piątek, 31 stycznia 2014

Książki stycznia 2014

Jak co miesiąc czytelnicy i redakcja "Książki zamiast Kwiatka" dokonali wyboru w naszym nieustającym plebiscycie 
Jury obradowało w składzie: Grażyna Strumiłowska, Anna Klejzerowicz, Małgorzata Kursa, Iwona Mejza, Piotr Olszówka.
Po przedstawieniu osobistych list każdego z redaktorów i dyskusji okazało się, że naszym zdaniem książkami stycznia 2014 są:


Następnie podliczono głosy czytelników. Rywalizacja w tym miesiącu była ostra, ostatecznie wygrały:



Pozostaje pytanie: jakie tytuły zostaną książkami lutego? Ale o tym za miesiąc.

środa, 29 stycznia 2014

Franio i "Wyszedł z domu i nie wrócił"


Uwielbiam czytać późnym wieczorem, właściwie to już raczej nocą w łóżku. Przy filiżance aromatycznej herbaty w ciszy, spokoju, bez dzwoniących telefonów. W domu o dziwo też było cicho. Zagłębiłam się w kryminał Iwony Mejzy i z zapartym tchem śledziłam śledztwo prowadzone przez komisarza Ożegalskiego. Nagle usłyszałam huk. Zaczytana, nie zauważyłam, że Franio wszedł na półkę i zrzucił lampę. Bardzo z siebie zadowolony rozpoczął zwalanie z półki pozostałych rzeczy.
- Franuś, nie wolno. Czy ty wreszcie pójdziesz spać?
- Nie pójdę, bo światło jest zapalone.
- Nie widzisz, że czytam.
Franek zainteresował się i podszedł do mnie.
- Co czytasz. Fajna okładka. O... jakiś pan. To o miłości? 
- Nie, to jest kryminał.
- Co? Opowiedz.
- Taka książka, gdzie ktoś morduje innego człowieka, a detektyw rozwiązuje zagadkę.
- Czemu? – usłyszałam swoje „ukochane pytanie”.
- Żeby znaleźć mordercę i wsadzić go do więzienia.
- Po co, jak on już i tak zamordował?
- Musi zostać ukarany.
Franio spojrzał na mnie i ziewnął.
- Ludzie to chyba nie mają co robić. Ale ja lubię zagadki. Poczytaj.
- Nie będę ci czytać. 
- To opowiedz.
- W tej książce na cmentarzu znajdują w jednym grobie zwłoki dwóch ludzi. Komisarz musi dowiedzieć się, skąd w grobie znalazły się drugie.
- A co to jest ten cmentarz?
- To jest miejsce, gdzie są groby ludzi, którzy umarli.
- I fajnie tam jest?
- Czasem tak. Wtedy, kiedy palą się znicze, jest dużo światełek, kwiatów, a nagrobki to kawał historii każdego miejsca.
- Bardzo to trudne. A ty też będziesz na tym cmentarzu ze światełkami?
- Franusiu. Każdy będzie.
- A kto zabił? Ten komisarz już wie.
- Nie powiem ci, bo to jest bardzo ciekawa książka, każdy musi sam przeczytać i wtedy dowie się, jakie jest rozwiązanie tej zagadki. Wiesz, tu jest jeszcze opisane miasto Oświęcim.
- Nie znam.
- Dużo ludzi nie zna, ale autorka pięknie pokazuje to miasto, oprowadza nas po nim. Zresztą właśnie tam mieszka.
- Długo jeszcze będziesz czytać?
- Jeszcze trochę.
- To ja idę spać, będę sobie myślał o zagadkach – Franek ziewnął i przeciągnął się. Poszedł na swoje legowisko i jak zwykle zaczął je bardzo dokładnie ugniatać. Po chwili spał, a ja po przeczytaniu ostatniej strony, zamknęłam książkę. Zasypiając, pomyślałam, że to fantastyczne, że mamy autorkę umiejącą napisać klasyczny, wciągający kryminał.

Grażyna Strumiłowska

wtorek, 28 stycznia 2014

Romuald Pawlak kończy osiem zdań



1. Pierwszy idol.....

Mirosław Hermaszewski. Jedyny polski kosmonauta - poleciał w kosmos akurat wtedy, kiedy umysłem małego chłopca zawładnęły wizje dalekich podróży, w dżunglę, góry, dookoła przylądka Horn... A Hermaszewski poleciał dalej i wyżej Nic wtedy nie wiedziałem o politycznych uwarunkowaniach lotów w kosmos, za to bardzo chciałem znaleźć się na jego miejscu. I myślę, że zainteresowanie astronomią i kosmonautyką wciąż trwa dzięki niemu.

2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi....

"Mistrz i Małgorzata". A na drugim miejscu "Pismo", bo lubię tam czasem zajrzeć i poczytać kawałek, zastanowić się nad skomplikowanymi dziejami naszej cywilizacji. No i to jest kopalnia motywów, postaci, fabuł, tego wszystkiego, co tworzy naszą kulturę i dziś. Na dobre i na złe, chciałoby się powiedzieć.

3. Lubię w sobie...

Poczucie humoru. Potrafię się śmiać z własnych wpadek i czynionych głupot, z tego, co mnie otacza, również. Pozwala mi to nie oszaleć

4. Najbardziej nie znoszę....

U siebie - lenia. Często gdyby mi się tak chciało, jak mi się nie chce, to mógłbym góry przenosić, ale że mi się nie chce, to kończy się na tym, że myślę sobie: - Gdyby mi się chciało... gdyby mi się chciało, gdyby chciało mi się (na melodię ze "Skrzypka na dachu", Tewje Mleczarz się kłania). Oraz nadmiaru pomysłów. Wpędzają mnie w irytację, bo za dużo wydaje mi się na tyle niezłych, aby je kiedyś napisać, ale mam świadomość, że tu by nie pomógł brat-bliźniak, o nie!, tu by trzeba zatrudnić całą kompanię braci! Wolałbym mieć mniej pomysłów średnich, z chęcią wymienię je na jeden na miarę nagrody Nobla. No dobrze, wystarczy Nike
U innych nie znoszę obłudy. I niczym nieuzasadnionej agresji, odreagowywania własnych niepowodzeń.

5. Brakuje mi...

Dawnej naiwności, jaką ma początkujący autor, a traci ten, który na rynku siedzi długo i sporo już widział. Widzę drzewa, czasem bardzo wyraźnie, ale czy jeszcze dostrzegam las? Pewno stąd czasem ucieczka w inne gatunki, eksperymenty, szukanie jakiejś "terra incognita", wychodzenie "hic sunt leones", czyli w obszary, gdzie takie doświadczenia wciąż mogą się zdarzyć.
Brakuje mi też często innego niż interesowane podejścia ludzi, ale to inna bajka, po prostu te zabiegane czasy trochę nas wszystkich zmieniły.
Brakuje mi też złudzeń względem ludzi. Zbyt często rozumiem, co jest powodem jakiegoś zachowania - i wcale a wcale mnie to nie cieszy.

6. Humor poprawiam sobie....

Na przykład zabawą z psem. On ma w ogonie problemy tego świata, żyje tu i teraz, i zabawa piłką jest ważniejsza od konferencji klimatycznej w Warszawie. Bardzo zdrowa perspektywa. Sporo zabawy i śmiechu. Kiedy wcielam się w drugiego psa, mnie też przestają obchodzić problemy tego świata, za to pojawia się pytanie: Piłka czy chrupki w miseczce?
Dobra książka, dobra muzyka, dobry film - wszystko co dobre, poprawia mi humor. Czekolada też.

7. Gdyby nie było internetu....

Pamiętam czasy, kiedy go nie było I pod wieloma względami wcale nie było gorzej, pod innymi było lepiej, a z wielu powodów było inaczej. Dla mnie brak internetu, byle powszechny, wcale nie byłby katastrofą. Na przykład temu, czemu poświęcam swój czas, czyli książkom - internet równie mocno zaszkodził, co i pomógł. A w innych sferach życia to już ewidentnie zaszkodził, na przykład to właśnie internet odarł nas ze złudzenia, że polityka może być w miarę przyzwoita, wyzwolił też z piekieł całe miliony komentarzy - właściwie na każdy temat - pełnych jadu i nienawiści. Kiedyś zostawały w głowach ludzi, dziś można je poczytać. To raczej wątpliwy sukces internetu
Więc dla mnie brak internetu to nie problem. Dostosowałbym się bez mrugnięcia okiem. Miałbym więcej czasu na swoje ulubione zajęcia

8. Rozczulają mnie......

Bardzo różne rzeczy. Pan łabędź broniący swojej damy i gromadki szarych piskląt. Pies, który nieoczekiwanie uzna, że trzeba mi powiedzieć, że się mnie lubi. Starsi ludzie, w których pomimo problemów nie umarła radość życia.
Życie mnie rozczula. Kiedy po prostu sobie jest, bez nadymania się czy dorabiania ideologii.

niedziela, 26 stycznia 2014

C.C. Hunter „Urodzona o północy”



Książka przekazana przez wydawnictwo Feeria.


