NIESPODZIANKA. JESTEM PEWNA, ŻE WIELE OSÓB NA TO CZEKAŁO.
WYWIAD Z MARCINEM PILISEM.
Dziękuję Marcinowi Pilisowi za poświęcony czas i wspaniały wywiad.
G.S. Panie Marcinie, przeczytałam dwie pana powieści "Relikwię" i "Łąkę umarłych". Są świetne, ale poruszają bardzo trudne i często niepopularne tematy. Dlaczego właśnie taka tematyka?
M.P. Bardzo się cieszę, że ma pani takie na ich temat zdanie. Obie książki tematycznie są dość od siebie odległe, ale to akurat bardzo mi odpowiada, nie chciałbym bowiem, aby były one do siebie zbyt podobne. Choć kto wie, może kiedyś napiszę coś o kościele, być może w innym ujęciu. Dlaczego taka tematyka? Myślę, że – jak to bywa u większości piszących – to kwestia indywidualnych zainteresowań, lektur, intuicyjnego nosa, prowadzącego nas w tę, a nie tamtą stronę. Zacznijmy od „Relikwii”. Kościół, jego historia, religia, to wszystko zawsze mnie interesowało. Napisanie na ten temat było więc kwestią czasu. Trzeba jednak pamiętać, że na świecie mamy do czynienia z niezliczoną ilością zjawisk i każde, będąc urzeczywistnieniem samego siebie, swoistym i nieustającym, jak mawiają filozofowie – „wyistaczaniem się”, jednakowo zasługuje na opis. Od razu więc wypada zapytać, czy jest między nimi takie, o którym nie wolno pisać? Wydaje mi się, że nie, dlatego obranie za bohatera księdza jest niczym innym, jak spojrzeniem w stronę takiego fragmentu rzeczywistości, który nam się przedstawia jako zjawisko godne opisania. A tym zjawiskiem jest ksiądz, kościół i otoczenie. Samo w sobie, jako suwerenny byt w bycie, odgrywa jednocześnie istotną rolę w naszym świecie, wpływa mocno, bardziej niż wiele innych, na jego kształt i kierunek rozwoju. Nie istnieje ponadto żadna racjonalna przeszkoda mogąca powiedzieć nam: nie, na ten teren nie wolno wchodzić, zakazano. Oczywiście zasadniczą sprawą jest ujęcie i – mówiąc górnolotnie – odpowiedzialne podejście do tematyki.
Powtórzę to, co już nieraz podkreślałem i nadal podkreślam w rozmowach i wywiadach: jeśli decydujemy się na powieściowe rozważania o wierze i Kościele, nie jest dobrym wyborem poruszać samą fundamentalną świętość i symbolikę z nią związaną, a więc tę sferę, która dla osób wierzących stanowi przestrzeń niezmiernie delikatną, wręcz podatną na prześmiewcze ataki. Dotyczy to zresztą każdej religii, nie tylko chrześcijaństwa. Mam wrażenie, że istnieje grupa ludzi, którzy skoro tylko usłyszą, że coś jest dla innych święte, odczuwają nieodpartą potrzebę bardzo jasnego i mocnego wykazania im, że dla nich właśnie święte nie jest. Wykazywanie odbywa się poprzez obrażanie i deptanie. Dziś jest to bardzo łatwe, ale wydaje mi się, że obrazoburcze podejście staje się przeżytkiem, choć może się mylę, obserwując skalę emocji targających obrażonymi muzułmanami i chrześcijanami. Efekt obrazy jest, a przecież o to obrażającym chodzi. Dla mnie obrażanie dla samego obrażania jest najzwyczajniej – głupie. Po co to robić, cóż za przyjemność z tego płynie? Nie rozumiem tego. Skoro jedni proszą, żeby ich nie obrażać, to dlaczego to robić? Jeśli wiadomo, że muzułmanie panicznie reagują na podobne gesty, dlaczego drze się Koran lub rysuje proroka w brzydkim kontekście? Przecież można przewidzieć konsekwencje. Tłumaczą to różni ludzie wolnością słowa, czy też walką o nią, ale żadna wolność nigdy nie jest absolutna. Wolność polega na umiejętności zastosowania – w tym przypadku języka, nie na przekonaniu, że można wygadywać, co się chce, ale na wiedzy kiedy i gdzie pewnych rzeczy wypowiadać nie wypada. Bo wolność słowa to przede wszystkim kultura słowa. I nie ważne czy wierzymy w tę świętość, czy też nie wierzymy, to nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko nasz stosunek do drugiego człowieka w kontekście bardzo emocjonalnie przez niego przeżywanej rzeczywistości, będącej dla niego prawdziwą. Dlatego powtarzam, że wikłanie Jezusa w ludzkie sprośności to ślepy zaułek, nic nie wnoszący, gdyż Jezus nie jest namacalny jako postać literacka i dlatego znacznie lepszym wyborem jest próba odpowiedzi na pytanie, jakie jest miejsce człowieka w religijno-społeczno-koście lnym
kontekście. „Relikwia” to powieść o człowieku w labiryncie powiązań,
pokus i wyrzeczeń, który podejmuje wielki wysiłek, aby dochować
wierności sobie samemu i swej wierze, i o tym, co z tych jego działań
wynika dla innych ludzi, dla idei, dla instytucji. A wynika i dobro, i
zło. W książce nie występuje obrażanie symboli bądź świętości, bo to
niczemu nie służy, ale jest piętnowanie złych ludzi, nawet jeśli to
ksiądz lub grupa księży.
