia. Skorzystałam zatem z kojącej ciszy i kropnęłam się spać na ulubionym fotelu Dużego. Popołudniu Duży go zajmuje, więc tyle mojego.Długo nie pospałam, bo kurduplowe sapanie powrotne niosło się po całej klatce jak odgłosy starego parowozu. Najpierw coś mamrotał pod drzwiami i szeleścił (pewnie, jak zwykle, robił wykopaliska w torebce w poszukiwaniu klucza), a potem wturlał się do środka obładowany jak wielbłąd. I z tym balastem od razu popędził na balkon. A szkoda. Bo w przezroczystych siatkach wypatrzyłam przyjemnie wyglądające zielone łodygi i chętnie bym osobiście sprawdziła, czy one jadalne. Ostatnio kurdupel zgotował mi niemiłą siurpryzę, więc teraz jestem ostrożna. Najpierw wącham, a potem dopiero nadgryzam. Wolę się upewnić, czy znowu nie natrafię na szczypior. Macie pojęcie? Postawiła cebulę na parapecie w kuchni, w słoiku z wodą, i toto wypuściło zielone. Wyglądało apetycznie; skąd miałam wiedzieć, że to obrzydliwy szczypior? Musiałam potem wypić pół miski wody i poprawić ciasteczkami, żeby ten paskudny smak zlikwidować. Tym razem kurdupel nie dał mi szansy na degustację. Zamknął się na balkonie, zaczął wyciągać roślinki z doniczek i wtykać do skrzynek. Gadał przy tym jak najęty, bo siadłam na parapecie w pokoju i widziałam, jak mu szczęka kłapie, a dobrze wiem, że kłapie mu tylko wtedy, gdy nadaje. Bo ze strachu to kurdupel robi wielkie oczy i słowa nie może wydusić.Ciekawe, o czym się gada z kwiatkami. Bo z kotem to można o wszystkim, a co tam taki kwiatek może mieć do powiedzenia? Chyba, że to sposób na wymuszenie kwitnienia. Taki terror psychiczny. I biedne roślinki zrobią wszystko, byle się tylko ten kurdupel wreszcie zamknął.Kiedy kurdupel po tych robotach ogrodniczych doprowadził balkon do porządku (bo naświnił okrutnie), nawet ładnie to wyglądało. I od razu się pochwalił, co posadził – ciemnoczerwone wiszące pelargonie pnące, pomiędzy nimi biała bacopa, a na dole lawenda. Zdaje się, że będę w tym roku zażywać balkonowych kąpieli słonecznych w bardzo przyjemnych okolicznościach przyrody. Czego i Wam życzę.

Wasza Kropka

wtorek, 20 maja 2014

Okiem Kropki - M. Kursa



Nie wiem, jak jest u Was, ale mój kurdupel czasem sprawia wrażenie, jakby nie wszystkie klepki miał w porządku. Ostatnio chyba wyobraził sobie, że jest kotopodobny, bo zapuścił pazury. Przednie górne. Bo ma jeszcze przednie dolne. 
Tu będzie… To się chyba nazywa dygresja (wiem, bo zawsze siedzę przy kurduplu, kiedy pisze). No więc, dygresja teraz będzie. Co jakiś czas kurdupel przychodzi, łasi się do mnie, mizia, w ogóle słodki jest jak ulepek, a jedną łapę trzyma z tyłu. Chyba myśli, że jakaś niedorozwinięta jestem. A ja od razu wiem, że będzie obcinanie moich osobistych pazurków. Kurdupel mi kiedyś wytłumaczył, że kiedy są za długie, to zaciągam mu wszystkie ciuchy i morduję meble. To mnie nie wzruszyło za bardzo, ale raz tak się zahaczyłam, że musiałam wołać kurdupla na pomoc, bo inaczej zostałabym na wieki wczepiona w kanapę. Od tamtej pory nie protestuję przeciw obcinaniu. Za to chętnie zamknęłabym kurduplowi gębę, bo on uważa, że nie protestuję tylko dlatego, że do mnie gada. Takim monotonnym głosem, że zasnąć można, a już miłosiernie nie wspomnę, jakie to są głupoty.
No więc kurdupel zawsze pamięta, że pora obcinać moje pazury, a o swoich zapomniał. A dziś nam złożył wizytę okropny, buczący szerszeń i kurdupla od razu poderwało od komputera. Bał się, żeby mnie nie dziabnął. Ja i tak zawsze się chowam i przeczekuję. Kurdupel polujący na owady jest bardziej niebezpieczny niż one. Wali packą na oślep, a kiedyś tak się palnął łapą w ramię (komar go napoczął), że zrobił sobie siniaka. Poza tym kurdupel lata po pokoju jak piłeczka pingpongowa i trzeba uważać, żeby kota nie nadepnął, więc wolę mu zejść z drogi.
Dziś uznał, że wyprosi szerszenia z pokoju packą, ale ten szerszeń chyba nie miał ochoty przerywać wizyty, bo się strasznie do kurdupla pchał. Siedziałam pod biurkiem, to wszystko widziałam i słyszałam. Kurdupel machał na szerszenia i mówił brzydkie wyrazy, wreszcie udało mu się przegnać intruza, ale oczywiście potknął się o chodniczek i rymnął. No i złamał sobie pazura. Gapił się na tego pazura i jęczał, jakby co najmniej łapę złamał. A potem siedział, obcinał, piłował i stękał, że okropnie nie lubi tego robić. Poradziłam mu, żeby poszukał sobie kogoś, kto go pomizia, zagada i obsłuży, ale chyba nie zrozumiał. Muszę nad nim jeszcze popracować.