Kylie Galen to nastolatka, której los nie szczędzi złych doświadczeń. Najpierw umiera babcia, z którą Kylie była bardzo mocno związana. Potem zrywa z nią przystojniak Trey. Jakby tego było mało rodzice rozwodzą się, a matka Kylie grilluje ojcu sześć par spodenek. W ramach buntu dziewczyna uczestniczy w imprezie, w której wcale nie chciała brać udziału i widuje ducha Żołnierza. W efekcie rodzice postanawiają wysłać ją na obóz dla trudnej młodzieży. Czy to jest dobra decyzja? Z punktu widzenia Kylie – niekoniecznie. Dziewczyna tęskni za ukochanym ojcem, za domem, za najbliższą koleżanką. Ma trudności z adaptacją w nowym otoczeniu, zwłaszcza, że to otoczenie jest trochę dziwne. Już w autobusie, w czasie jazdy na obóz w Wodospadach Cienia, Kylie czuła się odrobinę nieswojo. Miała wrażenie, że otaczają ją ludzie związani z różnymi subkulturami. Ubierający się na czarno goci, hipiski w kolorowych spódnicach i włosach z pasemkami w kolorach tęczy, dziewczyna bawiąca się znikającą ropuchą i dziwnie znajomy chłopak hipnotyzujący ją wielokolorowym spojrzeniem.
Dopiero na miejscu okazało się, że jako urodzona o północy ma nietypowe zdolności, między innymi możliwość kontaktu z duchami. Inni też mieli ciekawe zdolności i osobowości: zaklinanie ludzi w zwierzęta, przybieranie postaci zwierząt, nawet tych uchodzących za legendarne, jak biały jednorożec, picie krwi i czytanie myśli, co było nieco krępujące.
Kylie powoli się zadomowiła zyskując dwie przyjaciółki: czarownicę Mirandę, oraz wampirzycę Dellę. A ponieważ ta książka to paranormal romance, to oczywiście musieli pojawić się także mężczyźni, ciepły, uspokajający półelf Derek i ten, który zawsze fascynuje dziewczęta i kobiety, mężczyzna nieokiełznany Lucas Parker. Tyle o treści.
Czytając tę książkę, tak odległą treścią od tych, które zazwyczaj czytam uświadomiłam sobie dwie rzeczy: pierwsza to ogromna różnica pomiędzy książkami towarzyszącymi mojemu dorastaniu, a współczesnymi książkami dla młodzieży, a druga to ta, że niezależnie od czasów, w których żyjemy niezmienne w podstawowym przekazie książki pozostają takie wartości jak: wzajemna tolerancja, umiejętność życia w grupie, przyjaźń i szacunek wobec innych, nawet jeżeli mamy trudności z akceptacją tej inności. I nie zawsze chodzi o wampiry pijące nie tylko zwierzęcą krew.
Książka ciekawa, bardzo dobrze, płynnie napisana. Myślę, że nie tylko dla nastolatków.

Iwona Mejza

sobota, 25 stycznia 2014

RECENZJE Z … KROPKĄ - M. Kursa



Zaprawdę, powiadam Wam, jeśli potraktujecie te moje wypowiedzi jako recenzje, zawiedziecie się okrutnie. To, co czytam, jest w tym wypadku jeno bodźcem do przemyśleń, rozliczeń, wspomnień, czy jak tam to nazwać inaczej. Moim interlokutorem zaś jest domowa tyranka, kocica zwana Kropką, której zawsze tłumaczę, dlaczego dziwnie się zachowuję przy niektórych lekturach, albowiem łypie na mnie podejrzliwie i czuję się do tego zobligowana.
Ostatnio przyjaciółka namówiła mnie do sięgnięcia po Darię Dońcową w ramach poprawy nastroju. Sięgnęłam zatem. Po „Manikiur dla nieboszczyka”. Zachichotałam, kiedy Eulampia zapalała gaz przy pomocy gazety, po czym westchnęłam rzewnie. I chichot i westchnienie zaintrygowały Kropkę, która łypnęła na mnie pytająco.
- Bo widzisz, Kropasku, śmiesznie jest, kiedy dorosła baba boi się przypalać gaz zapałką – powiedziałam pośpiesznie. – Śmiesznie jest pod warunkiem, że to nie my jesteśmy tą babą. Bo jeśli jesteśmy… No, dobrze. Przyznam się. Tyle lat minęło, że nastąpiło przedawnienie, a z głupoty czasami się wyrasta. – Nabrałam tchu i ściszonym głosem zaczęłam spowiedź: - Miałam 23 lata, kiedy wyszłam za mąż. Cielę byłam straszliwe i do dziś nie wiem, jakie zaćmienie umysłowe opętało mojego męża, że się na mnie zdecydował. O gotowaniu miałam blade pojęcie, bo mnie z kuchni wyrzucano. Pewnie w szlacheckim dworku jako pani domu dysponująca posiłki miałabym niezłe osiągnięcia, jednakowoż trafiły mi się ostatnie podrygi PRL-u, kiedy o zawartości lodówki decydowała ilość kartek i towar, jaki dowieźli do sklepu. Męczące to było, a ja wtedy pracowałam i prace domowe starałam się odwalać jak najszybciej. Wodę na herbatę umiałam zagotować, nawet jajka mi wychodziły wedle życzenia. Jajecznicę też umiałam zrobić. Bieda w tym, że w rodzinnym domu korzystałam z zapalarki do gazu, a po przeprowadzce zostałam pozbawiona owego luksusu. Kiedy zbyt długo otwarty palnik po podetknięciu zapałki robił puff, wyłączałam go w panice, że za chwilę wylecę w powietrze. Istniało niebezpieczeństwo, że oboje z małżonkiem zemrzemy z głodu. Albo będziemy żreć suche, ale żaden chłop tego nie zdzierży na dłuższą metę, więc zostanę babą porzuconą. Przerażona tą możliwością, wspięłam się na wyżyny intelektu i znalazłam sobie długiego patyczka. Koniec owinęłam gazetą i w ten oto sposób zyskałam bezpieczne narzędzie do przypalania gazu… Widzisz, Kropeczko luba, że miałam powody, by wzdychać nad nieszczęsną Eulampią. Osobiście przez to przechodziłam. Rosołu z dodatkowym wkładem nie udało mi się wprawdzie ugotować, ale pamiętam, że usiłowałam braki w wykształceniu zastąpić ambicją i uporem. O mały włos nie doprowadziłam przez to do przedwczesnego zgonu mojego małżonka, albowiem pyzy, które w pocie czoła samodzielnie zrobiłam, skleiły mu paszczę i przeżyłam chwile grozy, gdy nie mógł jej rozewrzeć. Od tej pory kupuję gotowe… No, nie patrz na mnie, Kropciu, z taką dezaprobatą. W końcu nauczyłam się zapalać gaz zapałką, a wszyscy znajomi uważają, że świetnie gotuję. Została mi jedynie głupota techniczna, że tak powiem. Normalni ludzie, kiedy cieknie w łazience, zakręcają ciecz. Ja miotam się w poszukiwaniu miski, która za cholerę nie chce się zmieścić za sedesem, a potem dokonuję cudów ekwilibrystyki, żeby z niej wylać wykapaną wodę. Normalni ludzie, kiedy zlew się zapcha, zmywają naczynia w miedniczce. Ja latam z nimi do łazienki, wiszę nad wanną, a potem modlę się, żeby po drodze do kuchni niczego nie rozbić… Jak myślisz, Kropeczko, czy ja naprawdę jestem inteligentna inaczej? W końcu jakieś wady człowiek musi mieć, prawda?

M.J.Kursa

czwartek, 23 stycznia 2014

Kocie Opowieści - Drożdżówka ma kota!