„Łąka umarłych” jest poniekąd inspirowana w bardzo podobny sposób. Po pierwsze głęboko siedzące we mnie zainteresowanie historią Żydów oraz wstrząs wywołany tym, co wydarzyło się w Jedwabnem. Ale w gruncie rzeczy wydaje mi się, że powieść ma bardziej uniwersalny charakter, a przedstawione w niej wydarzenia mogłyby rozgrywać się w innym miejscu i czasie, przy założeniu, że odtworzony zostałby system odniesienia stworzony przez okupanta, w którym znajdowali się wtedy ludzie. Mówimy nie tyle o antynomiach narodowych, nienawiści wypływającej z powodu określonych łatek, ale o ludzkiej naturze, która w ostatnich dziesięcioleciach została zdezawuowana jako pojęcie. Podważono ją jako zjawisko, czy też fundamentalną osnowę, na rzecz wszech-występujących konstrukcji o różnych rodowodach. Ale jak wiemy z historii, która ciągle się powtarza, w odpowiednich warunkach, gdy następuje swoista społeczna normalizacja mordu jako części obowiązującego porządku, ludzie tracą kontrolę. Gdy podczas zbiorowej egzekucji jedni mordują, inni są mordowani, a jeszcze inni przyglądają się temu, kształtując specyficzną widownię niczym w teatrze, tworzy się poczucie, jak to określił Harald Welzer – współuczestnictwa i wspólnoty tych, którzy zabijają, i tych, którzy patrzą. Czuć w tym coś, co wykracza poza tzw. charakter narodowy.
I tutaj też pojawia się problem wyboru tematu i zarzut: dlaczego taki temat? Jak wspominałem, sądzę, że nie ma takiego obszaru świata, którego nie można byłoby opisać w powieści. Jakiego bowiem rodzaju zakaz miałby tu wchodzić w grę? Nie wiem, być może jedynie interesy bądź uczucia tych czy innych grup. Tyle że uczucia nie mają tu nic do rzeczy. Skoro zjawisko zaistniało, stało się automatycznie częścią rzeczywistości i jako takie podlega naszej obserwacji, a co za tym idzie, także opisowi. Problem tylko w ujęciu – tu skupia się cała odpowiedzialność autora. Ale ktoś może zapytać, dlaczego taki temat występuje w powieści? Powieść ma akcję, jakąś konstrukcję i jeszcze służy sprawieniu przyjemności. Czy to więc przystoi? Z jednej strony taka tragedia, z drugiej rozrywka? Taki właśnie zarzut. A przecież odczucie przyjemności intelektualnej i emocjonalnej jest sednem odbioru sztuki lub literatury. Czy mamy rozumieć, że jeśli autor wykorzystuje w powieści tematykę tzw. trudną, to ma pisać w sposób nudny, schematyczny i przewidywalny? Nie daj Boże zaskakującego zwrotu akcji! Pojawiłyby się wtedy – cóż za straszna rzecz - emocje! A skoro powieść wzbudza dużo emocji, to znaczy, że jest rozrywkowa, że służy zabawie! Czy to przystoi, żeby żerować na tragedii po to, aby zabawić czytelnika? Wynika stąd, że powieść podejmująca – nawet nie w głównym wątku – owe trudne tematy najlepiej powinna nie mieć w ogóle fabuły i bazować na tzw. ciężkich kawałkach prozy, dobrze, żeby bohater miotał się psychicznie w czterech pokojach swego pokoju do ostatniej strony i filozoficzne roztrząsał problemy.