Wasza Kropka

poniedziałek, 12 maja 2014

Imperium złota - Andy McDermott


 
Wydawnictwo OLE
Okładka:  miękka
Data premiery:  2013-12-04

Są takie książki, które sprawiają duży kłopot: mianowicie wtedy, kiedy nie umie się w nich znaleźć absolutnie nic pozytywnego. Taka sytuacja oznacza, że człowiek wziął się za nie-swój gatunek i musi bardzo starannie ważyć każde słowo.
Właśnie coś takiego przydarzyło mi się przy okazji czytania "Imperium złota".

Jestem pewien, że książka mi się nie podobała, bo nie pasuje do mojego gustu czytelniczego.
Myślę też, że na pewno będzie sporo ludzi, którzy tę konwencję lubią i książkę McDermotta docenią.

A co dokładnie mam jej do zarzucenia?

Fabuła książki jest typowa, postaci idealnie wpasowują się w utarte schematy a akcję można łatwo przewidzieć, jeśli zna się pewną ilość podobnych książek i filmów o pokrewnej tematyce... do tego ta akcja jest boleśnie nielogiczna, niczym typowa intryga filmu z Jamesem Bondem.
Archeolog Nina Wilde i jej mąż Eddie Chase, były żołnierz brytyjskich sił specjalnych SAS, uczestniczą w dochodzeniu w sprawie szmuglowanych zabytków sztuki. Z zaskoczeniem odkrywają, że są bliscy poznania lokalizacji zaginionej osady Inków i nieprawdopodobnych bogactw mitycznego złotego miasta El Dorado. Bohaterowie mają dziwne właściwości, tajemnice są mityczne, prastare i powszechnie znane, sporą rolę odgrywa "energia Ziemi" (cokolwiek to jest) i tak dalej. Jest stary wróg, rodzinne komplikacje związane z trudnym dzieciństwem, tajna organizacja oplatająca całą Ziemię swoimi intrygami i oficer Interpolu prowadzący dochodzenie.