- Nie zgadzam się! Nie ma mowy! NIEEEEEEEEEE! - mniej więcej tyle miała do powiedzenia Drożdżówka pani Bożence i panu Radkowi na temat tej oburzającej sytuacji. Człowiek dorosły powiedziałby to ostro i wyraźnie, dziecko mogłoby wykrzyczeć... Ale Drożdżówka była Kotem. Wrzaski są poniżej jej godności a ostre stawianie się oznaczałoby, że sprawa jakoś ją dotknęła. A okazanie takiej słabości to proszenie się o powtórkę! 
Kot musi dbać o swój pi-ar i profesjonalny image... Znała te słowa z telewizji i nie wiedziała dokładnie, co znaczą, ale z grubsza chodziło o to, żeby ludzie patrzyli na Kota z odpowiednim szacunkiem i uwielbieniem. Bez tego Kot nie mógłby należycie zarządzać domem. Dlatego tylko przeszyła wszystkie dostępne ludzkie serca spojrzeniem pełnym wyrzutu, zawinęła ogonkiem w powietrzu i powędrowała na pawlacz, który od zawsze był Kocim Kącikiem Zmartwień Oraz Drzemek. A kiedy już się tam wygodnie ułożyła - pomyślała z satysfakcją:- Ale im pokazałam!
Po chwili doszła do wniosku, że tej satysfakcji nie wystarczy i zaczęła jeszcze raz rozpamiętywać wszystko od nowa. Albowiem nawet najbardziej dramatyczne wykręcanie kocim ogonem nie wyrazi pełni uczuć ukochanej jedynaczki, której ni stąd ni zowąd wprowadza się do domu kot-kurencję! 
Przyszli oboje... i przynieśli takie COŚ! Nieduże i chude... w czarne pręgi na burym futerku (albo odwrotnie - Drożdżówka nie obejrzała zbyt dokładnie, bo ją zatkało ze zgrozy). Pręgi układały się w kółka na bokach.
CZY KTOŚ WIDZIAŁ PORZĄDNEGO KOTA Z KÓŁKAMI !?! Czy kot to jest jakieś stare BMW, żeby miał na bokach koła zapasowe? Jak ma kółka to niech natychmiast odjeżdża, ale już!
Nazwali toto Pręgusią.
Na rozpamiętywaniu tych wszystkich zniewag zeszło sporo czasu i Drożdżówka doszła do wniosku, że jest głodna.I to podsunęło jej GENIALNY pomysł: zagłodzi się na śmierć. To powinno kompletnie załamać panią Bożenkę i pana Radka. Pożałują swojego zachowania!
Pani Bożenka zawsze siadała obok swojej kici podczas posiłków i na pewno będzie jej tego brakowało... Drożdżówka mocno wątpiła, czy ludzie potrafią jeść, jeżeli wcześniej nie zobaczą jedzącego Kota...Dostaną za swoje! Z tą myślą schowała się głębiej w pawlaczu.Głodziła się aż piętnaście minut.
Było naprawdę ciężko.Nie obawiała się o swoje zdrowie - sześciokilogramowy kot ma zapasy, które tak szybko się nie skończą... Z drugiej strony słyszała, że to może zaszkodzić... Przypomniała sobie opowieści o wszystkich wycieńczonych znajomych z podwórka... Doszła do wniosku, że nie może posuwać się tak daleko. Ale na pewno doczeka do chwili, kiedy jej ludzie zaczną się śmiertelnie martwić. No może nie "śmiertelnie" ale "bardzo".
Wyjrzała ostrożnie, żeby sprawdzić czy to już, ale nie zobaczyła niczego. Bezczelni. Mogliby się martwić w zasięgu jej wzroku.
Trudno. Wytrzyma, dopóki nie uzyska pewności.
Dla zabicia czasu policzyła sobie łapy i pazury, wylizała starannie ogon, wyczesała uszy i głowę... i wpadła na straszną myśl: a jeśli ta "Pręgusia" korzysta z nieobecności prawowitego Kota i wyjada ciasteczka? Do takiego bezprawia nie wolno dopuścić!
Zeskoczyła z pawlacza jak bomba spadająca na spokojne miasteczko... zresztą miała mniej więcej podobne zamiary wobec wszystkich domowników, jacy jej się nawiną pod pazury.
Ciasteczka pozostały nienaruszone. Spojrzała znacząco na panią Bożenkę robiącą coś w kuchni.
Podziałało.
- O, jesteś! - pani siadła obok Kociego Miejsca Obiadowego. Drożdżówka dostojnie zjadła kilka ciasteczek... a odchodząc wygięła grzbiet w dół tak, żeby o centymetr ominąć głaszczącą rękę.
W drzwiach kuchni spojrzała, czy demonstracja wywarła należyte wrażenie.
- Co ty, Kiniu? Gniewasz się? - to nie była oczekiwana reakcja, więc kocica poszła podrapać kanapę.
Wbiła pazury w obicie, pociągnęła dwa razy bez przekonania... Wpadałoby sprawdzić, czy ta cała "Pręgusia" nie zajęła Oficjalnego Kociego Koszyka.
Jak przystało na Kota i Władcę - Drożdżówka usiadła na chwilę a potem starannie otarła się o cały koszyczek. Nikt nie mógł mieć wątpliwości co do tak oznaczonego miejsca. No... może ludzie, którzy w ogóle nie znają się na prawie własności. Siadła na chwilkę na środku pokoju. Na fotelach nie siedział nikt... za wyjątkiem pana Radka ale bezogonowi się nie liczą. Zdecydowała, że podpisze fotele, kanapę i komodę. Po dopełnieniu tego obowiązku przypomniała sobie o drugim pokoju... skoro nie było tutaj tej pręgowatej przybłędy z kółkami... - musiała być tam.
Chyba, że ją wywieźli!
Pełna nadziei pognała co kot wyskoczy do pokoju i wpadła prosto na Pręgusię, która właśnie nieśmiało wyszła z drugiej kanapy, żeby pozwiedzać nowy dom. Obie kocice zderzyły się niczym gumowe kule do rozpędzania demonstracji, po czym natychmiast uciekły w przeciwne strony prychając na cały dom. W wyniku tak gwałtownego startu dywan zwinął się w rulonik na obydwu końcach.
Dotychczasowa Władczyni Domu opamiętała się na pawlaczu. Wylizała z namysłem całe futerko. Nie może uciekać. Będzie walczyć. Nastroszyła się na wszelki wypadek i stanowczym krokiem zlazła na dół. Demonstracyjnie pomaszerowała do kuchni, żeby zjeść coś na zapas. Wojna wymaga sił. Uniknęła głaskania o pół centymetra - swoją drogą co to za czasy, że ma powód do ćwiczenia takich zachowań - a następnie pewnym krokiem wtargnęła do małego pokoju. Jeszcze przed progiem zaczęła warczeć. Nie zobaczyła uzurpatorki. Warcząc wlazła do kanapy i przeszukała ją wzdłuż i wszerz. Warcząc otarła się o każdy istotny element mebla i wywędrowała do dużego pokoju. Warcząc. A kiedy penetrowała i oznaczała tamtejszą kanapę - warczenie niosło się pod sufit. Następnie Drożdżówka wskoczyła na fotele i ponownie otarła się o każdy ich wygodny fragment, tak, żeby było jasne, kto ma prawo na nich leżeć. Chyba nie trzeba wyjaśniać, jaki dźwięk tworzył tło dla tej operacji...
Pręgusia nie pokazała się nigdzie - zły znak... Starsza kocica postanowiła obejrzeć pokój z wygodnego punktu obserwacyjnego... czyli z oparcia fotela. Wskoczyła tam... warcząc. Ułożyła się wygodnie, tak, żeby fałdy sadełka na brzuszku równo objęły jedną i drugą stronę mebla, z lubością wystawiła mordkę do słońca wpadającego przez okno... po czy przypomniała sobie, że nie czas na kontemplację podczas zażartych działań wojennych. Spojrzała w dół. Na środku jej Osobistego Kociego Koszyka siedziała Pręgusia i wylizywała sobie grzbiet. W tym samym momencie podniosła głowę z wysuniętym do połowy językiem.
Oczy kocic spotkały się.
Warczenie urwało się w połowie.Dał się słyszeć łomot.
Pan Radek przestał czytać gazetę. Nie był w stanie powiedzieć czy Drożdżówka zeskoczyła czy też spadła z wrażenia. W następnej chwili zauważył najpierw jeden a potem drugi koci ogon przemykający w stronę kuchni.
Warczenie poniosło się znowu na całe mieszkanie. Przez następny tydzień ani na chwilę nie umilkło. Początkowo Pręgusia próbowała się chować ale dokądkolwiek poszła - w odległości metra warczało za nią sześć kilo zagniewanego kota w nastroszonym futrze. Jeśli szła coś zjeść - musiała wyminąć warczącą Drożdżówkę. Do kuwety wędrowała zataczając sprytnie kręgi pod meblami, dzięki czemu wymanewrowywała przeciwnika niczym admirał Nelson. 
Cóż robić? Po trzech dniach przestała się tym stresować. Kocia wojna pozycyjna trwała a ofiarą była ludność cywilna, czyli pani Bożenka i pan Radek, którzy z wolna wpadali w rezonans i sami zaczynali warczeć.
Kilka dni później Drożdżówka opadła z sił. Jeśli ktoś tego nie rozumie - to najwyraźniej nigdy nie warczał przez 168 godzin z krótkimi przerwami na posiłki.
Koty mają naturalne poczucie misji dziejowej - dobrze wiedzą, że zrelaksowany futrzak w domu upewnia wszystkich mieszkańców, że świat idzie w dobrą stronę. To dlatego z wdziękiem śpią, ile wlezie. Drożdżówka prowadząc wojnę oczywiście nie spała i proszę: jej ludzie zrobili się nerwowi. Ale nie wpadli na konieczność usunięcia Pręgusi... Zrezygnowana padła akurat na kanapie. Potrzebowała snu.
Śniła o mamie liżącej ją po uszach. A kiedy mrucząc zaczęła udeptywać jej wyśniony brzuszek - poprzez warstwy kociej świadomości przebiła się natrętna myśl, że łapki opierają się o coś miłego również w rzeczywistości. Otworzyła oczy.
- Mruuuu... - powiedziała Pręgusia - Fajne masz te łapy, wiesz?
Starsza kocica wystartowała z prychnięciem godnym czołgu "Rudy 102". Zatrzymała się dopiero na pawlaczu. Przez resztę dnia w samotności przeżywała swoją klęskę. Aby dokładniej ją wycierpieć, ułożyła sobie punkty:
1. Utraciła pozycję jedynaczki.
2. Spędziła mnóstwo czasu na przegranej wojnie.
3. Schudła.
4. Musi się podzielić Kocią Przestrzenią Luksusową...
4a. ... a szczególnie Kocim Koszykiem i Kanapami.
Po namyśle uznała, że najbardziej bolą straty terytorialne... Nie może ustępować w tak kluczowej kwestii a zatem nie ustąpi. Twierdzą jej będzie każdy próg, czyli próg od jednego pokoju, próg od drugiego pokoju, próg od kuchni i próg od łazienki. Taka ilość twierdz zabrzmiała pocieszająco. Zdecydowanie miała gdzie leżeć na straży Kociego Stanu Posiadania... a jeśli wyciągnie się wzdłuż progu to nawet nie musi warczeć, bo zajmie całą szerokość futryny. Pokrzepiona na duchu uznała miniony tydzień za całkiem ciekawy. Jako jedynaczka pławiła się w luksusach ale też i w nudzie. Pani Bożenka nie raz zauważała, że dwa koty bawią się lepiej niż jeden.
A może... postanowili podarować JEJ Pręgusię do osobistego użytku?Zaskoczona tym odkryciem siadła i podrapała się po głowie.
To zmieniało wiele – nie byłaby eks-jedynaczką ale jedynaczką posiadającą swoje zwierzątko... i to wygodniejsze niż chomik czy kanarek, które po jednorazowym wydobyciu z klateczki nadaje się najwyżej na jeden posiłek. Taka Pręgusia mogła wystarczyć na długo...
Resztę dnia Drożdżówka spędziła zerkając z pawlacza na młodszą kotkę i rozważając nową sytuację ze wszystkich stron.
Wieczorem zlazła z pawlacza. Usiadła na dywanie przed swoimi ludźmi. Popatrzyła im prosto w oczy i powiedziała:
- No dobrze. Ten prezent... może być moim zwierzątkiem... ALE WY MACIE TYLKO MNIE!