Jednak sądzę, że jeśli powieść nie wywołuje emocji, to raczej nie jest najlepsza. To właśnie z owych emocji rodzi się dopiero cała późniejsza głębia refleksji. To emocja wywołana powieścią jest podłożem najgłębszych przemyśleń, do jakich zdolny jest ten czy inny czytelnik. Jeśli natomiast refleksja dotyczy trudnego tematu poruszonego w powieści, to tym lepiej. Nie chodzi wszak o to, żeby zaraz dać ostateczną odpowiedź. To zresztą nie jest rola literatury. Można powiedzieć, że jej rola właśnie w tym, aby odpowiedzi nie dawać. Chodzi raczej o zasianie niepewności, a nawet zagubienia po odwróceniu ostatniej strony.
G.S. Wydaje mi się, że trudno jest stworzyć taki klimat w powieściach, mroczny, niepowtarzalny. Czy to świetny warsztat , czy wypływa z Pana duszy?
M.P. Muszę przyznać, że stworzenie odpowiedniego klimatu, nastroju w powieści jest dla mnie bardzo ważnym elementem budowy całości. Można wyodrębnić dwa znaczenie tego pojęcia, odnoszące się do cech strukturalnych książki. Pierwsze da się opisać jako nastrój całości, rodzaj przenikającej powieść atmosfery, niekiedy mocniej zaakcentowanej, innym razem słabiej, ale nigdy nie zanikającej zupełnie, dzięki czemu czytelnik ma szansę bardziej emocjonalnie zetknąć się z przedstawionym światem. Drugie odnosi się do budowania nastroju poszczególnych scen, które w zależności od ich wymowy i przebiegu wymagają rozmaitego oświetlenia. Istotne przy tym, aby nie gubić owego nastroju wyższego rzędu, w jakiś sposób zwierzchniego wobec konkretnych elementów. Właściwie bez tego książka nie miałaby sensu, gdyż dla czytającego przedstawiony świat mógłby wydawać się nieprawdziwy. Stąd na przykład opis nie jest po to tylko, żeby coś opisać, ale żeby nasycić scenę nastrojem, klimatem, jakąś szczególną aurą, jeśli to tylko konieczne. Dlatego nie powinien być on nadmiernie dokładny. Dokładność opisu zabija wręcz cały nastrój. A skąd to wypływa? No cóż, raczej z intuicji, po prostu pisząc scenę czuje się samemu ile tego nastroju jeszcze dodać lub ująć. Oczywiście nie każdemu będzie się to podobać…
G.S. Jakie są Pana najbliższe plany wydawnicze. Wszyscy czekamy na nową powieść?
M.P. O ile wszystko pójdzie dobrze, mam nadzieję, że w przyszłym roku ukaże się powieść o kobietach i mężczyznach.
G.S. Czy zdaje Pan sobie sprawę, że Pana książki czyta ograniczona ilość ludzi. To nie są powieści dla mas?
M.P. Zawsze jest ograniczona ilość ludzi, nigdy żadnej książki nie przeczyta cała populacja. Ale oczywiście, rozumiem co ma pani na myśli. Nie sądzę, żeby te powieści były szczególnie trudne bądź zamknięte i może je czytać każdy.
G.S. Czy pisząc książkę myśli Pan o tym, kto będzie ją czytał?
M.P. Szczerze mówiąc, podczas samego procesu pisania nie zastanawiam się nad tym, nie próbuję wyobrazić sobie czytelnika – jak to klasyk określił – modelowego, aby następnie wyodrębnić zespół charakteryzujących go cech i przekształciwszy je w podstawowe kwantyfikatory budować w oparciu o nie taką czy inną opowieść. Podążam raczej za wewnętrznym głosem literackiego rozsądku – i można pod tym pojęciem rozumieć, co się tylko chce…
G.S. Jakie jest Pana zdanie na temat klasy naszej współczesnej literatury?