Kłopot tkwi już w tym, jak autor wyobraża sobie praktyczną stronę swojej opowieści. Weźmy jako przykład poszukiwania w lasach deszczowych nad Orinoko - żeby poczynić obserwacje, od których zaczęła się pokaźna część przygody, nie trzeba lecieć do Wenezueli i fruwać samolotem nad drzewami. Wystarczy Google Map. A bohaterowie reprezentujący rządową agencję USA mogą mieć zdjęcia satelitarne znacznie lepszej jakości niż Google. Tym samym cała ekspedycja wyglądałaby inaczej, uniknęliby wielu niebezpieczeństw a autor musiałby porządnie popracować nad akcją.
Podobnie wymyślono większą część przygód w terenie, łącznie ze skrytym dostarczeniem komandosów na teren akcji. Kto raz słyszał silniki ciężkiego helikoptera bojowego, ten w życiu nie zrozumie, jak można czymś takim podlecieć skrycie na odległość kilku kilometrów od strzeżonej bazy i nie zaalarmować wszystkich posterunków wroga w całej okolicy... zwłaszcza, że wróg ma powód by tego miejsca pilnować starannie. No ale w tym rodzaju opowieści wróg musi być głupi i nieudolny, żeby bohaterom łatwo poszło, żeby źli byli też głupi a dobrzy: piękni, mądrzy i niezmęczeni.
Akcję okraszono sporą ilością męskiej biżuterii: karabiny, helikoptery, samoloty nazywane i rozpoznawane przez bohaterów jakby czytali z katalogów producenta... takie rzeczy stanowią niezbędną przyprawę całego gatunku opowieści sensacyjnej i służą głównie zabawieniu czytelnika, jednakże w tym wypadku ktoś (autor? redaktor? tłumacz?) popełnił serię pomyłek, dzięki którym np. samolot wsparcia ogniowego AC-130 Spooky został śmigłowcem (a to tak, jakby Marylę Rodowicz pomylić z Justinem Bieberem).
Można zacząć analizować dokładnie każdy element akcji i psuć sobie przyjemność niekonsekwencjami i mało oryginalnymi pomysłami na każdym kroku.
W ten sposób oczywiście można znęcać się nad tą powieścią długo i łatwo, tylko po co?
To nie książka dla mnie.
Cóż, czytając popełniłem ten błąd, że za dużo myślałem - moja strata, bo ta powieść absolutnie nie toleruje analizowania.
Tu trzeba cieszyć się bieganiem po lesie, strzelaniem, sprzętem wojskowym, otoczką tajemnicy, która nie jest tajemnicą... zachwycać nazwami sprzętu (a nie dziwić jak bohater w kiepskim świetle odróżnia  na duży dystans AK-47 od AK-103 oraz: kogo ta różnica w ogóle obchodzi w środku strzelaniny?)
Bohaterowie nie denerwują za bardzo mimo papierowych charakterów - ich dialogi całkiem nieźle służą rozrywce, ale podobnie jak wszystko inne, są przewidywalni i sztampowi.
Powieść zawiera nieco udanego humoru sytuacyjnego ale ten humor też nie trzyma się kupy w swoich sytuacjach - bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić komandosa-zawodowca, który w trakcie karkołomnej akcji pamięta o błyskaniu dowcipnym komentarzem do wydarzeń.
Pod koniec lektury  zrozumiałem, skąd biorą się te wszystkie denerwujące mnie cechy "Imperium złota": powstało to na wzór przygodowego filmu o komandosach, autor od razu szykował się do ekranizacji, dlatego bohaterów, scenerie i gadżety w rodzaju wielkiego szturmowego helikoptera dobierał tak, by dobrze wyglądały na ekranie. Kłopot w tym, że zobaczyć Mi-24 lecący prosto na nas z ekranu i plujący ogniem a przeczytać o nim - to dwie różne rzeczy. Książka działa na wyobraźnię inaczej niż obraz.
McDermott napakował wydarzeń, wybuchów, zakrętów akcji i wszystkiego tak, by widz cieszył się obrazek i ruchem ale nie miał czasu myśleć.
Jednakże czytelnik ma tyle czasu na myślenie, ile chce.
Stąd płynie nauczka do autorów: zastanówcie się dobrze, co właściwie chcecie napisać...
A dla czytelników?
Starannie wybierajcie książki.
Ja w tym wypadku wybrałem źle i cierpiałem przez 615 stron.

czwartek, 8 maja 2014

Maj miesiącem książek - ranking redaktorów KzK

Zapraszamy do wybrania ulubionej książki maja 2014!
A oto propozycje redaktorów KzK:

Grażyna Strumiłowska
1. Katarzyna Puzyńska "Motylek"
2. Mariusz Wilk "Dom włóczęgi"
3. Elżbieta Wichrowska "Na Pragę nie wrócę"

Anna Klejzerowicz
1. Paweł Huelle "Śpiewaj ogrody"
2. Mariusz Wilk "Dom nad Oniego"
3. Jacek Matecki "Prawda to marny interes"

Iwona Mejza
1. Mariusz Czubaj "Martwe popołudnie"
2. Andrea Camilleri "Sezon łowiecki"
3. Piotr Kulpa "Pan na Wisiołach. Mroczne siedlisko"

Małgorzata Kursa
1. Iwona Menzel: "Szeptucha"
2. Wioletta Grzegorzewska: "Guguły"
3. Katarzyna Walentynowicz: "Mimochodem. Rozmowy o Jacku Kaczmarskim"


Piotr Olszówka:
1. George Martin "Światło się mroczy"
2. A. Klejzerowicz "List z Powstania"
3. Roberto Citino "Niemcy bronią się przed Polską"

A jakie są propozycje czytelników?