Piotr Olszówka

wtorek, 21 stycznia 2014

Paweł Jaszczuk kończy osiem zdań



1. Pierwszy idol...
 ...Brat bliźniak.

2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi...
 ...Zbrodnia i kara.

3. Lubię w sobie...
 ... tolerancję dla siebie.

4. Najbardziej nie znoszę...
... przemocy.

5. Brakuje mi...
... czasu.

6. Humor poprawiam sobie...
... siadając rano do komputera i wymyślając nowych bohaterów.

7. Gdyby nie było internetu...
...świat by się nie skończył.

8. Rozczulają mnie...
... mruczące, śpiące koty.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Franio i "List z powstania"


Północ już dawno minęła, a ja nadal nie byłam w stanie oderwać się od czytanej książki. Z głębi mieszkania dochodziły jakieś niepokojące odgłosy. Zastanowiłam się, co też moje ukochane zwierzaki tym razem demolują, ale postanowiłam nie sprawdzać i wróciłam do lektury. Po chwili usłyszałam tupot i do sypialni wpadł z myszką na patyku Franio. Półtoraroczny kotek o wadze 15 kg. Wskoczył  na łóżko i wsadził łebek w książkę.
- Co czytasz – spojrzał na mnie złotymi oczkami.
- „List z powstania”.
Ułożył się obok mnie.
- Opowiedz. Ja kocham książki. Przecież wiesz.
- Franusiu, to jest piękna, ale trudna książka. O wojnie. Nie dla ciebie.
- Czemu? – usłyszałam stałe i doprowadzające mnie do obłędu pytanie.
- Bo to smutne i straszne.
- To czemu czytasz?
- Mówiłam ci, że to piękna i ciekawa książka.
- Opowiadaj – ułożył się wygodnie i przytulił swoją mysz.
- Anna Klejzerowicz pisze o powstaniu warszawskim, o ludziach, różnych, tych szlachetnych, ale i o tych  złych, małych, podłych. O matce i córce, które żyją przeszłością swojej rodziny.
- A czemu było powstanie?
- Bo w czasie wojny Warszawa była pod niemiecką okupacją, codziennie ginęli ludzie, żyli w strachu, upodleniu, a chcieli być wolni, marzyli o normalnym życiu.
- I wygrali?
- Nie, przegrali, ale do tej pory pamiętamy ich.
- A po co wojna – Franek wyciągnął łapkę.
- Bo ludzie już tacy są, chcą władzy, pieniędzy, wywołują wojny.
- To głupi są. Nie umieją się cieszyć. Każdy dzień jest taki fajny.
- Niektórzy umieją, ale są tacy, którzy chcą ciągle więcej i więcej.
- Czemu?
- Franuś, tacy już są. Ta książka o tym opowiada, o wielkich ideałach, ale i o chciwości, zbrodni. Mówi też o strachu, który często jest motorem złych postępków. Jest pięknie napisana, mądra, głęboka. Daj mi poczytać.
Spojrzał na mnie i przeniósł mysz na poduszkę. Usadowił się wygodnie.
- Podoba ci się? – zapytał.
- Bardzo, porusza we mnie takie, często zapomniane struny, wiesz człowiek ma wspomnienia, emocje i ta książka potrafi je wydobyć.
- Pokaż okładkę – zażądał.
- Ładna, a ta pani, co napisała, to ma Sylwka?
- Tak, i Hasia. I jeszcze inne kotki. Ona bardzo kocha zwierzęta. I jest wspaniałą pisarką.
- Ja ją lubię. A ludzi to się boję, wiesz?
- Wiem. I masz rację.
- A jak ona pisze taką książkę i ludzie ją przeczytają, to może coś zrozumieją?
- Co?
- No te wszystkie rzeczy, może pomyślą i będą lepsi.
- Może. Piękno wyzwala w ludziach dobre emocje, a ta książka zmusi ludzi do zadania sobie wielu pytań.
Franek spojrzał na mnie, przeciągnął się i stwierdził.
- To sobie czytaj.
- A ty idź spać. Jest noc.
- Już mi się nie chce. Idę się bawić. Wstał, wziął mysz i pobiegł demolować mieszkanie. Zostałam z dylematem. Co on chciał mi powiedzieć?

31.10 Księga Cieni



KzK objęło patronat nad tym projektem. Pobierzcie książkę i szukajcie naszego logo wśród patronatów  No i życzymy Wam świetnej lektury z dreszczykiem! 
http://virtualo.pl/31_10_ksiega_cieni/i136166/?q=31.10


ANNA KLEJZEROWICZ "List z powstania"


Książka objęta patronatem KzK, przekazana przez wyd. FILIA.

Znam twórczość Anny Klejzerowicz, kocham jej książki, ale tą powieścią autorka mnie zaskoczyła. Moim zdaniem to jest jej najlepsza książka. Rodzice Julii giną w czasie powstania warszawskiego, jej siostra Hanka znika bez śladu. Życie Julii jest zdeterminowane przez tamte wydarzenia. Próbuje odnaleźć siostrę. Wojna się kończy, zaczyna się w miarę normalne życie. Julia zakłada rodzinę, ale nie zapomina o minionych czasach. Swoją obsesję przekazuje głównej bohaterce powieści, córce Mariannie. Dziewczyna od najmłodszych lat musi zmierzać się z historią rodziny, początkowo buntuje się, potem jednak przejmuje pałeczkę po matce. Jej życie staje się walką z własnymi lękami i dziwnymi zdarzeniami, traumami, zdarzającymi się niestety nazbyt często. Trudno mi określić gatunek literacki tej powieści. Jest tu wątek kryminalny, ale nie tylko. Anna Klejzerowicz rozlicza się z powstaniem, bo właśnie to wydarzenie przez wiele lat ma ogromny wpływ na życie bohaterów. W ogromnie interesujący sposób, autorka podchodzi do powstania. Z jednej strony wielki zryw, ale powstańcy też byli różni. Zapaleńcy, walczący o Polskę, wolność i godność, ale też mali, podli ludzie. Trudno jest po latach obiektywnie ocenić powstanie.Znamienne są słowa Marianny, która uważa, że zamiast ginąć, powinni przeżyć, bo wtedy mogli bardziej przydać się ojczyźnie. Autorka nie ocenia, delikatnie pokazuje różne postawy i różne opinie, nie ujawniając własnych poglądów.
"List z powstania" to jest literatura z najwyższej półki. Klejzerowicz napisała pozycję wielowątkową, z drugim dnem. Czytając, miałam wrażenie, że między zdaniami przebiega drut wysokiego napięcia, uderzając czytelnika i wzbudzając w nim niesamowite emocje. Prostym, oszczędnym stylem autorka wchodzi w duszę czytelnika, jego często najbardziej skrywane uczucia. Jeszcze jeden plus. Cudowne opisy, magiczny klimat, oczarowujący, wciągający. Ta książka nie pozwoli o sobie zapomnieć, zostawia nas w rozterce, zmusza do przemyślenia i przewartościowania wielu naszych poglądów. Oczywiście gorąco polecam.