M.P. A tego pytania wolałbym uniknąć i proszę o wybaczenie… Nie czuję się na siłach, aby oceniać polską literaturę.
PRYWATNIE
G.S. Jaki jest Marcin Pilis prywatnie?
M.P. Mogę jedynie powiedzieć, jaki prywatnie jestem w stosunku do siebie – mało pobłażliwy…
G.S. Książka, do której Pan wraca.
M.P. Bardzo trudno wymienić tę jedną. Ale skoro trzeba – w dziedzinie literatury chyba najczęściej od lat powracałem do poszczególnych tomów „Poszukiwania…” Marcela Prousta.
G.S. Ukochane miejsce na ziemi.
M.P. Nie ma takiego.
G.S. Jakiej muzyki Pan słucha?
M.P. Dawniej słuchałem więcej, a nawet grywałem w zespole muzycznym. Cóż, z klasyki najczęściej Mahler, Holst, Beethoven, Bruckner, Górecki, czyli raczej takie symfoniczne granie, ale też Corelli czy Teleman, Bach, choć znajomy jakiś czas temu polecił mi Josquina des Presa i bardzo mi się podoba. Z takiej współczesnej, to raczej nic odkrywczego – lubię wracać do Pink Floyd, King Crimson, Yes, Porcupine Tree itd. Ale najczęściej jednak klasyczne brzmienia.
G.S. Jak Pan spędza wolny czas, o ile taki jest?
M.P. Albo coś czytam, albo coś piszę, albo coś oglądam, albo coś słucham… Oczywiście poświęcam także czas bliskim, ich obecność jest w gruncie rzeczy najważniejsza.
G.S. Czy lubi Pan zwierzęta?
M.P. Tak, chociaż ostatnio mam raczej znikomy z nimi kontakt. Lubię zwłaszcza koty, gdy byłem dzieckiem, zawsze jakiś był w domu.
Dziękując za wywiad, pragnę przekazać najserdeczniejsze pozdrowienia wszystkim osobom, które zaglądają na stronę „Książka zamiast kwiatka”. Zauważyłem, że to spora grupa. Widziałem, że pod informacjami na temat napisanych przeze mnie książek mnożą się lajki, bywają komentarze. Bardzo za nie dziękuję i mam nadzieję, że o ile któraś z książek wpadnie w Wasze ręce, nie uznacie przeczytania jej za czas stracony.
WYWIAD Z MARCINEM PILISEM.
Dziękuję Marcinowi Pilisowi za poświęcony czas i wspaniały wywiad.
G.S. Panie Marcinie, przeczytałam dwie pana powieści "Relikwię" i "Łąkę umarłych". Są świetne, ale poruszają bardzo trudne i często niepopularne tematy. Dlaczego właśnie taka tematyka?
M.P. Bardzo się cieszę, że ma pani takie na ich temat zdanie. Obie książki tematycznie są dość od siebie odległe, ale to akurat bardzo mi odpowiada, nie chciałbym bowiem, aby były one do siebie zbyt podobne. Choć kto wie, może kiedyś napiszę coś o kościele, być może w innym ujęciu. Dlaczego taka tematyka? Myślę, że – jak to bywa u większości piszących – to kwestia indywidualnych zainteresowań, lektur, intuicyjnego nosa, prowadzącego nas w tę, a nie tamtą stronę. Zacznijmy od „Relikwii”. Kościół, jego historia, religia, to wszystko zawsze mnie interesowało. Napisanie na ten temat było więc kwestią czasu. Trzeba jednak pamiętać, że na świecie mamy do czynienia z niezliczoną ilością zjawisk i każde, będąc urzeczywistnieniem samego siebie, swoistym i nieustającym, jak mawiają filozofowie – „wyistaczaniem się”, jednakowo zasługuje na opis. Od razu więc wypada zapytać, czy jest między nimi takie, o którym nie wolno pisać? Wydaje mi się, że nie, dlatego obranie za bohatera księdza jest niczym innym, jak spojrzeniem w stronę takiego fragmentu rzeczywistości, który nam się przedstawia jako zjawisko godne opisania. A tym zjawiskiem jest ksiądz, kościół i otoczenie. Samo w sobie, jako suwerenny byt w bycie, odgrywa jednocześnie istotną rolę w naszym świecie, wpływa mocno, bardziej niż wiele innych, na jego kształt i kierunek rozwoju. Nie istnieje ponadto żadna racjonalna przeszkoda mogąca powiedzieć nam: nie, na ten teren nie wolno wchodzić, zakazano. Oczywiście zasadniczą sprawą jest ujęcie i – mówiąc górnolotnie – odpowiedzialne podejście do tematyki.