środa, 7 maja 2014

Sąd Ostateczny - Anna Klejzerowicz


 

Książka przekazana przez Wydawnictwo Replika

Kryminał "Sąd ostateczny" Anny Klejzerowicz mogę z czystym sumieniem polecić każdemu. Książkę czyta się jednym tchem. Emil Żądło, dziennikarz-detektyw usiłuje rozwiązać serię brutalnych morderstw inspirowanych tryptykiem "Sąd ostateczny" Memlinga. Poznajemy muzealniczkę Martę, a także pewnego rudego kota, który odegra w powieści znaczącą rolę. Od Sądu trudno się oderwać, znakomicie poprowadzona akcja, powodująca u czytelnika dreszcze przerażenia, atmosfera Gdańska, żywi, barwni bohaterowie, świetne opisy, powodują, że ta książka wyrasta ponad przeciętny kryminał. Anna Klejzerowicz moim zdaniem, jest jedną z najlepszych pisarek powieści kryminalnych. Tę powieść czyta się jednym tchem, nie sposób oderwać się od akcji, opanować zdenerwowania. Nikt tak jak ta autorka, nie potrafi tak sugestywnie stworzyć klimatu, oczarować czytelnika, pomimo mocnych scen. Wspaniała książka. Przeczytajcie koniecznie.

sobota, 3 maja 2014

08/15 w partii - krzywe zwierciadło Hansa Helmuta Kirsta - Piotr Olszówka


Książka otrzymana od Instytutu Wydawniczego Erica

W antropologii zdobyła sobie popularność metoda badania świata poprzez analizę zjawisk w skali mikro: jednostkowych losów zwykłych ludzi, małych wydarzeń, drugorzędnych tytułów prasowych i trzeciorzędnej literatury - takie zjawiska nie powiedzą nam o wielkich ideach niczego pięknego. ale pokażą, na jakim gruncie wyrosły.
Wiemy, jak Adolf Hitler rozumiał ideały Nadczłowieka wymyślonego przez filozofów... a jak rozumiał Adolfa Hitlera niezbyt dobry (ale za to jedyny) dentysta w małym miasteczku w Prusach Wschodnich? Jak wygląda antysemityzm tam, gdzie lokalny żydowski bogacz sponsoruje szkoły, sierociniec, szpital, klub sportowy... i oddział NSDAP? Kim są naziści z małych miasteczek w 1934 roku? Z takich miasteczek rekrutowała się większość żołnierzy fuhrera, jego siły okupacyjne, jego cała reprezentacja w terenie. Kim byli, skąd się wzięli, jak doszli do władzy? Odpowiedź na te pytania pozwala zrozumieć ich postępowanie, gdy już tę władze mieli.
Kapitalna opowieść Kirsta o początku hitleryzmu wpisuje się w nurt rozrachunkowy Niemców jako narodu - rozrachunku z całą własną tradycją, nie tylko z 12 latami III Rzeszy. A jest to rachunek gorzki. Hitler może i pojawił się znikąd (czyli z Austrii) ale nie można tego powiedzieć o ludziach, którzy wynieśli go do władzy absolutnej.
Tytuł powieściowego cyklu brzmi dziwnie, bo to niemiecki idiom wywodzący się z I wojny światowej, upowszechniony przed drugą i nieco zapomniany w naszych czasach.
08/15 to oznaczenie modelu karabinu maszynowego Maxim - broni, która przyjęła się na całym świecie w setkach mutacji i nadała charakter konfliktom zbrojnym całej epoki. Wszystkie mutacje miały na celu udoskonalenie, ale zasadniczo pozostawiały taką samą konstrukcję.

Lkm 7,92mm wz. 08/15 "Maxim"
Maxim 08/15 - wciąż ten sam...
W Niemczech modernizowano tego Maxima dwukrotnie: w 1908  roku a potem w 1915. Oficjalne modernizacje odnotowano w wojskowym oznaczeniu: 08/15 ale wciąż był to ten sam stary, dobry, niezawodny Maxim, ze wszystkimi wadami i zaletami, za to w nowszej i kosztowniejszej szacie, niczym odwieczny pruski kapral - fundament narodu od czasu Wielkiego Fryca.