Grażyna Strumiłowska

niedziela, 19 stycznia 2014

Konkurs Świąteczny I miejsce - Iwona Banach "Doniczka z gwiazdą"

Doniczka z gwiazdą

- Pojechali
- Nareszcie! Co za dzień. Dobrze, że to wszystko już się skończyło - powiedziała siadając ciężko za stołem i nerwowo splatając ręce na piersiach.
- Skończyło? Chyba żartujesz... - westchnął Marek, patrząc na nią z niejakim wyrzutem - może powinniśmy za nimi pojechać?
- Zwariowałeś! Jeszcze czego?! No wiesz? Jak możesz.... Jak możesz, ja się tak bardzo starałam!
Oboje popatrzyli na zastawiony stół, na pięknie ubraną choinkę.
- I do tego doniczką?
- No wiesz....
- Ale doniczką?! Przecież to zupełnie chore! I za co? Za tyle serca? Nie! To nie do pomyślenia! To miało być tylko dwa dni! Tylko na święta! Tylko na święta, debilu!
Choinka rzeczywiście wyglądała pięknie. Te wszystkie bombki, bombeczki, łańcuchy, światełka. Marek nalał sobie kompotu z suszu.
- Może jednak ja pojadę? Ty, jak nie chcesz...
- Ani mi się waż! To nie nasza sprawa!
- Jak to nie nasza? Przecież tak się cieszyliśmy...
- Jasne, ale to co się stało przechodzi wszelkie pojęcie! Lepiej posprzątaj w łazience, bo mi się niedobrze robi na samą myśl, co tam się dzieje. I całe to zamieszanie - wzruszyła ramionami z pogardą. - I po co nam to było?! Po co?
- Przecież chciałaś!
- Nie! To ty chciałeś!
Marek przezornie odwrócił oczy. To był jego pomysł, choć oboje go zaakceptowali. Zawsze wszystko uzgadniali, zawsze wszystko robili razem. Wszystko, nawet zakupy, rozumieli się prawie bez słów, byli jakby jedną osobą w dwóch ciałach. Aż do dzisiaj, aż do tej chwili kiedy wszystko się zawaliło. Marzenie jakoś wypsnęło się spod kontroli i już nie mieli na nie wpływu. Marek patrzył na Dominikę jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.
- Ależ kochanie...
- Żadne kochanie! - Dominika prawie na niego warknęła. - Mam dość! Rozumiesz? Przez cały tydzień siedziałam w garach! Przez cały tydzień latałam z wywieszonym ozorem, a to kapusty zabraknie, a to grzyby nie takie... - nagle zamilkła na chwilę - Wiesz? A może chodziło o tę lalkę?
- Nie, kochanie.... - usiłował coś dodać, ale przerwała mu uspokojona.
- Masz racje, to nie to! Lalka kosztowała ponad dwie stówy... I do tego podłogi, pastowanie, pucowanie, cholerne mycie okien, firanki, dywany! I ta choinka? Ten pieprzony drapak, też dał mi w kość! Wiesz, ile igieł z tego się posypie za kilka dni? I wiesz, kto to będzie sprzątał i zębami wydzierał te igły z dywanu? Wiesz? Jasne, że wiesz, przecież nie ty! Ty sobie spokojnie pójdziesz do pracy...
- Ależ, kochanie - Marek wyraźnie nie miał przebicia.
- Zamknij się! Zamknij! - krzyknęła Dominika histerycznie. - To nie tak miało być!
- Wiem, że nie tak, ale pewnych rzeczy nie da się przewidzieć w takich sprawach...
- Nie da się przewidzieć? Nie da się? Ty oszalałeś, prawda? Myślisz, że ktoś o zdrowych zmysłach usiłowałby przewidzieć taką cholerną katastrofę?!
Wstała i nerwowo wyjrzała przez okno.
- Teraz na pewno będą o nas gadać! Zupełnie niepotrzebnie powiedziałam Krukowskim, a poza tym, wszystko widzieli, jak hieny siedzą teraz w oknach i czekają na sensację, i zgaś te pieprzone światełka na choince! Zgaś! Słyszysz?!
- Dobrze, kochanie - Marek posłusznie podszedł do choinki i po kolei zaczął wyłączać światełka. Musiał przyznać, że były piękne. Nigdy dotąd aż tak bardzo nie szykowali się na święta, nigdy zresztą nie mieli nawet prawdziwej choinki, ale w tym roku Dominika uparła się, że ma być tak pięknie jak jeszcze nigdy i nigdzie.
- Te migające też? - zapytał nie wiedząc co powiedzieć.
- Też! Wszystkie! Nie było sensu ich kupować, ale oczywiście uparłeś się, prawda? Ty zawsze musisz postawić na swoim, a potem jak co do czego...
- Przecież to ty je kupiłaś?
- Nieważne! Ale jak można było coś takiego... I ta doniczka... Niepotrzebnie stawiałam gwiazdę betlejemską w łazience, ale tak pięknie tam wyglądała. Tak pięknie... A teraz co?
- Posprzątamy - na chwilę zamilkł. - To znaczy ja posprzątam...
- Nie o to chodzi! Chodzi o to, że będą się nas czepiać, rozumiesz?! Niewdzięczna gówniara! Specjalnie to zrobiła! Specjalnie! Chciała pokazać, co to nie ona... I miej tu, człowieku, serce!
Marek jeszcze raz popatrzył na żonę, po czym bez słowa poszedł do swojego pokoju. Kiedy wrócił był jakby spokojniejszy.
- Chyba tam nie dzwoniłeś?! - Dominika naprawdę się zezłościła. - Nie powinieneś! Przecież to wygląda tak, jakbyś czuł się.... Jakbyś... - jeszcze bardziej się zdenerwowała - jakbyśmy byli odpowiedzialni za to, co się stało!
- No więc… - chciał coś powiedzieć, ale znów nie dała mu dojść do głosu.
Blada, roztrzęsiona, co chwila poprawiała talerzyki na stole przykrytym nieskazitelnie białym obrusem, na którym w jednym miejscu kwitła czerwono bordowa plama.
- Weź aparat i porób zdjęcia.
- Teraz to tobie odbija. Jakie zdjęcia? - Marek nie wierzył własnym uszom. - Teraz? Po co?
- Bo ja tak chcę. Niech potem nikt mi nie powie, że coś było nie tak! Niech zobaczą choinkę! Niech każdy zobaczy te pieprzone prezenty i to całe żarcie na stole! I ciasto!
- Dominika, to nie ma sensu!
- Ma! Większy niż myślisz! Większy niż myślisz – powtórzyła. - Jak ona mogła to zrobić?! Jak mogła! Przecież to obrzydliwe. Tu tyle serca, kolędy, żarcie! Oczywiście musiała zapaprać obrus, jasne, że musiała! Założę się, że w życiu czegoś takiego nie miała, a teraz co?! Wszyscy nas będą wytykać palcami! I to jak? Doniczką?! No, nie, ja nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić!
- Fakt, to straszne...
- I cała ta masakra w łazience, skorupy ziemia...
- Zapomniałaś o krwi?
- Nie, nie zapomniałam, choć bardzo bym chciała! To chyba moje najgorsze święta w życiu! Marek! Ja się chyba załamię!
- Nie histeryzuj. Sprawa jest rzeczywiście trudna. Dzieciak miał...
- Dzieciak?! Dzieciak?! To harpia nie dzieciak! Nic jej się nie podobało! Nic!
- A może podobało jej się za bardzo?
- I oczywiście musiała odegrać się na nas? Ona naprawdę była jakaś nienormalna!
- Jest.
- Co: jest?
- No, jest. Żyje. Operacja się udała.
- No to koniec! Obgada nas jak nic! Nakłamie! To pewne!
- Przestań wreszcie myśleć o sobie i pomyśl o tym biednym dziecku! Ona ma ledwie dziesięć lat!
- I to ją usprawiedliwia? To jej pozwala podcinać sobie żyły w cudzej łazience? I to czym?! Skorupą od doniczki?!
- Wiem, rozumiem, to dla ciebie szok, ale skoro już jest w porządku to możemy jutro pójść i ją odwiedzić. Zaniesiemy jej prezenty....
- Mowy nie ma! Niech ją odwiedzają ci ludzie z domu dziecka, co ją tak wychowali! Też mi coś, a prezenty? Prezenty zostaną, w przyszłym roku zaprosimy inną dziewczynkę, będzie z pewnością grzeczniejsza i mądrzejsza. Przydadzą się.