Powtórzę to, co już nieraz podkreślałem i nadal podkreślam w rozmowach i wywiadach: jeśli decydujemy się na powieściowe rozważania o wierze i Kościele, nie jest dobrym wyborem poruszać samą fundamentalną świętość i symbolikę z nią związaną, a więc tę sferę, która dla osób wierzących stanowi przestrzeń niezmiernie delikatną, wręcz podatną na prześmiewcze ataki. Dotyczy to zresztą każdej religii, nie tylko chrześcijaństwa. Mam wrażenie, że istnieje grupa ludzi, którzy skoro tylko usłyszą, że coś jest dla innych święte, odczuwają nieodpartą potrzebę bardzo jasnego i mocnego wykazania im, że dla nich właśnie święte nie jest. Wykazywanie odbywa się poprzez obrażanie i deptanie. Dziś jest to bardzo łatwe, ale wydaje mi się, że obrazoburcze podejście staje się przeżytkiem, choć może się mylę, obserwując skalę emocji targających obrażonymi muzułmanami i chrześcijanami. Efekt obrazy jest, a przecież o to obrażającym chodzi. Dla mnie obrażanie dla samego obrażania jest najzwyczajniej – głupie. Po co to robić, cóż za przyjemność z tego płynie? Nie rozumiem tego. Skoro jedni proszą, żeby ich nie obrażać, to dlaczego to robić? Jeśli wiadomo, że muzułmanie panicznie reagują na podobne gesty, dlaczego drze się Koran lub rysuje proroka w brzydkim kontekście? Przecież można przewidzieć konsekwencje. Tłumaczą to różni ludzie wolnością słowa, czy też walką o nią, ale żadna wolność nigdy nie jest absolutna. Wolność polega na umiejętności zastosowania – w tym przypadku języka, nie na przekonaniu, że można wygadywać, co się chce, ale na wiedzy kiedy i gdzie pewnych rzeczy wypowiadać nie wypada. Bo wolność słowa to przede wszystkim kultura słowa. I nie ważne czy wierzymy w tę świętość, czy też nie wierzymy, to nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko nasz stosunek do drugiego człowieka w kontekście bardzo emocjonalnie przez niego przeżywanej rzeczywistości, będącej dla niego prawdziwą. Dlatego powtarzam, że wikłanie Jezusa w ludzkie sprośności to ślepy zaułek, nic nie wnoszący, gdyż Jezus nie jest namacalny jako postać literacka i dlatego znacznie lepszym wyborem jest próba odpowiedzi na pytanie, jakie jest miejsce człowieka w religijno-społeczno-koście
„Łąka umarłych” jest poniekąd inspirowana w bardzo podobny sposób. Po pierwsze głęboko siedzące we mnie zainteresowanie historią Żydów oraz wstrząs wywołany tym, co wydarzyło się w Jedwabnem. Ale w gruncie rzeczy wydaje mi się, że powieść ma bardziej uniwersalny charakter, a przedstawione w niej wydarzenia mogłyby rozgrywać się w innym miejscu i czasie, przy założeniu, że odtworzony zostałby system odniesienia stworzony przez okupanta, w którym znajdowali się wtedy ludzie. Mówimy nie tyle o antynomiach narodowych, nienawiści wypływającej z powodu określonych łatek, ale o ludzkiej naturze, która w ostatnich dziesięcioleciach została zdezawuowana jako pojęcie. Podważono ją jako zjawisko, czy też fundamentalną osnowę, na rzecz wszech-występujących konstrukcji o różnych rodowodach. Ale jak wiemy z historii, która ciągle się powtarza, w odpowiednich warunkach, gdy następuje swoista społeczna normalizacja mordu jako części obowiązującego porządku, ludzie tracą kontrolę. Gdy podczas zbiorowej egzekucji jedni mordują, inni są mordowani, a jeszcze inni przyglądają się temu, kształtując specyficzną widownię niczym w teatrze, tworzy się poczucie, jak to określił Harald Welzer – współuczestnictwa i wspólnoty tych, którzy zabijają, i tych, którzy patrzą. Czuć w tym coś, co wykracza poza tzw. charakter narodowy.