Wielki Fryc - twórca symboliki Prus

Stąd wśród żołnierzy niemieckich (a w epoce Maxima przewinęli się przez armię niemiecką wszyscy Niemcy w wieku poborowym) zero-osiem-piętnaście czyli  "Null-acht-fünfzehn" stał się potocznym symbolem równie czytelnym jak w Polsce pstryknięcie w kołnierzyk. Oznaczał wciąż to samo ale odnowione dla niepoznaki.
Dziwnie mi się czyta obrazek z niemieckiej społeczności w Prusach Wschodnich które dwanaście lat później miały stać się polskimi Mazurami. Trudno uwolnić się od myśli, że dni tych wszystkich ludzi są policzone i żaden z nich nie umrze ze starości we własnym domu, chociaż każdemu tylko taka śmierć wydawała się naturalna. Naturalnie Kirst miał tę samą świadomość - serię powieści "08/15" pisał wiele lat po wojnie.
Kreśli obrazek krainy dzieciństwa z mnóstwem detali i czułości ale wybiera moment gdy ta kraina znalazła się na równi pochyłej prowadzącej do unicestwienia. I poddaje analizie społeczeństwo zamieszkujące tę niewinną i uroczą krainę: małomiasteczkowe Prusy, niemiecki świat przytulnych domków, surowych ale kochających matek, interesików i codziennej troski skupionej między pracą, gospodą, kuchnią i kościołem.
Kirst zajmuje się wielkimi ideami: honorem, tradycją, uczciwością obserwowanymi w skali mikro... i podsuwa niewesoły wniosek: prawdziwa wielkość jest zaraźliwa. Człowiek wielkiego charakteru może odmienić szmatławą ideę. Wielka idea może odmienić nędznego człowieka. Ale jeśli do takiej przemiany nie doszło, to najwyraźniej wśród ludzi i idei zabrakło wielkości.
W tym świecie wszyscy udają tego, kogo w danej chwili udaje całe społeczeństwo.
Niemcy udawali nazistów, dopóki ktoś nie przerwał zabawy. W małym Gilgenrode był to hrabia Schulenburg. W całej III Rzeszy bomby a potem alianci...
Udawali tak dobrze, że nie nie sposób ich odróżnić od prawdziwych nazistów, podróbki były lepsze od oryginałów. Przy czym "lepsze" w odniesieniu do hitlerowców ma specjalne znaczenie...

Zwykli Niemcy w dążeniu do bycia perfekcyjnymi nazistami
"08/15" to coś w rodzaju wschodniopruskich  przygód dobrego wojaka Szwejka: w 1934 roku przed wielką rozgrywką  historyczną trwa próba generalna świata, który dawno temu stracił poczucie przyzwoitości ale trwa wciąż w nienaruszonej formie. Małe Gilgenrode czeka na sąd niczym Sodoma i Gomora... uratowało się na razie, bo znalazł się jeden sprawiedliwy. Ale, że był tylko jeden taki, nie mogło przetrwać długo.
Brzmi wzniośle?
Owszem.
Sprzecznie z nastrojem powieści?
Tak.
Opowieść Kirsta jest w gruncie rzeczy doskonałą komedią, kolekcją groteskowych postaci, spełniającą wszystkie wymagania jakie dwa i pół tysiąca lat temu postawili komedii jej wynalazcy. Nawet kończy się małżeństwem a dobrzy bohaterowie na ogół unikają złego losu.
Z komedii zieje zgrozą tylko dlatego, że jej akcja toczy się w konkretnym momencie historii.
Po prostu nad tym światem wisi zagłada a w groteskowych wydarzeniach małego miasteczka widzimy jak rozpoczęła się katastrofa: od ambicji małych ludzi, drobnych awanturników i leniwych krzykaczy, którzy chcieli więcej wódki i kiełbasy za darmo i uważali swoje chęci za dowód wielkości.
To w gruncie rzeczy bardzo uniwersalny problem, dlatego powieść Kirsta weszła do kanonu literatury światowej.
Każdy może dobrze bawić się czytając o małej wojnie Sonnenbluma z Breitbachem bo to herosi na miarę Kargula i Pawlaka.
Tyle, że potem w swoim własnym bezpiecznym świecie odnajdziemy odpowiedniki książkowych bohaterów. Gilgenrode miało przed sobą jeszcze tylko 12 lat.
Ile mamy my sami?

(PO)