IWONA BANACH

sobota, 18 stycznia 2014

Konkurs Świąteczny II miejsce - Natalia Nowak-Lewandowska "Święta z psem w tle"


Święta z psem w tle

Nigdy nie lubiła świąt. Nie lubiła… eh, ona ich nie znosiła! Te spotkania rodzinne, wymuszone, sztuczne uśmiechy. Prezenty kupione zupełnie bez znajomości zainteresowań osoby obdarowywanej, bezużyteczne. Ale nie było wyjścia. Mama by jej tego nigdy nie darowała. Na bank obraziłaby się i tę jej minę „usłużnej księżnej” oglądałaby przynajmniej do Wielkiejnocy. O matko! Jeszcze zimowe święta się nie zaczęły, a ona już przywołuje kolejne. Kto w ogóle wpadł na pomysł, że to są rodzinne święta? Ależ była wściekła. Nawet nie mogła skupić się na pracy, którą kochała i która zawsze przynosiła jej ukojenie w nerwowych momentach życia. Ale chyba nie tym razem.
Miała 38 lat. Miała enty związek za sobą, za to nadal nie miała potomstwa. Wielką bolączką rodzicielki był brak wnuków. No czym się chwalić? Psami jedynej córki? No może i były cudowne, ale wśród koleżanek mamy nie robiły tak oszałamiającego wrażenie, jak różowe bobasy czy też bezzębne kilkulatki.
Psów było cztery, wszystkie znalezione w dziwnych okolicznościach. Zenek-nieodgadnionej rasy czarny, duży samiec, Luśka-dożyca niemiecka z przytuliska dla zwierząt, Kaprys-maleńki psiak, trochę podobny do ratlerka i Krysia-starsza pani, w której żyłach płynęła krew owczarka kaukaskiego. Tak prezentowała się najbliższa rodzina Kaśki.
Oczywiście nie o taką chodziło pani Jaskólskiej. Swego czasu nawet spróbowała sił jako swatka. Opłakany efekt, do tego awantura była potężna, a i stosunki między paniami ochłodziły się na jakiś czas.
Jednak Grażyna Jaskólska nadal wierzyła, że jeszcze kiedyś doczeka upragnionych wnucząt (choć ta nadzieja z każdym rokiem umierała powoli śmiercią naturalną).
W wigilijny dzień Kaśka jak zwykle miała wolne w pracy i jak zwykle wstała o szóstej. Tak już miała, że zawsze wstawała bardzo wcześnie. Wciągnęła stary dres, trapery, kurtkę puchową i wielką czapkę, która zasłaniała jej pół twarzy. Drugie pół zakrył różnokolorowy szalik. Każdy z psów miał już założone szelki i dopiętą smycz. I tak oto wyszykowana sfora ruszyła w kierunku parku, który o tej godzinie świecił pustkami. W nocy napadało kilka centymetrów śniegu, alejki parkowe całkowicie zasypało, ale Kaśce i jej przyjaciołom to nie przeszkadzało.
Maszerowali raźno przez zaśnieżony park, jedni merdając ogonami, inni poszczekując. Kiedy przechodzili obok alei wierzbowej, oczom Kaśki ukazał się przerażający widok. Przy ławce leżał zakrwawiony pies. Nie skamlał, nie ruszał się, tylko patrzył pustym wzrokiem przed siebie. Jakby pogodzony z tym, że lada moment umrze.
Kaśka tylko przez moment stała jak zahipnotyzowana. Już po chwili jej czworo towarzyszy było przywiązanych z drugiej strony ławki, a Kaśka, klęcząc przy psie, przykrywała go własną kurtką i dzwoniła do Ekostraży. W głowie kłębiła się tylko jedna myśl-żeby zdążyć.
Po 20 minutach, które Kaśce wydawały się wiecznością, na końcu alei zamajaczyły dwa samochody. Nie zastanawiała się czemu akurat dwa, przez cały czas spokojnie mówiła do psa, żeby jeszcze troszkę wytrzymał.
Po chwili stało obok niej trzech mężczyzn i kobieta. Jeden z nich wraz z partnerką byli z policji, ponieważ Ekostraż, po telefonie od Kaśki zawiadomiła ich. Ktoś musiał spisać zeznanie.
Panowie zajęli się psem, a Kaśka tylko zapytała, czy przeżyje i czy poinformują ją o jego stanie zdrowia. Na pytanie o szanse psa nie można było w tej chwili nic odpowiedzieć.
Odwiązała swoje czworonogi i zaczęła odpowiadać na pytania policjanta.
- O której godzinie znalazła pani zwierzę?
- Około 6.40 – odpowiedziała Kasia.
- Czy zauważyła pani kogoś w pobliżu? – zapytał.
- Nie – odpowiedziała – zupełnie nikogo. O tej porze tu z reguły jest pusto.
Policjant przyjrzał się jej uważnie. Wielka czapka przysłaniała całkiem ładną, choć przestraszoną twarz. Spojrzał na psy siedzące przy kobiecie. Cztery. Kto dzisiaj trzyma tyle psów?
To ostatnie pytanie zadał bezwiednie na głos. Kaśka spojrzała na niego urażona.
- Ja. Ja mam cztery psy. Czy to przestępstwo? Czy jest to zabronione?
- Nie, nie, absolutnie – zaczął się wycofywać. – Przepraszam za nieprofesjonalne zachowanie z mojej strony.
Kaśka milczała.
- Proszę mi podać swój numer telefonu – ponownie odezwał się policjant. – Po świętach skontaktuję się z panią w celu potwierdzenia pani danych i podpisania raportu.
- Dobrze – odpowiedziała Kaśka, podała numer i odwróciła się na pięcie, ciągnąc za sobą opierające się psy. O dziwo, psy lgnęły do tego człowieka, choć on okazał takie zniesmaczenie ich ilością.
Pomimo wigilii pracownik Ekostraży zadzwonił do Kaśki. Okazało się, że nie dało się uratować przedniej łapki psa, ale on sam będzie żył. Kaśce spadł kamień z serca i natychmiast wyraziła chęć adopcji Miecia-tak go nazwano w lecznicy-jak tylko będzie ona możliwa.
Punkt osiemnasta zadzwoniła do drzwi rodzicielki. Psia brygada wpadła do mieszkania zupełnie nie przejmując się tym, że dobre wychowanie w tym domu to podstawa.
No cóż… i te święta nie zaskoczyły Kaśki. Sztucznie, bez rodzinnego ciepła, za to z życzeniami rychłego zamążpójścia lub chociaż zajścia w ciążę. Jeszcze teraz zęby same zgrzytały na wspomnienie tego. Świąteczne dni. Minęły leniwie. Trochę czytała, trochę spacerowała z psami. Oczywiście nie dała się już namówić na spotkanie rodzinne, wolała spokój swojego mieszkania.
Tuż po świętach zadzwonił telefon.
- Dzień dobry. Mówi aspirant Filip Olszewski.
Kaśkę zatkało. Nie z oburzenia, tylko ze zdziwienia. Czyżby? Czy to tylko zbieżność nazwisk? Dopiero teraz skojarzyła, że twarz policjanta nie była jej obca. Kurczę, Filip… jej szkolna, niespełniona i platoniczna miłość była policjantem. Do tego reagującym na jej psy, jak każdy były partner. Uh! Gorzej być nie mogło.
- Dzień dobry – powiedziała dość chłodno.
- Chciałem panią jeszcze raz przeprosić za swoje zachowanie i od razu przyznam się, że dzwonię do pani prywatnie – powiedział. – Chciałbym, w ramach przeprosin, zaprosić panią na kawę.
O Boże! O matko! Ile lat ona ma to czekała. Teraz ma szansę spełnić młodzieńcze marzenie. I cóż, że on jej nie pamięta? Może jednak te święta przyniosły ze sobą coś dobrego? Może prośby mamy zostaną wysłuchane?
Zgodziła się. I nigdy tego nie miała żałować.


NATALIA NOWAK-LEWANDOWSKA

piątek, 17 stycznia 2014

Konkurs Świąteczny III miejsce - Joanna Jagieła "Opowiadanie świąteczne"