I tutaj też pojawia się problem wyboru tematu i zarzut: dlaczego taki temat? Jak wspominałem, sądzę, że nie ma takiego obszaru świata, którego nie można byłoby opisać w powieści. Jakiego bowiem rodzaju zakaz miałby tu wchodzić w grę? Nie wiem, być może jedynie interesy bądź uczucia tych czy innych grup. Tyle że uczucia nie mają tu nic do rzeczy. Skoro zjawisko zaistniało, stało się automatycznie częścią rzeczywistości i jako takie podlega naszej obserwacji, a co za tym idzie, także opisowi. Problem tylko w ujęciu – tu skupia się cała odpowiedzialność autora. Ale ktoś może zapytać, dlaczego taki temat występuje w powieści? Powieść ma akcję, jakąś konstrukcję i jeszcze służy sprawieniu przyjemności. Czy to więc przystoi? Z jednej strony taka tragedia, z drugiej rozrywka? Taki właśnie zarzut. A przecież odczucie przyjemności intelektualnej i emocjonalnej jest sednem odbioru sztuki lub literatury. Czy mamy rozumieć, że jeśli autor wykorzystuje w powieści tematykę tzw. trudną, to ma pisać w sposób nudny, schematyczny i przewidywalny? Nie daj Boże zaskakującego zwrotu akcji! Pojawiłyby się wtedy – cóż za straszna rzecz - emocje! A skoro powieść wzbudza dużo emocji, to znaczy, że jest rozrywkowa, że służy zabawie! Czy to przystoi, żeby żerować na tragedii po to, aby zabawić czytelnika? Wynika stąd, że powieść podejmująca – nawet nie w głównym wątku – owe trudne tematy najlepiej powinna nie mieć w ogóle fabuły i bazować na tzw. ciężkich kawałkach prozy, dobrze, żeby bohater miotał się psychicznie w czterech pokojach swego pokoju do ostatniej strony i filozoficzne roztrząsał problemy.
Jednak sądzę, że jeśli powieść nie wywołuje emocji, to raczej nie jest najlepsza. To właśnie z owych emocji rodzi się dopiero cała późniejsza głębia refleksji. To emocja wywołana powieścią jest podłożem najgłębszych przemyśleń, do jakich zdolny jest ten czy inny czytelnik. Jeśli natomiast refleksja dotyczy trudnego tematu poruszonego w powieści, to tym lepiej. Nie chodzi wszak o to, żeby zaraz dać ostateczną odpowiedź. To zresztą nie jest rola literatury. Można powiedzieć, że jej rola właśnie w tym, aby odpowiedzi nie dawać. Chodzi raczej o zasianie niepewności, a nawet zagubienia po odwróceniu ostatniej strony.
G.S. Wydaje mi się, że trudno jest stworzyć taki klimat w powieściach, mroczny, niepowtarzalny. Czy to świetny warsztat , czy wypływa z Pana duszy?
M.P. Muszę przyznać, że stworzenie odpowiedniego klimatu, nastroju w powieści jest dla mnie bardzo ważnym elementem budowy całości. Można wyodrębnić dwa znaczenie tego pojęcia, odnoszące się do cech strukturalnych książki. Pierwsze da się opisać jako nastrój całości, rodzaj przenikającej powieść atmosfery, niekiedy mocniej zaakcentowanej, innym razem słabiej, ale nigdy nie zanikającej zupełnie, dzięki czemu czytelnik ma szansę bardziej emocjonalnie zetknąć się z przedstawionym światem. Drugie odnosi się do budowania nastroju poszczególnych scen, które w zależności od ich wymowy i przebiegu wymagają rozmaitego oświetlenia. Istotne przy tym, aby nie gubić owego nastroju wyższego rzędu, w jakiś sposób zwierzchniego wobec konkretnych elementów. Właściwie bez tego książka nie miałaby sensu, gdyż dla czytającego przedstawiony świat mógłby wydawać się nieprawdziwy. Stąd na przykład opis nie jest po to tylko, żeby coś opisać, ale żeby nasycić scenę nastrojem, klimatem, jakąś szczególną aurą, jeśli to tylko konieczne. Dlatego nie powinien być on nadmiernie dokładny. Dokładność opisu zabija wręcz cały nastrój. A skąd to wypływa? No cóż, raczej z intuicji, po prostu pisząc scenę czuje się samemu ile tego nastroju jeszcze dodać lub ująć. Oczywiście nie każdemu będzie się to podobać…
G.S. Jakie są Pana najbliższe plany wydawnicze. Wszyscy czekamy na nową powieść?