Opowiadanie świąteczne

Cisza - niezmącona, podniosła, prawie magiczna, towarzyszyła dziś, niemal na krok, zgarbionej i chudej postaci, która człapała powoli i niepewnie wzdłuż zaśnieżonej i ciemnej ulicy. Tylko gdzieniegdzie drogę rozświetlało słabe światło latarni. Tak jakby wszystko dziś wokół zmówiło się odpowiednio, by stworzyć wspólnie prawdziwie świąteczną atmosferę. Śnieg padał, w radio śpiewały przepiękne kolędy i pastorałki, ludzie, jak zwykle w tym dniu, byli dla siebie niezwykle wyrozumiali i mili. Wokół panował podniosły nastrój wyczekiwania. Tylko na co? Nic już nie jest przecież takie samo. Gdy obok zabraknie ukochanej osoby, tęsknota przysłania swym ogromnym cieniem, każdą możliwą radość. Nawet człowiekowi nie chce się wstawać z łóżka. Bo po co? I dla kogo? Żeby samotnie wypić kubek ciepłego mleka? E tam, bez sensu.
Starsza zgarbiona pani, idąc powoli w stronę pustego domu, rozmyślała dokładnie w ten sposób. Co chwila przystawała. To zaglądała ciekawie do okien sąsiadów, to obserwowała padające wokół płatki śniegu. Słowem - wszystko, by tylko przedłużyć swój powrót do domu. Od śmierci Stanisława nie lubiła swojego mieszkania. Nienawidziła tych wszystkich rzeczy, które przywoływały piękne, acz bolesne wspomnienia. Dziś mijało dokładnie pół roku, odkąd ukochany mąż i przyjaciel, opuścił ją, pozostawiając ogromną i pogłębiającą się z dnia na dzień, pustkę w sercu. Nie potrafiła bez niego żyć. Stanisław od zawsze towarzyszył jej w życiu, służąc pomocną radą i ciepłym słowem. Już dawno, jak ta szekspirowska Julia, popełniłaby pewnie zbrodniczy czyn, by móc znaleźć się ponownie w jego cudownym i silnym objęciu, gdyby była jednak ciut młodsza. Teraz, jest już za stara na tak wariackie zachowania. Pod koniec życia stworzyłaby tylko pretekst do niepotrzebnych plotek i zburzyłaby cały swój chrześcijański dorobek, który pieczołowicie budowała przez całe życie. Pani Zofia, bo tak nazywała się starsza pani, odczuwając w starych już kościach, nasilający się z minuty na minutę mróz, postanowiła jednak powoli wracać do pustego domu. W końcu Wigilia zobowiązuje – mimo samotności, nie może, ot tak, zaprzestać jej obchodzić. Zresztą, w spiżarni na podłodze czeka na nią cały garnek przepysznej zupy grzybowej, którą już wczoraj ugotowała specjalnie na wieczerzę. Oczywiście, grzybki uzbierała sama, własnymi spracowanymi rękami, w zeszłe lato. Zresztą, w ubiegłym roku był tak ogromny ich wysyp, że zaczęła sprzedawać grzyby na pobliskim ryneczku. Nie z chytrości, tylko z nudów, rzecz jasna. Bo co tu robić samemu w słoneczne, letnie popołudnia?
Tak usilnie rozmyślając, pani Zofia doszła w końcu pod swój malutki domek, schowany pod zasypanym obficie drzewem. Malutkie okienka z ładnymi, zielonymi okiennicami, położony w zeszłe lato jeszcze świeży tynk w kolorze groszku oraz rzeźbiony, drewniany płotek sprawiały, że domek pani Zofii, mimo swoich niewielkich rozmiarów, wyglądał bardzo miło i zachęcająco.
Starsza pani, otrzepując energicznie swoje zaśnieżone buty pod domem, dostrzegła nagle w drzwiach wejściowych, coś niepokojącego. Klapa, którą niegdyś Stanisław zamontował dla ich kota Filona, zawsze zamknięta, dziś była niebezpiecznie odchylona. Pani Zofia – jak zwykle w takich chwilach – niepewna i wystraszona – postanowiła zawrócić i skierować swoje kroki wprost na pobliską komendę policji. Ale zaraz, zaraz. Przecież klapa jest tak małych rozmiarów, że nawet dziecko nie byłoby w stanie się przez nią przecisnąć. Kobieta szybko podjęła decyzję. Wejdzie cicho do domu -jakby nigdy nic, zaopatrzy się, mimo wszystko, w miotłę i pójdzie na przeszpiegi, by znaleźć intruza, który wtargnął do jej domu. Pani Zofia, delikatnie przekręciła klucz w zamku i cichutko uchyliła drzwi. Wtem, przed oczyma zobaczyła w swojej spiżarni dużą jasną masę, pełną splątanej sierści w kolorze jasnego piasku. Intruz, jakby nigdy nic, częstował się w najlepsze wprost z dużego garnka, przepyszną wigilijną zupą grzybową. Pani Zofia aż krzyknęła z oburzenia! Precz! I bezmyślnie zaczęła okładać miotłą zdziwionego psa. Lecz ten, niezrażony jej zachowaniem, jadł dalej, by dopiero po chwili uciec z zasięgu jej wzroku, wprost do sąsiedniego pokoju. Wskoczył spokojnie na kanapę starszej Pani i ułożył się na dużej, bawełnianej poduszce. Kobieta aż przetarła oczy ze zdumienia, widząc pysk tego bezczelnego psa na poduszce, która należała do jej ukochanego Stanisława. Przecież to jest własność męża! Co za niewychowany, okropny kundel! Najpierw zajada się moją jedyną potrawą wigilijną, by później położyć się wygodnie na łóżku.
Z powodu ogarniającej ją bezsilności, starsza Pani, jakby nigdy nic, zaczęła rozpaczliwie płakać. Pies, który był psem, mimo wszystko, bardzo grzecznym i kulturalnym, skrępowany nagłym wybuchem starszej Pani, postanowił zainterweniować. W końcu, nie przez przypadek, ostatniej nocy został uratowany przez miłego, starszego pana, imieniem Stanisława. Staruszek przyszedł równo o północy i cichutko, prawie bezgłośnie, uwolnił go z krępujących i zimnych łańcuchów, do których był przywiązany przez ostatnie 6 miesięcy. Uratował go, a on jest psem honorowym, dlatego, jak obiecał wczoraj starszemu panu, zaopiekuje się jego żoną tak doskonale, że staruszka już nigdy nie odczuje przygnębiającego uczucia samotności. Pies, postanowił działać od razu. Szczeknął zachęcająco i radośnie, po czym pobiegł do sąsiedniej izby, by przynieść swojej nowej Pani, jej ulubione puchowe kapcie. Wiedział doskonale, które należą do niej, w końcu ma w posiadaniu węch pierwsza klasa! Kobieta, widząc w zębach paskudnego kundla, swoje pantofle, jęknęła cicho. Pies jednak się nie poddawał. Postanowił przynieść jej nową niespodziankę. Wchodząc po raz pierwszy do domu, widział w spiżarni, w samym jej rogu, malutką nieżywą już mysz. Tak. Staruszka na pewno się ucieszy, gdy zobaczy, jakim jestem doskonałym myśliwym! Pomyślał pies. Odtąd, pewnie będę mógł towarzyszyć jej podczas letniego grzybobrania, by później zjeść całą miskę przepysznej zupy grzybowej, którą Pani przygotuje.
A co na to staruszka? Pani Zofia siedziała już cicho i spokojnie w swoim fotelu, głęboko rozmyślając. Czy to nie przypadek, że akurat dziś, gdy minęło dokładnie pół roku od śmierci Staszka, pojawia się ten dziwny pies w moim domu? Narobił hałasu i bałaganu, ale przynajmniej jakoś radośniej i cieplej mi na sercu. Może lepiej, żeby został jednak w domu. Zresztą, nie wypada go nawet wypuszczać na zewnątrz, gdy za oknem siarczysty mróz i nieprzenikniona ciemność. Zostanie. Tylko dziś. W końcu Wigilię mamy, a przecież Biblia doskonale mówi, że należy zapraszać w swoje progi wszystkich potrzebujących. Bo w rzeczywistości, człowiek nigdy nie jest prawdziwie samotny. Na świecie, jest przecież mnóstwo istot, które tak samo jak ja, potrzebują czyjegoś ciepła i pokrzepiającego dotyku. Istotą jest, by nie zamykać swojego serca na innych. Nie odgradzać się ciężkim i grubym murem, tłumacząc się smutkiem i samotnością. Należy wyjść do ludzi z wyciągniętą dłonią i czekać, zawsze cierpliwie czekać, by móc komuś pomóc w potrzebie. A wtedy uśmiech, najszczerszy i najpiękniejszy, bo pochodzący wprost z głębi serca, sam, mimowolnie i bez naszej wiedzy, pojawi się na twarzy.
Tak, człowiek nigdy nie jest prawdziwie samotny...

JOANNA JAGIEŁA

czwartek, 16 stycznia 2014

Konkurs Świąteczny IV miejsce - Katarzyna Metzger "Świąteczna obietnica..."

Świąteczna obietnica...

Podłoga cicho skrzypiała pod jej stopami, burząc ciszę biblioteki. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. O tej porze nie było w niej innych czytelników. I nawet stara bibliotekarka zatopiona w lekturze opasłego tomu nie podniosła na nią wzroku, odpowiadając zwyczajowe „Dzień dobry”. Dzięki temu Marta mogła spokoje poszukać tego, po co przyszła. Pewnym krokiem udała się do działu z literaturą dziecięcą. Miała nadzieję, że szybko uda jej się znaleźć potrzebną książkę. Obiecała Ani, że poczyta jej dziś coś niezwykłego. Wybór padł na „Alicję w krainie czarów”. Tylko tyle mogła dla niej zrobić. Reszta była w rękach lekarzy.
- Mam nadzieję, że to jej sprawi trochę radości – pomyślała, wyjmując z półki jeden z podniszczonych egzemplarzy książki. Kiedy ona była dzieckiem ta książka była w stanie poprawić jej nastrój. - Poproszę tę - powiedziała z uśmiecham.
- Ale to literatura dziecięca? – zdziwiła się bibliotekarka.
- Wiem... Moja siostra jest teraz w szpitalu. Pomyślałam, że jej poczytam, kiedy będę u niej siedzieć. Mam nadzieję, że to jej choć trochę poprawi humor przez te kilka dni. – stwierdziła Marta z uśmiechem. - Mnie też czytano tę książkę, kiedy byłam chora - wyjaśniła nieśmiało. Nie bardzo wiedziała, co mogła by powiedzieć. Uznała, że nie ma sensu robić przedstawienia.
- Mam nadzieję, że jej się spodoba. Teraz dzieci niewiele czytają. Rodzice nie mają czasu im czytać. Wszyscy się gdzieś spieszą - powiedziała kobieta z nieskrywanym smutkiem.
- Dziękuję pani bardzo. Do widzenia.
Marta zwykle nie kłamała, ale nie wiedziała, jak ma powiedzieć prawdę. Słowo „śmierć” w połączeniu z dobroczynnością wywoływało w ludziach coś, czego bardzo nie lubiła. Chciała jednak, by świat stał się lepszy. Nawet dla tych, co już prawie z niego odeszli. Mimo, że przez lata zdążyła się napatrzeć na niejedno, zawsze miała nadzieję. Tym razem też wierzyła, że będzie lepiej. Chciała zdążyć dać tym dzieciom jak najwięcej.
Biegła szybko chodnikiem, by nie tracić ani chwili. Chciała jak najszybciej pojawić się u Ani. Spędzić z nią czas. Kilka ulic pokonała w pośpiechu, po raz pierwszy nie zwracając uwagi na mijanych przechodniów. Szybko dotarła na obrzeża miasta, gdzie kręta, stroma droga prowadziła ją przez las. Jeszcze tak nie dawno była to leśna ścieżka. Dziś betonowa szara droga, która poprowadziła ją pod szpitalny gmach. Nie było jej łatwo. Nawet teraz, po latach, nie lubiła szpitala. Wyglądał dziś, co prawda inaczej, ale jego specyficzny zapach sterylności pozostał nadal ten sam. Zanim przekroczyła jednak próg oddziału dziecięcego, zdążyła się już opanować. Znała tu każdy kąt, bo – jako dziecko – spędziła w tym miejscu dużo czasy, gdy przeszczepiono jej szpik.
- No cześć, mała, jak się masz? – spytała, mając nadzieję, że jej głos jest wystarczająco swobodny
- Bałam się, że już nie przyjdziesz - powiedziała cicho Ania.
- No, co ty? Ja? Przecież ci obiecałam.
- Niby tak...
- Ja zawsze dotrzymuję słowa. I mam dla ciebie niespodziankę.
- Jaką? - spytała.
- Zobacz, co ci przyniosłam.
- Po co mi kolejna książka?
- W książkach można spełnić większość marzeń, mieć wszystko.
- Nikt ci nie mówił, że ja już nie zdążę? Nie będę mieć wszystkiego? - szepnęła smutno Ania.
- Zdążysz. Ta książka sprawi, że zdążysz poznać smak niezwykłego życia. Spełnionych marzeń. To co, zaczynamy?
- Jeśli chcesz… Ale i tak uważam, że to nie ma sensu - powiedziała cicho Ania.
- „ROZDZIAŁ I PRZEZ KRÓLICZĄ NORĘ. - Zaczęła ignorując jej ostatnie zdanie. - ...Alicja miała już dość siedzenia na ławce obok siostry i próżnowania. Raz czy dwa razy zerknęła do książki, którą czytała siostra. Niestety, w książce nie było obrazków ani rozmów. „A cóż jest warta książka - pomyślała Alicja - w której nie ma rozmów ani obrazków?” Alicja rozmyślała właśnie - a raczej starała się rozmyślać, ponieważ upał czynił ją bardzo senną i niemrawą - czy warto męczyć się przy zrywaniu stokrotek po to, aby uwić z nich wianek. Nagle tuż obok niej przebiegł Biały Królik o różowych ślepkach...”1 - czytała na głos.
W kolorowej sali oprócz Ani leżało jeszcze dwoje innych dzieci, które teraz też były cicho. Słuchały, a czytana przez nią książka otwiera przed nimi nieznane dotąd światy. Maszyny i kroplówki też tak jakby ucichły urzeczone historią, którą czytała. Kolejne strony odsuwały od zasłuchanych dzieci nawet zapach, jaki miała ta szpitalna sala. Kiedy Marta uznała, że zasnęły, przerwała.
- Czytaj – poprosiła cichutko Ania.
- Śpij. Wy musicie odpocząć, a ja już dawno powinnam sobie iść. Dziwię się, że pielęgniarki jeszcze mnie nie wygoniły...
- Wiedzą, że to nie ma sensu.
- Dlaczego?
- Bo my możemy odejść w każdej chwili, nie chcą nam niczego odbierać...
- No coś ty? Co ty mówisz?
- Nie musisz mnie okłamywać. Ja wiem, że stąd mało kto wraca do domu. Śmierć codziennie tutaj bywa. Choć nie mówią o tym oddziale... tak jak powinni. Nie chcą, byśmy się bali umierać. Zwłaszcza teraz, kiedy są niedługo Święta.
- Przecież mówiłaś, że ci lepiej... – Marta poczuła, jak coś ją dławi boleśnie.
- Lepiej, bo wiem, że to już długo nie potrwa. Szkoda tylko, że już nie będzie normalnie. Nie będzie domu i rodziny. Kiedyś myślałam, że może zabierzesz mnie do siebie.
- Ale ja nie mam rodziny. Nie pozwolili by mi...
- Wiem, ale przez chwile miałam nadzieję. W marzeniach jest tak, jak w tej książce. Wszystko bywa możliwe. Chciałam mieć taką krainę dla siebie. Wtedy ty też nie byłabyś sama w Święta. Ubrałybyśmy choinkę. Byłoby tak. jak zwykle bywa w domach.
- Widzę, że wszystko zaplanowałaś.
- Jasne. Zaprosilibyśmy na Wigilię Wiktora i Adasia. Oni też teraz są sami i byłoby im raźniej. Bylibyśmy jak rodzina. Taka, co po drodze na pasterkę lepi bałwana. My z domu dziecka nie wychodzimy w Święta. Jest smutno. Bo nie każde z nas może być u kogoś... A nawet jeśli, to zawsze musi wrócić. Niewielu ma szczęście i zostaje gdzieś na dłużej. Myślałam, że mnie się uda być u ciebie... Może zabrałybyśmy ze schroniska jakiegoś psa. Może kot też by się jakiś przybłąkał. Lubisz koty?
- Nie bardzo, ale myślę, że dało by się coś z tym zrobić. Tylko nie moglibyśmy jeździć na wakacje – Marta uśmiechnęła się, opanowując drżenie ust. Wiedziała, że dziewczynka niedługo odejdzie i nie chciała burzyć jej marzenia.
- Dlaczego? – zdziwiła się Ania.
- Bo zwierząt nie można zostawiać samych. Trzeba się nimi opiekować.
- To pojechałyby z nami – oświadczyła dziewczynka. - A dokąd byśmy pojechali?
- A dokąd byś chciała?
- Nigdy nie byłam nad morzem.
- W takim razie musisz koniecznie pojechać.
- Chyba już nie zdążę...
- Nie mów tak – Marta przygryzła usta.
- Zrobisz coś dla mnie?
- Postaram się, a co chcesz?
- Nawet jeśli mnie już nie będzie, zaproś na Święta Wiktora i Adasia. Nikt nie powinien być sam.
Marta nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
- Przecież obiecałaś – Ania spojrzała na nią oskarżycielsko.
- Nie o mnie chodzi. Może oni sami nie będą tego chcieli…
- No co ty? Kto by nie chciał?
Skapitulowała. Wiedziała, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Jeszcze nie wiedziała, jak to zrobi, ale była zdecydowana dotrzymać obietnicy danej umierającemu dziecku.
- No dobra, obiecuję. Odpocznij teraz, bo jest już późno, a ja muszę wracać. Zajrzę do ciebie po pracy - powiedziała cicho i wyszła, nie czekając na odpowiedź. Widziała, że osłabiona Ania już prawie śpi.

Nie wracała myślami do tej rozmowy przez kilka kolejnych dni. Po tym, co się stało, nie była w stanie normalnie zebrać myśli. Wiele razy godziła się z czyimś odchodzeniem. Śmierć Ani była dla niej jednak czymś więcej. Wszystko, co działo się wokół, przestało nagle do niej docierać. Jakby od reszty świata odgrodziła ją ściana bólu. Dopiero dźwięk dzwoniącego uporczywie telefonu wyrwał ją z otępienia.
- Słucham...
- Cześć, jak się trzymasz? – spytał Wiktor, lekarz z oddziału.
- Kiepsko. Niby powinnam się na to przygotować, ale cały czas miałam nadzieję...
- Rozumiem cię. Mam podobnie. Co gorsza, nie mogę przestać myśleć o tym co kazała mi obiecać - powiedział niepewnie jej rozmówca.
- Nie mów, że tobie też zorganizowała Święta...
- Skąd wiesz?
- Nietrudno się domyślić. Poza tym spędziłam z nią ostatnie godziny jej życia… - wydusiła z siebie czując, jak łzy znowu zaczynają jej płynąć po policzkach
- Co z tym zrobimy?
- Nie wiem co ty zamierzasz, ale ja jej obiecałam... Wiem, że to głupie. Irracjonalne nawet... Ale nie umiałabym… Obiecałam Ani…
- Ja też. Dasz radę? Urządzimy wspólne Święta, chcesz?
- Chyba nie mamy wyjścia. Oboje jej to obiecaliśmy…A jak Adaś?
- Dobrze. Choć jest smutny, że Ania nie dostanie prezentu, który jej obiecał.
- Dostanie - powiedziała Marta, wiedząc już, co powinna zrobić. Przyszedł jej do głowy pomysł, kiedy na wystawie sklepu zobaczyła aniołka ze szkła. - Stworzymy jej Święta.

1.”Alicja w krainie czarów”. Carroll Lewis




KATARZYNA METZGER