M.P. O ile wszystko pójdzie dobrze, mam nadzieję, że w przyszłym roku ukaże się powieść o kobietach i mężczyznach.
G.S. Czy zdaje Pan sobie sprawę, że Pana książki czyta ograniczona ilość ludzi. To nie są powieści dla mas?
M.P. Zawsze jest ograniczona ilość ludzi, nigdy żadnej książki nie przeczyta cała populacja. Ale oczywiście, rozumiem co ma pani na myśli. Nie sądzę, żeby te powieści były szczególnie trudne bądź zamknięte i może je czytać każdy.
G.S. Czy pisząc książkę myśli Pan o tym, kto będzie ją czytał?
M.P. Szczerze mówiąc, podczas samego procesu pisania nie zastanawiam się nad tym, nie próbuję wyobrazić sobie czytelnika – jak to klasyk określił – modelowego, aby następnie wyodrębnić zespół charakteryzujących go cech i przekształciwszy je w podstawowe kwantyfikatory budować w oparciu o nie taką czy inną opowieść. Podążam raczej za wewnętrznym głosem literackiego rozsądku – i można pod tym pojęciem rozumieć, co się tylko chce…
G.S. Jakie jest Pana zdanie na temat klasy naszej współczesnej literatury?
M.P. A tego pytania wolałbym uniknąć i proszę o wybaczenie… Nie czuję się na siłach, aby oceniać polską literaturę.
PRYWATNIE
G.S. Jaki jest Marcin Pilis prywatnie?
M.P. Mogę jedynie powiedzieć, jaki prywatnie jestem w stosunku do siebie – mało pobłażliwy…
G.S. Książka, do której Pan wraca.
M.P. Bardzo trudno wymienić tę jedną. Ale skoro trzeba – w dziedzinie literatury chyba najczęściej od lat powracałem do poszczególnych tomów „Poszukiwania…” Marcela Prousta.
G.S. Ukochane miejsce na ziemi.
M.P. Nie ma takiego.
G.S. Jakiej muzyki Pan słucha?
M.P. Dawniej słuchałem więcej, a nawet grywałem w zespole muzycznym. Cóż, z klasyki najczęściej Mahler, Holst, Beethoven, Bruckner, Górecki, czyli raczej takie symfoniczne granie, ale też Corelli czy Teleman, Bach, choć znajomy jakiś czas temu polecił mi Josquina des Presa i bardzo mi się podoba. Z takiej współczesnej, to raczej nic odkrywczego – lubię wracać do Pink Floyd, King Crimson, Yes, Porcupine Tree itd. Ale najczęściej jednak klasyczne brzmienia.
G.S. Jak Pan spędza wolny czas, o ile taki jest?
M.P. Albo coś czytam, albo coś piszę, albo coś oglądam, albo coś słucham… Oczywiście poświęcam także czas bliskim, ich obecność jest w gruncie rzeczy najważniejsza.
G.S. Czy lubi Pan zwierzęta?
M.P. Tak, chociaż ostatnio mam raczej znikomy z nimi kontakt. Lubię zwłaszcza koty, gdy byłem dzieckiem, zawsze jakiś był w domu.
Dziękując za wywiad, pragnę przekazać najserdeczniejsze pozdrowienia wszystkim osobom, które zaglądają na stronę „Książka zamiast kwiatka”. Zauważyłem, że to spora grupa. Widziałem, że pod informacjami na temat napisanych przeze mnie książek mnożą się lajki, bywają komentarze. Bardzo za nie dziękuję i mam nadzieję, że o ile któraś z książek wpadnie w Wasze ręce, nie uznacie przeczytania jej za czas stracony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz