wtorek, 30 września 2014

Franek i czarownica.


 Noc o dziwo przeszła spokojnie, oczywiście nie licząc pozwalanych rzeczy i zlikwidowanej starej, ale ślicznej nocnej lampki. Ponieważ jestem obłożona pilnymi lekturami, postanowiłam poczytać w ciągu dnia. Wszystko zrobione, cisza. Wzięłam książkę i wtedy usłyszałam łomot w kuwecie, a potem pojawił się zadowolony Franek. Z niechęcią odłożyłam książkę.
- Franiu, czy ty zawsze musisz korzystać z kuwety wtedy, gdy ja biorę książkę do ręki.
- Ja już tak mam - spojrzał na mnie z łobuzerskim błyskiem w oczach.
- Co czytasz?
- "Sekret czarownicy" Ani Klejzerowicz.
- To czytaj głośno. Jestem ciekawy co ta wredna ciotka napisała.
- Dlaczego wredna?. Ona bardzo kocha zwierzaki, a szczególnie koty.
- Ja słucham jak wy gadacie przez telefon, udaję, że śpię, ale wszystko słyszę. Ona mówi, że ja nie jestem kotkiem, tylko jakimś dziwadłem.
- Franiu, to nie tak, ty jesteś troszkę inny.
- Czemu?
- Bo jesteś bardzo duży, nie rosną ci pazurki i nie bawisz się zabawkami, tylko demolujesz i rozbierasz mieszkanie.
- Bo ja jestem bardzo mądry. Czytaj, bo rozbiorę ci różaną komódkę.
Nie miałam wyboru. To moja ukochana komódka, ostatnia, której Franek jeszcze, choćby częściowo nie zdemontował.
Franek ułożył się wygodnie, wyciągnął się i wsłuchał.
- A ta Małgosia to była takim lekarzem od zwierząt jak Marta i Paula?
- Tak, jak twoje ukochane lekarki.
- Dawno u nich nie byłem, a ja lubię gabinet, tam jest tyle fajnych rzeczy.
- Ciesz się, jesteś zdrowy.
Franek na chwilę zamyślił się, a potem dalej słuchał.
- O rycerz jest, tylko umarły. I dziewczyna, czarownica. Wszystkie baby to czarownice.
- Franiu, nie lubisz kobiet?
- Lubię, ale one potrafią robić takie czarodziejskie rzeczy. Na przykład gotują i są takie fajne zapachy. Albo coś takiego robią, że w domku jest porządek.A ciocia Ania gotuje?
- Oczywiście, ale rzadko. Ona nie lubi.
- To nie jest czarownicą.
- Jest. Jak każda kobieta. Zobacz, zaczarowuje świat.
- Gdzie?
- W tej książce. Pisze tyle pięknych rzeczy. O wolności, miłości, o zwierzątkach, legendach, skarbie.
Franek położył się na brzuszku i podłożył sobie pod łebek łapkę.
- No w książce tak. Legenda mi się podoba i ten skarb. Fajne. Chyba wszystko mi się podoba, to taka czarodziejska książka, ale ciotka i tak ma u mnie przechlapane - dodał, udając się do dokładnego oglądania komódki.

poniedziałek, 29 września 2014

Wakacje w wielkim mieście - Marcin Pałasz pokazuje jak nie wyjechać i nie zwariować

 Książka dostarczona przez Wydawnictwo Bis *

Jako autor od lat współpracujący ze "Świerszczykiem" wciąż spotykam się z problemem wakacji, a dokładniej:  z problemem dzieciaków, które na wakacje nie wyjadą. Dla nas, starych koni, to drobiazg. Urlop nie dziś to jutro a zawsze może zdarzyć się tak, że stracimy pracę i wakacje będą najmniejszym problemem. Ale dzieci mają wakacje w ściśle określonych porach i źle spędzone wakacje dużo dla nich znaczą. Co roku pisze jakieś historie na ten temat i wiem, jakie to wyzwanie dla autora.
Marcin Pałasz podjął je i zrealizował bardzo sympatyczną opowieść o wakacjach zapowiadających się zdecydowanie źle. Bartek czyli Bąbel (na pamiątkę mydła zjedzonego w bardzo wczesnej młodości) spędza wakacje na osiedlu, gdzie maszyny budowlane już od rana zaczynają koncert i wykopki, budząc wszystkich słodkim głosem młota pneumatycznego (kto przy nim nie zdołał zasnąć, ten nie potrafi spać), za uszami gdacze mu szalona kura,  Mama nie wytrzymuje nerwowo i wyjeżdża do Kudowy (do babci) zostawiając go wraz z tatą a znajomość z ładną Kają zaczyna się od serii upadków. Inaczej mówiąc, Pałasz postępuje według klasycznej recepty Alfreda Hitchcocka: na początku następuje katastrofa a potem tempo wzrasta. W połączeniu z dziecięcą spontaniczną wyobraźnią autora daje nam to książkę zabawną, ciekawą i pełną sympatycznych bohaterów. A całości dopełniają naprawdę udane rysunki  Katarzyny Sadowskiej.

(POL)

niedziela, 28 września 2014

www.1939.com.pl - Marcin Ciszewski i sztuka historii alternatywnej


Książka dostarczona przez Wydawnictwo War Book **

Prawie każdy, kto w dzieciństwie naoglądał się filmów wojennych, przynajmniej raz pomyślał sobie : jakbyśmy tak pod Beresteczkiem mieli czołgi... jakbyśmy tak na Westreplatte mieli ciężkie działa... jakbyśmy tak w 1939 mieli PT-91... Kiedy człowiek jest bardzo niedojrzały - myśli sobie: ale byśmy im pokazali! Odwrócilibyśmy historię! Osoby bardziej dojrzałe traktują takie pomysły jako swoisty sprawdzian wiedzy o historii, taktyce, zastosowaniach sprzętu, związkach między tym wszystkim a wydarzeniami historycznymi.
Marcin Ciszewski poszedł dalej. Przeprowadził starannie przemyślany eksperyment z rzeczywistością alternatywną: do dnia 1 września 1939 przeniósł eksperymentalny batalion uzbrojony w czołgi, helikoptery Mi-24, samobieżna działa przeciwlotnicze ZSU23x4 Biała, wyrzutnie artyleryjskie BM-21 Grad itd wraz z zapleczem - oficjalnym celem formowania takiej jednostki były samodzielne długotrwałe operacje w Afganistanie ale ktoś coś zmienił jak to bywa w powieści fantastycznej i... otrzymaliśmy interesującą, skomplikowaną, wielopoziomową grę z wyobraźnią i wiedzą historyczną. Współczesna jednostka o dużej sile ognia może wiele zrobić na polu walki z 1939 roku. A na ile odwróci historię? Nie chcę streszczać, to trzeba ocenić samodzielnie. 

Do pomysłu takiej fabuły byłem nastawiony sceptycznie - jednak nie mogę nic zarzucić realizacji czy wiedzy autora. Wydarzenia (za wyjątkiem niezbędnego fantastycznego narzędzia, które umieściło bohaterów w miejscu akcji) są poprowadzone logicznie, w oparciu  o rzetelną wiedzę. Ta wiedza nie prowadzi nas do wniosków hurraoptymistycznych... raczej poddaje temat do analizowania i rozmyślań.
Ale cała ta inteligentna historiozoficzna warstwa tkwi w żywej i gwałtownie toczącej się powieści akcji, gdzie jest wszystko, czego można życzyć sobie od dobrze napisanej powieści przygodowej: walka, realistycznie ukazane wydarzenia i męskie zabawki w nich używane, bohaterowie zróżnicowani i budzący sympatię, niełatwa miłość do kobiety, zdrada i kłopotliwy honor komplikujący życie.
Jedno, co mam do zarzucenia Ciszewskiemu, to fakt, że pułkownik Karski mówi z rosyjska jakby karierę wojskową robił w latach pięćdziesiątych XX wieku a nie pół stulecia później. Podobni do niego oportuniści zazwyczaj naśladują język nadchodzącej władzy a nie tej tracącej wpływy. Taki drobiazg a bardzo psuł początek powieści.
Polecam "www.1939.com.pl" jako przekonany były sceptyk - warto czytać, myśleć i wdawać się w polemikę z autorem. To jedna z tych książek, które skutecznie uczą ważnych rzeczy, w tym historii najnowszej.

(POL)

sobota, 27 września 2014

LIST Z POWSTANIA - Anna Klejzerowicz stara przypowieść w historii najnowszej


WYDAWNICTWO FILIA

"List z powstania" Anny Klejzerowicz to czwarta jej książka, jaką przeczytałem... i podobnie jak poprzednie - bardzo interesująca.
Dość kłopotliwa do zakwalifikowania, bo chociaż cała akcja kręci się wokół prób wyjaśnienia tajemnicy z czasów wojny, to jednak nie jest to kryminał: czytelnik nie ma najmniejszej szansy rozwiązania zagadki a wyjaśnienie jej nie jest właściwie przedmiotem opowieści.
Akcja rozpoczyna się zbrodnią popełnioną pod koniec Powstania Warszawskiego... a próby ustalenia co się stało, stają się pretekstem do wielowątkowej opowieści o ludzkich losach na przestrzeni kilkudziesięciu lat.
Kiedy zastanawiam się nad odczytywaniem „Listu z powstania”, to niezmiennie nachodzi mnie chęć wyciągania uniwersalnych wniosków – ta książka ma wiele wymiarów i w każdym z nich mamy o czym myśleć. Powiedziałbym, że „List z powstania” krąży wokół Przeszłości skrywającej Tajemnicę, przy czym pojęcia te należy napisać właśnie dużą literą, bo jedno i drugie ma tu wymiar monumentalny. Tajemnica kształtuje każdy aspekt życia rodziny a Przeszłość to jedno z wielkich wydarzeń w naszej historii.
Co ciekawe - samo istnienie Tajemnicy zatruwa relacje między bliskimi sobie ludźmi, zmusza do ustosunkowania się w ciemno - żona może kochać męża ale nie wybaczy mu braku obsesji na tle jej poszukiwań, normalny bunt dorastającej nastolatki przybiera postać buntu przeciw Tajemnicy i rani o wiele bardziej...
Przeszłość jednych ludzi łączy a drugich dzieli - ale klucz tkwi w ich osobistych decyzjach: na ile potrafią podzielić się uczuciami, tajemnicami, złem, które im ciąży.
W pewnym sensie Anna Klejzerowicz opowiada w nowy sposób starą baśń o wykuwaniu swojego losu, o starciu ludzi ze sprawami, które ich przerastają. Także o tym, co znamy i z "Makbeta" i z "Balladyny": zło pociąga za sobą konieczność brnięcia dalej aż do momentu, gdy nie da się już niczego naprawić.  

Można bez końca zastanawiać się nad wpływem Tajemnicy na relacje w obarczonej nią rodzinie. Można myśleć o roli powstania warszawskiego w życiu następnych pokoleń... roli niszczącej – nie oszukujmy się, ta sprawa z upływem czasu coraz mocniej dzieli Polaków. Nie staje się spoiwem łączącym ludzi wobec wspólnej tragicznej przeszłości, tylko ogniskiem zapalnym i narzędziem do narodowego skłócenia
Dlaczego? Na to pytanie autorka nie daje odpowiedzi wprost... ale z drugiej strony pewną odpowiedź mamy w zakończeniu tej opowieści: nie wystarczy wyjaśnienie Tajemnicy, ono przynosi tylko ból i świadomość krzywdy. Aby cokolwiek uratować potrzebna jest jeszcze próba zadośćuczynienia, przynajmniej częściowo udana. Krzywdę można naprawić tylko czymś dobrym, ale to dobro trzeba też chcieć przyjąć, inaczej wciąż będą się rodzić kolejne krzywdy po obu stronach. Ile sensu ma mnożenie krzywd i przeżywanie ich od nowa? Czy można się uwolnić od nich bez rozrachunku? Co zrobić, żeby rachunek chociaż trochę wyrównać?
"List z powstania" jest w pewnym sensie bardzo tradycyjną przypowieścią, ocierającą się o schemat baśni z morałem. Bohaterowie stoją po jasno określonych stronach. Zło ukrywa się za spiskami i dziwnymi wydarzeniami jak diabeł w średniowiecznym kazaniu. Wbrew pozorom w tym wypadku to nie wada ale ogromna siła: pozwala popatrzeć na naszą najnowszą historię z perspektywy ponadczasowej. Czy z tej perspektywy zobaczymy coś więcej niż szczegóły bolesnych wydarzeń? To już zależy od tego, co zechcemy zrobić z wyjaśnioną Tajemnicą...

(POL)

piątek, 26 września 2014

KATARZYNA PUZYŃSKA „WIĘCEJ CZERWIENI” *

 KSIĄŻKA PRZEKAZANA PRZEZ WYDAWNICTWO PRÓSZYŃSKI I S-KA. 

W kolejnej książce Katarzyny Puzyńskiej powracamy do Lipowa – jak do domu. Tak to właśnie odczuwam, choć i tym razem w tej sielskiej, przemiłej miejscowości dochodzi do serii brutalnych morderstw, a lokalna policja znów ma pełne ręce roboty. Wszystko zaczyna się od zabójstwa młodej kobiety, pracownicy miejscowego ośrodka wczasowego. Jej okaleczone zwłoki znalezione zostają przy leśnej drodze. Gdy okazuje się, że w podobny sposób ginie druga dziewczyna, policjanci zaczynają się zastanawiać, czy przypadkiem nie mają do czynienia z seryjnym zabójcą…
Czy ofiar będzie więcej? Co je łączy? Czy morderca zabijał już wcześniej? I jakie sekrety skrywają mieszkańcy okolicznych wiosek?
Odpowiedzi na te pytania poszukajmy w książce, towarzysząc kontrowersyjnej komisarz Klementynie Kopp oraz młodszemu aspirantowi Danielowi Podgórskiemu – a także ich kolegom – w kolejnym trudnym śledztwie.
Podobnie jak w pierwszej powieści lipowskiego cyklu – debiutanckim „Motylku” – znajdziemy tu, obok wątku kryminalnego, całą barwną panoramę społeczną wsi Lipowo oraz sąsiednich miejscowości, bogactwo wątków obyczajowych, a także przekonujące portrety mieszkańców, opisanych z psychologicznym zacięciem. Nic w tym dziwnego, autorka jest przecież z zawodu psychologiem. Widać, że zna się na rzeczy. Solidna, rzetelna, uczciwa powieść z klimatem. A więc uzbrajam się w cierpliwość i od dziś zaczynam czekać na trzecią książkę z Lipowem w tle. Zdążyłam się już przywiązać zarówno do tej miejscowości, jak i do jej mieszkańców.
Jeszcze odrobina prywaty:
Ze wzruszeniem przeczytałam zamieszczone na końcu imienne podziękowania dla mnie i calego zespołu redakcyjnego KzK. Być może w tej sytuacji nie powinniśmy w ogóle tej książki recenzować, by ktoś nie posądził nas o brak obiektywizmu. Ale czy to naprawdę jest możliwe? Otóż: nie jest. Bo nasz portal zawsze promuje i dalej będzie promował dobrą polską literaturę. Zatem z książki Katarzyny Puzyńskiej ani myślimy zrezygnować. Mogę tylko zapewnić Czytelników, że podziękowania odkryłam dopiero po lekturze – gdy całą recenzję praktycznie miałam już „w głowie”. Były dla nas najsympatyczniejszą niespodzianką.
A ze swej strony serdecznie dziękujemy Autorce. Za to, że pisze.

(Anna Klejzerowicz)

czwartek, 25 września 2014

MAREK KRAJEWSKI „WŁADCA LICZB” ***

 KSIĄŻKA PRZEKAZANA PRZEZ WYDAWNICTWO ZNAK.

Akcja książki rozgrywa się dwutorowo: obecnie oraz kilkadziesiąt lat wcześniej. Profesor filozofii Wacław Remus, syn (późny syn) Edwarda Popielskiego - którego miłośnikom kryminałów Marka Krajewskiego przedstawiać chyba nie trzeba – kontynuuje dawne niedokończone śledztwo swego ojca, pozostawione mu w pamiętniku niczym w spadku. Emerytowany lwowski policjant, po wojnie osiadły we Wrocławiu, oficjalnie pracując dla biura adwokackiego, tak naprawdę zajmuje się prowadzeniem detektywistycznych śledztw. Mamy lata pięćdziesiąte i serię tajemniczych samobójstw, których powody są z pozoru zupełnie niewytłumaczalne. Popielski odkrywa związek tych dziwnych zgonów z pracą badawczą pewnego szalonego matematyka. Według jego teorii stoi za nimi żądający ofiar bożek, demon – a może jest nim sam szatan? – Belmispar, czyli Władca Liczb…
Czy są to tylko majaki chorego psychicznie człowieka, czy też kryje się tu coś więcej? By wyjaśnić prawdę, potrzebna jest biegła znajomość matematyki, otwarty umysł i determinacja, zmuszająca detektywa do walki z prawdziwym wcieleniem zła – w każdej postaci. Wszystkie te cechy posiada doświadczony, siedemdziesięcioletni już Edward Popielski. Czy jednak uda mu się zatrzymać zło?
Jak zwykle u Marka Krajewskiego znajdziemy w tej książce niezawodnie zawiłą i doskonale skonstruowaną łamigłówkę, bogaty język, trafny obraz opisywanej epoki, a także rozmaitych środowisk w jej ramach. Świetnie przedstawione ludzkie charaktery, erudycja, wiedza, znajomość tematu. Osobiście – ja, matematyczna „noga” – zrozumiałam w trakcie lektury, że matematyka to nie tylko „rachunki”, ale także, a może raczej przede wszystkim, arcyciekawa nauka z duszą. Nasuwa mi się jeszcze jedna refleksja: kryminałów pisze się w Polsce ostatnio mnóstwo. Często autorzy, podążając tropem światowej mody, usiłują uczynić z nich rodzaj literatury brudnej, brzydkiej, szarej, zdeformowanej. Tymczasem tutaj tak nie jest. Jak autor to robi, że – bynajmniej nie oszczędzając czytelnika – tworzy zarazem literaturę mocną, miejscami brutalną, lecz i piękną? Że nawet morderstwa czy drastyczne sceny, choćby nie wiem jak wymyślne, pozostają w pewnym sensie umowne, symboliczne, są czymś w rodzaju znaku, intelektualnej gry? Tylko najwięksi klasycy kryminału to potrafili. Krajewski potrafi.
Serdecznie, z naciskiem polecam. Do samego końca pozostaniecie w niepokoju i niepewności, ale warto, bo zakończenie Wami wstrząśnie, jak i mną wstrząsnęło. Trzy gwiazdki należą się bez zmrużenia powiek.

(Anna Klejzerowicz)

środa, 24 września 2014

STEFAN BANACH Niezwykłe życie i genialna matematyka *



Materiały biograficzne pod redakcją Emilii Jakimowicz i Adama Miranowicza

Książka przekazana przez Wydawnictwo Impuls


Zanim sięgnęłam po tę książkę nawet ja, matematyczny laik, znałam postać profesora Stefana Banacha. Utkwiło mi w pamięci stwierdzenie z lat szkolnych, iż jest on najsłynniejszym matematykiem polskim. Dzięki tej książce dowiedziałam się dużo, dużo więcej.
Stefan Banach urodził się w Krakowie, jego ojcem był Stefan Greczek a matką Katarzyna Banach. Stefan, jako nieślubne dziecko został oddany na wychowanie do właścicielki pralni Franciszki Płowej, a ojciec w części łożył na jego wychowanie. W latach późniejszych Stefan Banach miał okazję poznać swego ojca i przyrodnie rodzeństwo, natomiast po matce ślad zaginął. Opiekunka małego Stefana dołożyła wszelkich starań by mógł się kształcić, a dzieckiem był niepospolicie zdolnym. Dzięki sąsiedztwu Juliusza Miena, krakowskiego fotografa specjalizującego się w portretach dzieci Stefan szybko nauczył się mówić po francusku. Z tych lat pochodzi też bogata kolekcja zdjęć małego Stefana.
Hugo Steinhaus
Matematykiem był znakomitym i rozmiłowanym w tej dyscyplinie. Godzinami potrafił prowadzić dysputy z kolegami, zwłaszcza w czasie spacerów Plantami. Rok 1916 był przełomowy. Jedną z takich dysput usłyszał profesor Hugo Steinhaus, wyrazy „całka Lebesque’a” zainteresowały go niezmiernie. W ten sposób wybitny naukowiec poznał Banacha i jego kolegów Otto Nikodyma i Witolda Wilkosza.
A potem wszystko potoczyło się tak szybko…







W 1919 roku rozpoczęło działalność
Polskie Towarzystwo Matematyczne, Banach publikował i cały czas prowadził prace badawcze. Przeniósł się do Lwowa, gdzie rozkwitała Lwowska Szkoła Matematyczna.
Lubił życie towarzyskie, wiele czasu spędzał w Kawiarni Szkockiej usytuowanej w pobliżu Wydziału Matematyki przy ulicy Fredry, dyskutując z kolegami naukowcami nad problemami matematycznymi i pisząc wywody matematyczne na marmurowych blatach stolików.
W końcu żona Banacha Łucja zakupiła brulion w twardej oprawie i oddała do dyspozycji dyskutantów. W ten sposób powstała Księga Szkocka, do której matematycy odwiedzający kawiarnię wpisywali matematyczne problemy. Ciekawostką jest, że za rozwiązanie poszczególnych problemów przewidziane były nagrody, od butelki brandy do żywej gęsi.

Życie genialnego matematyka, twórcy analizy funkcjonalnej poznajemy czytając wspomnienia jego współpracowników, uczniów i rodziny. Serdeczne, pełne ciepła i tęsknoty nie tylko za człowiekiem wybitnego umysłu, który odszedł zbyt szybko, ale także za ojcem, wujem i synem. Pełne drobiazgów, scen, które pozostały w pamięci jak krzesło, na którym siadał, jedyna pamiątka po jego obecności.
Stefan Banach w czasie okupacji był zatrudniony w Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym Weigla jako karmiciel wszy. Zawsze z papierosem w ustach, zmarł 31 sierpnia 1945 roku we Lwowie i został pochowany na cmentarzu Łyczakowskim w grobowcu rodziny Riedlów.
Pięknie wydana biografia zawiera mnóstwo unikalnych zdjęć Stefana Banacha, jego rodziny i przyjaciół. Warto na parę godzin zagłębić się w świat, w którym ludzie nie zważając na brak środków żyli nauką i dla nauki.
Serdecznie polecam.

Iwona Mejza


Zdjęcia pochodzą ze strony Wikipedia

wtorek, 23 września 2014

Karol Zbyszewski i felietony...


KSIĄŻKA DOSTARCZONA PRZEZ WYDAWNICTWO LTW **

Do zbioru felietonów Karola Zbyszewskiego podchodziłem z mieszanką ciekawości i niepewności, bo nie czytałem wcześniej niczego spod jego pióra. Nie wszyscy emigracyjni publicyści byli asami w swoim fachu ale z drugiej strony... nawet gdyby któryś pisał kiepsko - jako historyk literatury czytam stare teksty nie tylko dla przyjemności ale też dla zrozumienia epoki czy poznania ludzi, którzy nadawali jej ton.
Z przyjemnością stwierdzam, że Zbyszewski pisał znakomicie. Jego felietony to próbka świetnego języka, erudycji i pisarskiej pasji. Każdy z nich zmusza do bardzo emocjonalnego przeżywania tematu... i wciąga. Tak pisał Jasienica i inni wielcy popularyzatorzy naszej historii. A chociaż nowsze badania historyczne na ogół wywracają opinie dawnych mistrzów popularyzacji, to jednak korzyści z ich czytania są ogromne: czego innego uczy się człowiek buntując przeciw Mistrzowi a czego innego buntując przeciw pani Kowalskiej z magla.

Felietony historyczne Zbyszewskiego mają dokładnie te same zalety: można się przeciw niemu buntować, można się z jego ocenami nie zgadzać, można polemizować - ale gdy wygramy polemikę, wiemy, że wygraliśmy ją z KIMŚ: erudytą, pasjonatem  o szerokich horyzontach. Kiedy taki człowiek się myli - zyskujemy dużo analizując jego błędy.
Zresztą nie tylko felietony historyczne Zbyszewskiego czytałem z niekłamaną przyjemnością. Należał on do pokolenia pisarzy, którzy pamiętali, że dobrze jest podstawiać rodakom pod nos lusterko a nie ofertę handlową. Bywa gorzki do przełknięcia ale w pewien specyficzny sposób: ta gorycz na dłuższą metę uzdrawia.
W zbiorku wydanym przez LTW znalazły się też teksty poświęcone wielkiemu sportowemu wydarzeniu z przed lat... momentowi, gdy Polska osiągnęła piłkarskie szczyty, zanim spadła do dzisiejszego poziomu.
Nie jestem miłośnikiem piłki kopanej, chociaż trochę znam jej historię - jednak opowieść o słynnym mundialu Orłów Górskiego czytałem z wielką przyjemnością. Zbyszewski pisał na bieżąco i dla ludzi współczesnych sobie, nie mniej dzięki niemu również potomni mogą przekonać się, jak to było, kiedy polskim piłkarzom jeszcze chciało się grać.
W sumie - polecam tę książkę wszystkim, którzy chcą przekonać się, jak wygląda świetny felieton.

POL

poniedziałek, 22 września 2014

1914 Jean Echenoz - zaświadcza się, że była wojna...


KSIĄŻKA DOSTARCZONA PRZEZ WYDAWNICTWO NOIR SUR BLANC ***

Niedawna rocznica wybuchu pierwszej wojny światowej jest poniekąd rocznicą rozpoczęcia naszej epoki.Było to pierwsze w historii doświadczenie, które pozostawiło traumę całym społeczeństwom, zmieniło tradycyjny porządek życia, role kobiet i mężczyzn, sztukę europejską i granice państw. Żołnierze, którzy wyruszyli na wojnę - wrócili po niej do całkiem innego świata... łącznie z tym, że kilka potężnych państw po prostu się rozpadło i niektórzy zostali z patriotyzmem bez celu.
Opis skutków tej wojny nadaje się na temat obszernych studiów - jednak warto o tym wszystkim przypomnieć przy okazji powieści Jeana Echenoza, między innymi dlatego, że rozmiary tej niewielkiej objętościowo i bardzo minimalistycznej w stylu powieści bardzo mocno sprzeciwiają się jej tematowi.
Z minimalistycznym założeniem powieści świetnie koresponduje okładka zaprojektowana przez Tomasza Leca - secesyjne liternictwo odchodzącej epoki, ręcznie kolorowana pamiątkowa fotografia z bohaterskim a wąsatym żołnierzem, wybierającym się do walki za ojczyznę w staroświeckim mundurze, który już za kilkanaście dni miał pokazać swoje całkowite nieprzystosowanie do rzeczywistości... podobnie jak cały wcześniejszy świat.
Echenoz, jeden z najwybitniejszych francuskich pisarzy współczesnych, podjął próbę opisania doświadczenia wojny z poziomu konkretnej osoby, w skali mikro. Jednocześnie zredukował do minimum zabiegi stylistyczne przypisane zazwyczaj do osobistych relacji. Losy pięciu przyjaciół i dziewczyny jednego z nich oglądamy poprzez wszechwiedzącego narratora, zaglądamy im przez ramię w każdy fragment życia, ale nie wiemy, co myślą, niewiele i pośrednio dowiadujemy się o ich uczuciach, nawet rozmowy poznajemy nie w formie dialogu ale tak, jakby w cytatach  - jak gdybyśmy otrzymali urzędowe sprawozdanie z procesu przystosowywania się do życia na tyłach, marszu na front, wojny w okopach, zabijania z bliska, ran, egzekucji, rekonwalescencji i kalectwa. Może to wydawać się dziwne, ale przecież I wojna światowa była wstępem do epoki przemysłowego traktowania ludzi: począwszy od ujmowania w statystyki, masowego wysiedlania, masowego zużywania w niewolniczej pracy, masowego mordowania, wreszcie - masowego modelowania gustów, życia intymnego, marzeń i myśli. Na tle doświadczenia historycznego naszych czasów taki styl opowiadania, jaki przyjął Echenoz, staje się zrozumiały, chociaż nie przestaje być niecodzienny.

Ale czy doświadczenia zwykłych obywateli powołanych do wojska w 1914 miały cokolwiek wspólnego z ich wcześniejszą codziennością?

POL

niedziela, 21 września 2014

Dominik Dan „Czerwony kapitan”***

Tłumaczył z języka słowackiego Antoni Jeżycki
Książka przekazana przez Wydawnictwo Media Rodzina

Czerwiec 1992 roku był wyjątkowo upalny. Robotnicy pracujący przy przenoszeniu grobów na cmentarzu Ondrejskim ocierali pot z czoła i marzyli o zimnym piwie. Starali się maksymalnie skoncentrować na wykonywanej pracy, ale mieli pecha, jedna trumien w czasie załadunku wysunęła im się z rąk i upadła na ziemię. I nic by takiego się nie stało, wystarczyło tylko szczątki nieboszczyka poskładać z powrotem, gdyby nie to, że w jego czaszce tkwił gwóźdź. Tym sposobem na biurko młodego i energicznego detektywa Richarda Krauza pracującego w komendzie policji w Naszym Mieście trafiła sprawa, która z pozoru wyglądała na prostą.
Tylko z pozoru. Okazało się, że po zmarłym 17.05.1985 roku kościelnym Karolu Kloknerze nie pozostał ślad w papierach. Mało kto z pytanych wie kim był człowiek, po którym ślady ktoś zacierał z niezwykłą starannością, a sam napis na grobowej płycie został wyryty wiele lat po jego śmierci.
Tylko pół roku brakuje do rozłamu Czechosłowacji, ale nadal część słowacka jest zależna od strony czeskiej. To tam podejmowane są decyzje, tam przechowywane są najważniejsze akta, tam jest władza. Struktury policji już nie milicji, zwierają szyki po czystkach, a do policji powoli wracają ci, którym udało się przeczekać gorący czas. Powoli wkręcają się do służb kryminalnych, które najrzadziej są kojarzone ze służbami politycznymi. Wielu z tych, którzy służyli w dawnej StB chciałoby jak najszybciej zapomnieć o przeszłości, ale przeszłość zawsze upomni się o swoje. Hierarchowie kościelni uwikłani we współpracę ze służbami wierzą, że tamten etap życia mają już za sobą.
Czy naprawdę?
 „Czerwony kapitan” to książka, od której nie można się oderwać. Znakomicie zarysowane tło polityczne nadal tak dla Czechów jak i dla Słowaków niewygodne, wielu z nich chciałoby zapomnieć o swojej współpracy ze służbami, a także milczącej zgodzie na przemoc fizyczną i psychiczną nawet wobec bliskich osób.

Dominik Dan wykreował postaci, które wręcz wychodzą z kart książki i żyją bynajmniej nie papierowym życiem, a błyskotliwe, podane z lekką ironią i dowcipem dialogi wciągają i zmuszają do szukania podtekstów.
Richard Krauz prowadząc swoje śledztwo dotrze tam gdzie nikt go nie prosił, a kończąc śledztwo będzie bogatszy nie tylko o doświadczenia związane z polityczną teraźniejszością, ale także pozna historię pewnego zakonu.
Fascynujący, klimatyczny, momentami mroczny kryminał – ekranizacja „Czerwonego kapitana” w toku. Film powstaje w koprodukcji słowacko-czesko-polskiej, a rolę detektywa Richarda Krauza gra Maciej Stuhr. Po przeczytaniu książki jestem pewna, że to dobry wybór i czekam na film wierząc, że klasą i rozmachem dorówna tej znakomitej powieści.
Trzy gwiazdki za fabułę – kryminał to gatunek, w którym można spożytkować nawet najbardziej niebezpieczną wiedzę, a tej Danowi nie brakuje. Autor pracuje od 25 lat w policji, w Bratysławie i jego wiedza o pracy w policji i sprawach sprzed lat wynika z praktyki, to się czuje w powieści. I oczywiście za genialne dialogi, mam nadzieję, że zostały przeniesione do scenariusza filmowego.
Polecam.

Iwona Mejza

piątek, 19 września 2014

Szczęsliwy, kto poznał Hrdlaka - Janosch



KSIĄŻKA OTRZYMANA OD WYDAWNICTWA ZNAK ***

Kraj lat dziecinnych: małe osiedle (nawet nie miasto) gdzie większość ludzi pracuje ciężko i żyje w biedzie, gdzie mężczyźni od młodości przyzwyczajają się do taniego bimbru... bo nic ich innego nie czeka a bez treningu tego się nie da pić. Miejsce, w którym pozycję społeczną manifestuje się poprzez odcinanie się od "niższych warstw". Miejsce, w którym awans społeczny oznacza możliwość życia bez pracy, w którym niepowodzenia najlepiej odbijać sobie na dzieciach a małżeństwo to okazja do obciążania kogoś winą za swoje zranione uczucia.
Janosch, autor uroczych książek dla dzieci i pogodnej powieści "Cholonek czyli dobry Pan Bóg z gliny", tym razem napisał książkę całkiem inną, zresztą jedną z najlepszych, jaką w tym roku czytałem.
Bohaterów nakreślił dość grubą, groteskową kreską... pełną ekspresji i uczucia. Charaktery są wyraziste i zapadają w pamięć.
Kamieniczniczka Dziubowa podobna do Dulskiej ale uboższa i bardziej pretensjonalna, jej zięć-pijak, który omal nie zaspał na własny ślub, Elza marząca o wytwornym fryzjerze, stary Dziuba - kaleka z wojny światowej, zgorzkniały i z nerwicą wojenną,  zapracowani i milczący Mainkowie - zbyt zmęczeni, by mówić, para przyjaciół-hedonistów starających się dobrze spędzić życie  - całe to towarzystwo zapada w pamięć i dość mocno porusza. Czasem skłaniają do śmiechu a czasem chciałoby się ich porządnie trzepnąć. Każdy ma swoją wielką opowieść... ale poznajemy ją w formie skondensowanej. Podobnych ludzi spotykamy i dzisiaj, chociaż inne są nasze realia dziejowe i konwenanse sterujące naszymi zachowaniami. Wśród nich zagubiony i tłamszony przez wszystkich Norbert Furchtegott Mainka, który pierwsze imię dostał, bo łatwiej w Kłodnicy być Niemcem niż Polakiem a drugie - bo tak pijany proboszcz Urbańczyk wyobrażał sobie chrześcijańskie imię. Tego dzieciaka było mi naprawdę żal... gdyby nie opis jego wychowywania przez całą rodzinę - ta książka byłaby piekielnie śmieszna. 
Zamiast czystego śmiechu oferuje nam groteskę mocno zaprawioną goryczą, czasami aż chce się krzyczeć na potworną głupotę ludzi. Wszyscy oni mogliby uczynić swoje życie lepszym, ale nie wiedzą jak, a przy tym nie chcą o tym myśleć. Krzywdzą się nawzajem wedle wydumanej przez siebie hierarchii ważności, kosztem więzi międzyludzkich pielęgnują system wartości pochodzący "z wyższych sfer" i tylko czasem po omacku zdołają pójść za odruchem serca. 
Janosch opowiada historię osadzoną w świecie, w  którym nie ma nikogo świadomego, czym jest dobro i zło. W tym świecie w ogóle świadomość nikogo nie kusi - lepiej wypić niż za dużo myśleć. Próbę rozumienia podejmuje Cwi Bogaiński i Ballestrem, jego druh w hedonizmie, jednakże nie robią specjalnego użytku ze zdobytej wiedzy, bowiem dawno wybrali ucieczkę od rzeczywistości. A gdzieś w tym wszystkim, na uboczu tkwi tajemniczy Hrdlak, magiczny przybysz znikąd, ni to lokalny głupek, ni tajemniczy mnich azjatycki, uważany powszechnie za idiotę i żebraka ale zdolny do obudzenia w ludziach dobra. Wobec Hrdlaka każdy ma szansę, ale nie każdy chce z niej korzystać. 
A zatem szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka albowiem on zyska moc kochania i przebaczenia zanim nadejdzie wojna, katastrofa i przypadkowa śmierć.
Kiedy myślę o tych wszystkich bohaterach - uparcie podsuwają mi się w pamięci obrazki ze starych fotografii pokazujących ludzi tak, jak chcieli i mogli się zapamiętać. Ale bohaterowie Janoscha nie przepadli bez śladu wraz ze swoim czasem. Coś sprawia, że obrazy z tej książki przykłada się do ludzi dzisiejszych. Nie mogę się pozbyć potrzeby poszukania ich wokół... 
(POL)

czwartek, 18 września 2014

"Anglicy na pokładzie" Matthew Kenale'a - człowiek nowoczesny w pogoni za rajem.


Książka dostarczona przez Wydawnictwo Wiatr Od Morza ***
Matthew Kneale podjął niezwykłe zadanie: opowiedział o epoce wiktoriańskiej w sposób oryginalny. Można się śmiać z takiego stawiania sprawy, dopóki nie uświadomimy sobie, jak wielką liczbę szablonów i konwencji dała ta epoka literaturze, nie wspominając już o mrowiu tekstów nią inspirowanych. Kneale wziął na warsztat jeden z najważniejszych mitów naszej epoki:
rozprzestrzenianie cywilizacji i wyższych, chrześcijańskich wartości. Wszystkie główne elementy opisane w tej powieści są autentyczne i udokumentowane, co sprawia, że nie mamy tu do czynienia tylko z artystyczną fikcją skłaniającą do przemyślenia rozmaitych ewentualności - przeciwnie: Kneale podsuwa nam pod nos lustro. Bardzo często takie autorskie zabiegi tracą na sile poprzez ograniczenia związane z osobowością narratora: wszechwiedzącego czytelnik podejrzewa o stronniczość i wciskanie WŁASNYCH POGLĄDÓW AUTORA jako boskich... zaś narrator będący jednym z bohaterów daje wręcz gwarancję stronniczości. Wspominam o tym czysto technicznym pisarskim problemie, bo "Anglicy na pokładzie" pod tym względem stanowią niezwykły ekspertyment: mamy tu do czynienia z kilkudziesięcioma narratorami a każdy z nich wypowiada się w bardzo osobisty sposób. Natchniony pastor Wilson wierzy, że Biblię należy odczytywać dosłownie - aby to udowadniać organizuje wyprawę na poszukiwanie Ogrodu Eden, którego upatruje w Tasmanii. Szybko dochodzi do wniosku, że z racji świętości jego misji należą mu się przywileje... i ma okazję poddać próbie swój system wartości.
Doktor Potter w swoim środowisku uchodzi za wzór naukowca - istotnie, w każdej chwili prowadzi notatki do planowanego epokowego dzieła. Ale właściwie nad czym pracuje? Nad podziałem ludzi na lepszych i gorszych, przy czym gorsi jego zdaniem muszą zostać wyrżnięci przez lepszych. A jakie są kryteria podziału? Otóż doktor Potter, mąż uczony i ceniony jako luminarz londyńskiego środowiska antropologicznego, klasyfikuje ludzi wedle tego, czy mu czymś podpadną, czy poczuje do nich sympatię czy odrazę albo strach. Kogo lubi - ten należy do najlepszej odmiany ludzi. Zaś badania dr. Pottera polegają na kradzieży ciał ludzi z niższych ras celem urządzenia w Londynie wystawy szkieletów uzasadniającej jego tezy. Cywilizacja? Nauka? Czy bezwzględna cmentarna hiena? A może po prostu prekursor doktora Mengele i jego kolegów, który przecież nie spadli z księżyca, lecz skądś się wzięli... Pytanie: skąd? Ano z epokowych dociekań doktorów Potterów i ich oryginalnej metody badawczej...

Kapitan Kewley - sympatyczny cwaniak z wyspy Man, bezskutecznie próbujący zarobić na przemycie, ma tyleż sprytu i profesjonalizmu co i pecha - ma w tej historii sporo do powiedzenia. Jako właściciel statku Sincerity i twórca jego unikalnych właściwości godnych brytyjskiego biznesmena pokazuje niektóre mechanizmy funkcjonowania imperium brytyjskiego i techniczne aspekty wyprawy, dzięki czemu możemy spojrzeć na wyprawę chłodnym okiem fachowca, który w nią coś zainwestował.  
Ponadto wypowiadają się też wiktoriańskie panie z różnych sfer - od małżonki gubernatora do właścicielki sklepu... mamy wgląd w teksty z lokalnych gazet, możemy zapoznać się z głosami kolonistów, urzędników Korony Brytyjskiej, w tym również ideologów jednego z najbardziej sadystycznych systemów więziennych w historii, obliczonego na sprawianie więźniom jak najdłuższych i najróżniejszych cierpień... i skazańców odbywających kary ciężkiego więzienia w kolonii karnej.  
Kneale w bezprecedensowy sposób podsuwa nam możliwość zapoznania się z prawie wszystkimi przedstawicielami angielskiego społeczeństwa, jacy pojawili się na Tasmanii. Wszyscy oni przedstawiają swój punkt widzenia, wszyscy  żyją na ziemi dopiero co zabranej Aborygenom, wszyscy jakoś wchodzą w kontakt z pierwotnymi mieszkańcami ziemi, na którą przybyli. Każdy z nich na swój sposób niesie im europejską cywilizację i w większości wypadków postępuje z rozmysłem.
Naprzeciwko dziewiętnastu Europejczyków - dwoje Aborygenów: Pagerly i Peevay. Pagerly wypowiada się tylko raz, chociaż jest obecna w powieści przez okres prawie czterdziestu lat, natomiast Peevay odgrywa w tej opowieści rolę o wiele większą. Większość pozostałych narratorów spotyka go w taki czy inny sposób, ma okazję wypowiadać się na jego temat a niektórzy nawet mogą... spotkać go w walce.
O życiu Peevaya wiemy najwięcej, jego obserwacje są głównym głosem nie-europejskim w powieści, tym ważniejszym, że poznajemy go najdokładniej: jego wychowanie, tradycję, doświadczenia od najwcześniejszych. Peevay jest dzieckiem mieszanej krwi, pochodzącym z gwałtu - jego matkę porwał biały uciekinier z kolonii karnej aby mieć seksualną niewolnicę. Peevay wychował się w tradycji tasmańskich Aborygenów ale wciąż padał na niego cień pochodzenia. To dlatego, gdy został uwięziony wraz ze swoją grupą. postanowił nauczyć się wiedzy białych i zrozumieć ich, aby walczyć o wolność ich metodami i zdobyć szacunek rodaków. Zdołał do pewnego stopnia zgłębić zasady moralności białego człowieka... i wciąż konfrontuje je z postępowaniem kolonistów. Poniekąd występuje jako niezależny sędzia europejskiej cywilizacji: inteligentny, wnikliwy i surowy, o tyle nam bliski, że podobnie jak ludzie z początku XXI wieku - nie uwikłany w wiktoriańskie pojmowanie cywilizacji. 
Ale nie musimy ślepo wierzyć jego osądom. 
Żaden spośród 21 narratorów powieści nie przypisuje sobie absolutnej racji (no może poza dr Potterem i wielebnym Wilsonem), każdy mówi tylko we własnym imieniu. Każdy zresztą ma swój własny język: Peevay używa literackiego angielskiego wplatając liczne kalki z własnej mowy ojczystej, co nadaje jego wypowiedziom dość niezwykły smak, damy używają konwencjonalnych form wypowiedzi stosownych dla swojej warstwy społecznej, kapitan Kewley przeplata angielszczyznę gwarowymi wtrętami a pastor Wilson w miarę zbliżania się do celu wyprawy w mowie codziennej zwiększa ilość stylu biblijnego. Gazety donoszą o wydarzeniach w sposób charakterystyczny dla angielskiej prasy z II połowy XIX wieku, urzędnicy wypowiadają się oficjalnymi raportami i memoriałami, zaś dr Potter udostępnia nam swe osobiste notatki, pisane na szybko, pełne skrótów, silące się na obiektywizm i bezosobowość... jakby każde wydarzenie z dnia odbierała cała ludzkość za jego pośrednictwem. W wersji polskiej wydawca postarał się o zachowanie tej charakterystycznej cechy "Anglików na pokładzie" - dwudziestu jeden narratorów przełożyło na polski dwudziestu jeden tłumaczy - całość robi duże wrażenie.
Czy powieść Kneale'a jest tylko historią pewnej wyprawy i pewnego ludobójstwa? 
Nie do końca. To bardzo uniwersalna przypowieść, o wielu wątkach, wielu tematach: od roli tradycji w rozwoju człowieka do kwestii związanych z relacjami rodzinnymi, postawą wobec własnej cywilizacji, narodu, religii. Tak naprawdę "Anglicy na pokładzie" są trochę jak drzwi do pokoju z przemyśleniami: od nas zależy, co tam znajdziemy, możemy też dodać coś od siebie.
To jedna z tych książek, które przechodzą do historii literatury... o ile po nas będzie jeszcze jakaś historia. 
Jedyne, co mógłbym zarzucić wydawcy, to kilka literówek - przydałoby się więcej uwagi ze strony redaktorów.
(POL)

środa, 17 września 2014

„Ślubos” w Rodos - Maja Porczyńska-Szarapa


 Tegoroczny urlop spędziliśmy z mężem na przepięknej greckiej wyspie Rodos. Ale nie był to typowy wyjazd wakacyjny. W głębokiej tajemnicy, bez mała konspiracji, postanowiliśmy zaskoczyć moją najlepszą przyjaciółkę i zjawić się na jej ślubie. Do spisku był włączony Tomek, jej przyszły mąż, natomiast ona o niczym nie wiedziała do samego końca.
Trudy podróży i męczący transfer z lotniska do hotelu w ponad trzydziestostopniowym upale w całości rekompensowała nam przygotowana niespodzianka. Jeszcze w autokarze słaliśmy esemesy do Tomka, dogrywając szczegóły tak, aby Iwa nie natknęła się na nas w lobby hotelowym. Po odebraniu kluczy do naszego pokoju, ekspresowym odświeżeniu się po wielogodzinnej podróży i ponaglaniach męża, wparowaliśmy do ich pokoju hotelowego z szampanem. Iwa zakryła twarz dłońmi i przez następne dwie godziny była w szoku. Nie mogła uwierzyć, że udało nam się utrzymać tajemnicę przez prawie trzy tygodnie. W szczególności nie była w stanie pojąć jak ja, gaduła i absolutna sierota konspiracyjna, mogłam niczego nie wygadać, niczym się nie zdradzić. A jeszcze tydzień przed wyjazdem mówiłam jej na spacerze, że „ważne tajemnice potrafię zachować dla siebie”, hipokrytka jedna ze mnie, ha ha ha. W dodatku uczestniczyliśmy w ich ślubie nie tylko jako goście, ale również jako świadkowie. Od tygodni marzyłam o tej chwili i reakcja Iwy mnie nie zawiodła. To jedno z moich najpiękniejszych wspomnień.
Sama uroczystość odbyła się w Zatoce Św. Pawła w Lindos. Przepiękna sceneria dopełniła całości, tak samo jak pogoda, chociaż trzeba przyznać, że żar lał się z bezchmurnego nieba. Wynajęliśmy biały kabriolet, którym dotarliśmy na miejsce. W pobliskiej miejscowości kupiliśmy piękny bukiet dla panny młodej. Ostatnie chwile przed uroczystością asystowałam Iwie w przygotowaniach, chociaż raczej paplałam coś bez sensu i kursowałam między piętrami hotelu, ponieważ chłopcy zajęli nasz pokój, a my pokój przyszłych państwa młodych.
Kiedy zobaczyłam Iwę w sukni ślubnej, na chwilę nim do pokoju wszedł pan młody z bukietem, popłakałam się ze wzruszenia. Musiałam szybko wziąć się w garść, bo panna młoda nie wybaczyłaby mi, gdyby i ona się rozpłakała, rujnując pieczołowicie nakładany makijaż.
W lobby hotelowym wzbudziliśmy niemałą sensację. Mój mąż pstrykał zdjęcia jak nakręcony, czym zasłużył sobie na ksywę „paparazzo”, zaś ja, niczym objuczony dromader, tachałam torby, kapelusze, walizkę na kółkach i masę innych szpargałów. Specjalnie na tę okazję zabrałam buty na platformie, które gdzieś mi zaginęły i których w końcu nie założyłam, ponieważ nie dość, że nie było na to czasu, to w dodatku było tak piekielnie gorąco, że zrezygnowałam ze szpanowania na wysokościach koturnów.
Podczas uroczystości chlipałam już bez skrupułów, rozmazując sobie piękny makijaż „smoky eyes”. Przed ślubem, jak i po, państwo młodzi zostali obfotografowani z każdej strony i dzielnie pozowali w upale. Polał się szampan i gratulacje, wzruszenie i radość.
Po Iwie i Tomku ślub w zatoczce brała pewna para z Wielkiej Brytanii. Ponieważ na Wyspach panuje przesąd, że panny młode nie mogą się minąć na drodze, orszak czekał aż wdrapiemy się na górę, a ja stopowałam urlopowiczów, którzy wchodzili w kadr fotografowi, ponieważ w zatoczce obok kapliczki jest też kąpielisko. Strofowałam ich wszystkich konsekwentnie, dzięki czemu zdjęcia się udały, a państwo młodzi mieli swoje pięć minut.
Po sesji fotograficznej zapakowaliśmy się do kabrioletu i wróciliśmy do hotelu, zahaczając po drodze o stację benzynową i piękne miejsce widokowe, żeby popstrykać trochę zdjęć poza protokołem. Państwo młodzi pozwolili mi poprowadzić, chyba ze współczucia, ponieważ na tylnym siedzeniu moja choroba lokomocyjna dała znać o sobie, zaś siedząc za kółkiem poczułam się jak młody bóg.
Kiedy zajechaliśmy pod hotel, szybko przebraliśmy się w stroje kąpielowe, zmyłyśmy z Iwą makijaż i z szampanem przywiezionym jeszcze z Polski udaliśmy się na plażę. W słonych wodach Morza Śródziemnego wznieśliśmy toast za młodą parę i chłodziliśmy się w przyjemnej morskiej toni. A wieczorem poszliśmy do restauracji na obiad ślubny.
Wyjazd na Rodos jest jednym z najpiękniejszych naszych wyjazdów, ponieważ spędziliśmy go we czworo, w najważniejszym dniu naszych przyjaciół.



piątek, 12 września 2014

Sierpień miesiącem książek – ranking redaktorów KzK

Ze względów wakacyjnych sierpniowy ranking KzK połączył nam się również z książkami przeczytanymi w początkach września... a zatem redakcja proponuje swoje osobiste wybory:

Grażyna Strumiłowska:
1. "Życie to podróż to ocean" z Julią Hartwig rozmawia Artur Cieślar
2. Anna Klejzerowicz "Sekret czarownicy"
3. Iwona Banach " Lokator do wynajęcia"
4. Marcin Ciszewski "Wiatr"


Małgorzata Kursa:
1. "Lalki" James Carol
2. "Sekret czarownicy" Anna Klejzerowicz
3. "Lokator do wynajęcia" Iwona Banach
4. "Psychoanioł w Dublinie" Łukasz Stec

Anna Klejzerowicz:
1. Katarzyna Nowak "Owca w krzaku dzikiej róży" 
2. Marek Krajewski "Władca liczb"
3. Christina Baker "Sieroce pociągi"
4. Katarzyna Puzyńska "Więcej czerwieni"

Iwona Mejza:
1. "Scotland Yard" Alex Grecian
2. "Jutro" Guillaume Musso
3. "Lokator do wynajęcia" Iwona Banach
4. "Kocham cię Lilith" Radek Rak

Piotr Olszówka:
1. 1914 Jean Echenoz
2. Szczęśliwy kto poznał Hrdlaka - Janosch
3. Na skrzydłach jachtów
4. Lokator do wynajęcia Iwona Banach

Pocztówki z Marrakeszu - Jan Antoni Homa



– To już wszystko, więcej bagaży nie ma.
– Na pewno? – pytam załamany.
– Tak, to się często zdarza w lotach z Casablanki.
– Ale ja mam kwity… – bez większej nadziei pokazuję bagażowemu dowód nadania.
– Zaraz, zaraz… – mężczyzna znika w otworze taśmociągu.
– No, masz wyjątkowe szczęście – wyłania się po chwili, i niczym sztukmistrz wyczarowujący królika stawia walizki na ziemi.
Myślałbym, że chciał się zabawić naszym kosztem, gdyby nie grupa pasażerów, których bagaże zniknęły na dobre.
***
W riadzie wita nas uderzająco uprzejmy Badar. – Macie szczęście – mówi. – Temperatura spadła dziś o parę stopni. Wczoraj było nie do wytrzymania.
Świeżo zaparzona mięta i powitalne ciasteczka mają kojący smak. Na patio, z czubka wysokiego bananowca zlatuje mały ptaszek, taki tutejszy wróbel. Ceremoniał powitania dokonany.
***
– Hej, poznajesz mnie? – pyta po francusku, a powtarza po angielsku uśmiechnięty mężczyzna. – To ja, pracuję w riadzie, w którym się zatrzymałeś, ale w tym ubraniu – pokazuje koszulę o europejskim kroju – możesz mnie nie poznać.
Nie wiem, czy go poznaję. Jestem tu za krótko, mieni mi się w oczach. Ma w sobie coś natarczywie serdecznego, nie mogę go nie poznać, bo sprawię mu zawód.
– Masz szczęście, że trafiłeś na mnie – powiada – pokażę ci, gdzie ludzie z gór sprzedają swoje wyroby.
***
Z ulicy gwarnej jak głośnik i gorącej niczym piec wchodzimy do pomieszczenia, w którym dwie Berberyjki z zasłoniętymi twarzami w ręcznych żarnach wyciskają olej arganowy. Trzecia z kobiet bez zwłoki wprowadza nas w tajniki naturalnych kosmetyków. Poddani upajającej terapii zapachowej kupujemy kawałek drzewa sandałowego. Już wkrótce, na lokalnych targach zwanych sukami okaże się, że przepłaciliśmy kilkakrotnie.
***
Zatłoczona ulica pełna jest zakładów i zakładzików najróżniejszego autoramentu. Fryzjerzy, którym nie dałbyś się ostrzyc. Krawcy, u których chętnie zamówiłbyś dżelabę. Sklepy, sklepiki, stragany, rowery, osły, ludzie siedzą, ludzie stoją, chodzą, rozmawiają i kłócą się, rozsypujący się chodnik… Odruchowo ściskasz torbę lub łapiesz się za kieszeń z portfelem. Szaleńczy i bezładny ruch upewnia cię, że za chwilę wydarzy się totalny karambol, a ty znajdziesz się w jego centrum. Martwisz się niepotrzebnie. W tym szaleństwie jest metoda, a ze strony ludzi nic ci nie grozi.
Skręcamy w labirynt wąskich uliczek. O rozeznaniu się w nim nie ma nawet co marzyć. Medyna to miasto w mieście, średniowieczny gród otoczony murem obronnym długim na siedemnaście kilometrów. Z okien zwisają kolorowe dywany, prawie wierzysz, że któryś wyląduje u twoich stóp i zaprosi cię na przejażdżkę. Ale labirynt ma swoje prawa. Już wkrótce nie wiesz, gdzie jesteś, a pierwotny cel wędrówki traci na znaczeniu. Harmider znów się wzmaga. Z impetem mijają cię motorowery. Spaliny z ich zaskakująco głośnych silników nie mogą znaleźć ujścia. Kotłują się w rynnie ścian, a ich zapach wdziera się nozdrzami aż do mózgu. Robi się ciepło. Gliniane rynny, które stygną chyba tylko w porze deszczowej powoli zamieniają się w brytfanny. Chciałbyś się napić soku pomarańczowego – stoisk, gdzie się je wyciska nie brakuje – ale brakuje odwagi. Stragany nie mają dostępu do bieżącej wody. Temperatura i zapach mówią, że lepiej nie ryzykować.
Przez trzy miesiące woda nie zlitowała się nad tymi ulicami, nie odświeżyła ich, pozostawiając na pastwę ludzi, zwierząt i pojazdów mechanicznych.
***
Nie ma czym oddychać. Temperatura sięga czterdziestu stopni. W rozgrzanych uliczkach może dochodzić do pięćdziesięciu. Co ja tu robię? Przecież w Europie przy mniejszym upale leżałbym plackiem, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku.
Ale tu jest Afryka.
Już wiem. Tak może wyglądać piekło. A na pewno czyściec. Błąkanie się w rozżarzonym labiryncie aż do wyczerpania, które jest blisko, ale nigdy nie następuje…
Ostatkiem sił otwieram pierwsze z brzegu drzwi…
Podwórzec otoczony krużgankami, porośnięty figowcami, drzewami pomarańczy, krzakami datury, które kwitną na biało, czerwono i fioletowo. Tu i ówdzie niskie stoliki z rozłożystymi fotelami. Na gałęziach przycupnęły śpiewające ptaki. Odpowiadają im krewni w złotych klatkach. Droga do raju okazała się nadzwyczaj krótka. Wystarczyło uchylić drzwi.
Kelner przynosi imbryk z marokańską herbatą i dwie małe szklaneczki. Sączymy napój. Wraca w nas życie. I wówczas z zarośli między stolikami wychodzi żółw.
– Madame, proszę mu to dać – kelner wręcza Ewie liść sałaty.
Żółw pochłania zieleninę wcale nie w żółwim tempie.





***
Ruszamy w kierunku medresy Alego ibn Jusufa, zbudowanej w XVI wieku słynnej szkoły koranicznej. Ponieważ ani mapy, ani ludzie nie są w medynie precyzyjnymi przewodnikami, uruchamiam nawigację dla pieszych. Początkowo prowadzi pewnie, ale potem zaczyna się wahać. – GPS w medynie? – śmieje się młody człowiek, który widzi jak wpatruję się w ekran. – No way!
Zastanawiam się, kto jest bardziej skołowany, sprzęt czy ja. Miejscowi z uporem kierują nas na „big square”, czyli Dżama al-Fna. W ich pojęciu to jedyne miejsce interesujące turystów. W końcu docieramy do zabytku. Miejscowi mieli rację. Turystów tu niewielu, bo i kupić nie ma co. Ale można przenieść się w czasie.
Odpoczywam na rozgrzanych kamieniach. Podziwiam mozaiki, polichromie, sztukaterie, ściany, posadzki i stropy. Arabeski. Rozbuchana ornamentyka mająca zrekompensować brak niedozwolonych w sztuce islamu elementów figuratywnych.
***
Dopiero po jakimś czasie dociera do nas, że część obiektów ważnych dla Marrakeszu znajduje się poza medyną. Ogrody Majorelle zawdzięczają nazwę swojemu twórcy, francuskiemu malarzowi. W roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym kompleks stał się własnością Yves Saint Laurenta, który przywrócił mu pierwotną świetność. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni zgromadzono rośliny charakterystyczne dla różnych części świata. Olbrzymie kaktusy rywalizują z bambusami. Ukwiecone drzewa dają cień i schronienie. Szemrze woda, a wplecione w zieleń ławki zachęcają do chwili kontemplacji. Dom w hipnotycznym kolorze indygo. Należał do króla mody, teraz, oprócz ekskluzywnego butiku znajduje się tu muzeum sztuki berberyjskiej.
W głębi ogrodu grób projektanta. Prosty fragment antycznej kolumny. YSL dobrze to wymyślił. Jest w podróży, ale przecież u siebie. Prawie w sercu nieokiełznanego miasta, ale w oazie urzekającej urodą i spokojem. Codziennie odwiedzają go ludzie z całego świata. Siadają na ławeczce i pewnie myślą to samo, co ja.
***
Skoro raz opuściliśmy medynę warto pojechać jeszcze dalej. Decydujemy się na wycieczkę z kierowcą-przewodnikiem. Said jest człowiekiem pełnym taktu, wszechstronnie wykształconym, doskonale władającym językami. Wyczerpująco odpowiada na nasze pytania.
Ruszamy w kierunku gór Atlasu, w miejsce zwane Ourika Valley.
Po drodze odwiedzamy targ berberyjski. Niewypał. Stare stragany stoją puste. Poniedziałek? Koniec ramadanu? Inny powód? Nie wiadomo. Tym razem nie mieliśmy szczęścia. A może właśnie mieliśmy? Nagle jak z podziemi wyłania się mężczyzna w białym, no, powiedzmy białym, kitlu, z okazałymi obcęgami ściskającymi teatralnie wielki ząb.
– Jestem dentystą. Nie potrzebujecie moich usług?
– Nie! – zapewniam szybko. Jedyne przed czym naprawdę ostrzegały przewodniki to, tak zwani, dentyści.
– To może zdjęcie?
Też nie. Od tych obcęgów lepiej trzymać się z daleka.
Na olbrzymim pustym dziś placu targowym, którego nikt nigdy nie sprząta, w pełnym słońcu stoi przywiązany do drzewa osiołek. Próbuję go pogłaskać, ale wzdryga się, nieprzyzwyczajony widać do pieszczot z ludzkiej ręki. Jeszcze parę godzin i nadejdzie zmrok, pocieszam go. Wytrzyma. Jest twardszy niż skała.
Codzienna część bazaru pełna jest towarów quasi zachodnich czyli chińskich. Wokół człowieka otwierającego karton z koszulkami pełnymi nadruków kłębi się tłum. Ubrania znikają w parę minut. Dla miejscowych ich własne dobra nie stanowią atrakcji. Interesuje ich powiew Zachodu, jego moda, elektronika. Zainteresowanie wzbudza moja przeciętna Nokia i okulary słoneczne kupione w Warszawie za kilkanaście złotych.
Docieramy do podnóża Atlasu. Lunch przy stoliku ustawionym w strumieniu, który chłodzi stopy to miłe doświadczenie. Pasiemy oko widokiem gór, podziwiamy wiszące mosty w stylu Indiany Jonesa, którymi restauratorzy próbują uatrakcyjnić przyrodę.
Już na piechotę ruszamy w górę. Po drodze stragany. Padamy łupem sprzedawców, a naszym łupem pada oryginalny naszyjnik berberyjski ze starych monet (jego oryginalność potwierdzi urzędniczka security control na marrakeskim lotnisku).
***
– Na pustynię nie ma co jechać o tej porze roku – mówi Said. – Za gorąco. To dopiero prawdziwe piekło. Karawana w palącym słońcu jest doświadczeniem ekstremalnym. Poza tym, taka wyprawa ma sens, gdy jedziesz na co najmniej dwa dni. Kto nie zaznał wschodu i zachodu słońca na pustyni, kto nie spędził na niej nocy pod gołym niebem, ten nie wie, czym jest. Ale może – proponuje Said – pojedziemy do palmowego gaju. Tam też można urządzić przejażdżkę na wielbłądach, po piasku i wśród palm. Tuaregowie –ludzie pustyni – odzieją was w swoje błękitne stroje.
Nasze wielbłądy – Sanaka i Aisza – wbrew obiegowym opiniom są grzeczne. Nie kąsają, nie wydają niepokojących odgłosów, bez protestu pozwalają się dosiąść i lekko unoszą nas na grzbietach. Gdy ruszamy małą karawaną, w ślad za nami biegną dwa wielbłądzie maluchy – dzieci Sanaki i Aiszy. Towarzyszą nam przez całą wyprawę. W palmowym gaju panuje spokój. Aż trudno uwierzyć, że ledwie parę kilometrów stąd znajduje się plac Dżama al-Fna.
Przez moment czuję się jak wieczny pielgrzym, nomada zabłąkany w czasie, zaznaję mistyki słońca, piasku i ciszy…
***
Z upału i zmęczenia zapominam o ramadanie. Częstuję Saida śliwką.
– Nie mogę – odmawia z uśmiechem, a mnie robi się głupio, jakbym testował jego lojalność wobec Koranu.
Powoli zbliża się zmierzch. Said nie jadł i nie pił od wschodu słońca. Nie przeszkadza mu to wykonywaniu swoich obowiązków. Na szczęście chwila ulgi jest blisko. O dziewiętnastej czterdzieści pięć czwarta modlitwa muezzina da znak, że już można jeść i pić. Wszystko z wyjątkiem alkoholu. Tego muzułmanom nie wolno brać do ust przez całe życie.
Zaczną delikatnie, od wody i soków, aby zbytnio nie obciążyć wyposzczonych organizmów. Dopiero później, kiedy rozgrzane miasto zacznie stygnąć, ulice wypełnią się zapachem potraw przygotowywanych w tadżinach.
***
– English? – dopytują się sprzedawcy, gdy zagajam po angielsku. Z pozoru logicznie. Jeśli odpowiem „polish” rozmowa będzie skończona, myślę. Nic bardziej błędnego! Większość rozmówców zna co najmniej kilka polskich słów, a niektórzy całe frazy! Jeden zaczął skromnie, od Roberta Lewandowskiego, ale po chwili rozwinął skrzydła, wymieniając pełny skład srebrnej jedenastki Kazimierza Górskiego. Marokańczycy są gotowi podjąć rozmowę na temat każdego kraju. Wiedzą jak to robić. Od razu uderzają w tony najciekawsze dla rozmówców (czyli – przeważnie – futbol). Raz tylko zastosowałem trik mojego znajomego, mówiąc, że jesteśmy z Islandii. To ucięło rozmowę, czego właściwie żałowałem.
***
Zabudowa Marrakeszu jest niska. Siedzimy na dachu kawiarni, reklamowanej w przewodniku jako idealne miejsce do obserwacji zachodu słońca. Po dwóch dniach już wiemy, że takich miejsc jest bez liku i to zorientowanych w lepszym kierunku. Właściwie każdy mógłby napisać swój przewodnik. Zapis emocji, olśnień i zmęczeń. Pytań bez odpowiedzi. Odpowiedzi bez pytań. Przypominają mi się „Podróże i inne podróże” Antonio Tabucchi’ego.
***
Plac Dżama al-Fna niezauważalnie przechodzi w targowiska zwane sukami, które przyciągają z jakąś magnetyczną siłą. Jeśli zdasz sobie sprawę, że znalazłeś się w zadaszonych alejkach, to znaczy, że suk cie wchłonął. Oto miejsce, w którym nie znasz nikogo, ale wszyscy znają ciebie. Każdy zagaduje, uśmiecha się, pozdrawia, a wszystko przy akompaniamencie kanonicznego tekstu: „No buy – just see!”
Jeśli jednak twój wzrok dotknie któregoś z towarów lub przelotnie choćby zahaczy o wzrok sprzedawcy, już po tobie. Nie miałeś zamiaru nic kupować, ale kupisz. Zaprawdę, powiadam ci, kupisz! Dokonywać będziesz najbardziej nieracjonalnych zakupów w życiu. Zapłacisz krocie za przedmiot niewiele wart, zaś dzieło sztuki jubilerskiej nabędziesz za bezcen. Tu wszystko jest umowne. I jest wszystko. Od kiczu do artefaktów najwyższej próby.
Badar mówił: dziel cenę wyjściową przez trzy. Dodaję nieco od siebie i dzielę ją przez cztery. To nie zniechęca sprzedających. Zamiast tego prowadzi do uczciwych negocjacji. „What’s democratic price, good for you, good for me?” – w powietrzu zawisa chęć dogadania się. Jeśli nie posiadasz niezmierzonych pokładów asertywności, nie wywiniesz się z macek tych sympatycznych spryciarzy. Tutaj nikt nikogo nie oszukuje. Dogadasz się, jak potrafisz, ale do zakupu nikt cię ostatecznie nie zmusi. Decyzję podejmujesz sam. Dla ciebie to barwna przygoda, dla nich – treść i sens życia.
Kiedy w końcu dobijasz targu, okazuje się, że jesteś szczęściarzem jakich mało. Bo: jutro sprzedawcy już tu nie będzie, taka cena tylko dla ciebie, to była ostatnia sztuka, jutro ostatni dzień ramadanu, jutro święto, jutro zamknięte, jutro otwarte, ale ceny inne, jutro koniec świata… – wymyśl co chcesz.
Z tych ciężkich prób wychodzę w miarę obronną ręką. Za przystępną cenę kupuję małą figurkę wielbłąda z drewna cedrowego. Sąsiedni sprzedawca wciska mi taką samą – za taką samą cenę, choć przedtem żądał czterokrotnie więcej. W alejce dogania mnie jakiś chłopak i za cenę dwukrotnie niższą wciska mi wielbłądzika. Tym sposobem staję się właścicielem całej wielbłądziej rodziny.
Moim ulubionym wspomnieniem jest kupowanie fezu.
– Sto osiemdziesiąt dircham – mówi sprzedawca, zasuszony staruszek o pogodnej twarzy.
– Dwadzieścia – rzucam bezmyślnie.
– Zgoda – odpowiada mężczyzna.
***
Dżama al-Fna dopiero po zmierzchu nabiera rozmachu. Środek placu to dziesiątki jasno oświetlonych stoisk z owocami i grillów, nad którymi unoszą się gęste dymy. Rozległe połacie placu stanowią arenę dla niezliczonych widowisk większych i mniejszych.
Mieszają się wszelkie rasy Afryki, odmienne kolorem skóry i ubraniem. Są tancerze z bębnami i dzwonkami. Grupki akrobatyczne. Zespoły muzyczne w strojach Berberów, rdzennych mieszkańców Maroka. Czarni jak noc Afrykanie sprzedają sztukę Senegalu. Mauretańczycy oferują misterne miecze i kindżały. Rząd ślepców snuje na głosy śpiewaną opowieść. Kobry kołyszą się w takt melodii granych przez zaklinaczy. Ponoć mają usunięte zęby jadowe. No, ja myślę! Są małpy, przytroczone za łapę do właściciela. Jedna wskakuje mi na głowę. Olbrzymi sęp prostuje skrzydła. Ich zasięg jest imponujący. Osiołki przytroczone do wózków nie są tu atrakcją. Dzięki Bogu, że zapadł mrok, który przyniósł ulgę im i ich poganiaczom. Kobiety, o twarzach zasłoniętych, odsłoniętych, oczach gorejących lub pozbawionych nadziei. Żebrząca matka z dwójką dzieci. Gdy wręczamy jej talerz z deserem, obdarza nas najpiękniejszym uśmiechem świata. Staruszka obdarowana miedziakiem kiwa ręką na pożegnanie. Ma oczy mojej babci – mówi Ewa.
***
Naraz, ponad barwne tło wzbija się pieśń muezzina. I jeszcze jedna, i jeszcze. Meczetów jest tu sporo, ale nie wszystkie można dostrzec. Tylko El-Koutubija, największa świątynia Marrakeszu sięga nieba. Jej wieżę zdobi dżamur. To stała ozdoba minaretów, od jednej do pięciu kul rosnącej wielkości, wykonanych z polerowanego mosiądzu. Ale dżamur na El-Koutubija jest wytoczony ze szczerego złota. Kruszec ofiarowała pewna zamożna kobieta, jako zadośćuczynienie za zjedzenie w trakcie postu trzech winogron. Może dlatego dżamur na El-Koutubija składa się z trzech kul?
***
Ponoć gdzieś w medynie mieszkają wróżki przepowiadające przyszłość i pomagające w miłości. Są i czarownicy, u których można wynająć złego ducha do nękania wskazanej osoby. Ale przyjezdni ich nie odnajdą. Ta wiedza jest zbyt niebezpieczna dla niewtajemniczonych. – A co na to – zastanawiam się jakiego użyć słowa – meczet? – pytam Saida.
– Potępia te praktyki. Nie mają nic wspólnego z islamem. A, nawiasem mówiąc, czy wiesz, co to jest dżihad? – pyta znienacka.
– Wiem – odpowiadam. Święta wojna.
– Zgadza się – przytakuje. – Święta wojna dobra ze złem, która toczy się w każdym muzułmaninie. W jego wnętrzu, i tylko w jego wnętrzu, rozumiesz?
Rozumiem. Nic nie rozprzestrzenia się bardziej niż stereotyp. I nic nie jest trudniejsze do zwalczenia.
***
W Marrakeszu znajduje się stara dzielnica żydowska. Marokańczycy myślą o Żydach bez zajadłości, traktując ich jako starszych braci w wierze. Nie żywią też wrogości wobec francuskich kolonizatorów, którzy zwrócili im niepodległość dopiero w drugiej połowie dwudziestego wieku. W Marrakeszu mieszka około trzydziestu tysięcy Francuzów. Ze zdumieniem dowiaduję się natomiast, że granica z Algierią, największym sąsiadem Maroka, jest od lat zamknięta.
***
Wysoko ponad Dżama al-Fna wzbijają się kolorowe światełka. Mali sprzedawcy diodowych świecidełek bawią się, prezentując ich działanie.
Ostatni wieczór. Pora uszczęśliwić miedziakiem któregoś z malców. Niech i on powie: „ale mam szczęście”. Którego wybrać? Może tego najmniejszego, który siedzi na ziemi i zasypia ze zmęczenia? Przecież dochodzi północ! Transakcja nie uchodzi uwadze czujnych kolegów. Też chcieliby sprzedać chociaż jeden wiatraczek. Dobrze, dam jeszcze temu parę groszy. Błyskają białka wokół czarnych oczu. Kolega dostał kasę za friko. To nieetyczne! Chyba że i oni coś dostaną.
Eskortuje mnie dwójka maluchów. Moja kieszeń robi się lżejsza. Trzech kolejnych podąża moim szlakiem. Pozbywam się ostatnich niklowych monet.
Ostatni z malców ze spokojem ogląda moją pustą kieszeń. Doskonale rozumie wymowny gest rozłożonych ramion. Ale nie daje za wygraną. Wie, że skończyły mi się drobne, ale on banknotem też nie pogardzi, może nawet rozmienić. Euro albo dolar? Dlaczego nie, chłopiec jest finansowym pragmatykiem. Idziemy wzdłuż alei, przy której stoją dziesiątki, może setki caleche, powozów zaprzęgniętych w dwójkę koni. Za pięćset metrów skończy się Dżama al-Fna, terytorium małego łowcy.
Przegrał. Z dziecięcym przekleństwem na ustach znika w ludzkim morzu.
Tak skończył się łańcuch szczęśliwości. Ostatnie ogniwo z reguły zawodzi.
Nasze światy się rozłączyły. Może nie na zawsze? Może kiedyś spotkam go ponownie, a on spyta: – Poznajesz mnie?



***
Koniec ramadanu. Od rana daje się wyczuć odświętny nastrój. Ludzie poubierani w białe dżelaby spieszą na uroczystą modlitwę. Badar podaje nam na śniadanie okrągły placuszek, podobny w smaku do naleśnika. Potrawa nazywa się „tysiąc dziur”. Rzeczywiście, jego powierzchnia pokryta jest nieskończoną ilością małych gejzerów. Polany miodem, konfiturą i jogurtem smakuje jak bajka z tysiąca i jednej nocy. Dziś ludzie będą świętować. Spotkania w gronie rodzinnym. Posiłki, rozmowy i radość. Pikniki przy skraju drogi. Said powiedział, że mieliśmy szczęście. Wycieczka dzisiaj oznaczałaby wleczenie się w wielokilometrowych korkach.
Ale to dopiero poranek. W drodze na lotnisko jestem pod wrażeniem spokoju, jaki panuje na zazwyczaj tłocznych ulicach. Dziś odpoczną ludzie i zwierzęta. Zasłużyli na odpoczynek.
Oglądając Marrakesz z samochodu, a potem ogarniając czerwone miasto z okien startującego samolotu zastanawiam się czy rację mieli ci wszyscy, którzy od kilku dni przekonywali mnie, że miałem szczęście. Po namyśle przyznaję im rację. Zobaczyłem na własne oczy, usłyszałem własnymi uszami, poczułem własnym sercem to, co w opowieściach zazwyczaj brzmi inaczej.

Jan Antoni Homa

Korfu - moje greckie wakacje 2014

Podróż na Korfu planowałam już dawno. Mało jest miejsc w Grecji, których jeszcze nie znam, tymczasem Korfu poznała większość podróżujących Europejczyków - ja nie. Rzadko, bowiem, podążam za stadem. Jestem przekorna i uparta. W tym roku przełamałam jednak uprzedzenia, a moje wrażenia po obejrzeniu wyspy, na której wypoczywali już Wenecjanie, są mieszane. 
Z wyprawy do zjawiskowych Kanałów Miłości w Sidari zapamiętałam głównie tłumy niemieckich turystów. Najpiękniejsza plaża na świecie w ocenie Durrella, nosząca nazwę od nazwiska pisarza, okazała się zdominowana przez nudystów. „Tekstylni”, zakłopotani widokami golizny szpecącej miejscowy krajobraz, czmychają stamtąd szybko. W słynnych Ogrodach Cesarzowej Sisi przekonałam się, że najlepszy sposób na smutki i zdradę męża, to wybudować sobie letni pałac. Tyle, że w okolicach wspomnianej budowli kwiatów było jak na lekarstwo. Podobno wszystko przez grecki kryzys. Generalnie Korfu, za sprawą setek lat zaboru, kojarzy się bardziej z południem Włoch, nie z Grecją
To nie znaczy, że wyspa mi się nie podobała. Oczarował mnie wenecki klimat jej stolicy. Podążając śladami greckich turystów w najbardziej niedostępne rejony wyspy, przeżyłam olśnienie i to niejedno. A wracając do Polski sześćdziesięcioma tunelami, na przepięknej autostradzie Egnatia, w Górach Pindos, na wysokości prawie 1000 m n.p.m. przeżyłam burzę. Mało ze strachu nie umarłam.
Mimo wszystko wspomnienie zachodniego wybrzeża Korfu, widok pięknej plaży Porto Timoni i zachody słońca w bajecznie okwieconym Afionas będą mnie ścigać w chłodne zimowe wieczory.
Pozdrawiam serdecznie
Bożena Gałczyńska-Szurek.

środa, 10 września 2014

ANNA KLEJZEROWICZ "Sekret czarownicy" ***

KSIĄŻKA PRZEKAZANA PRZEZ WYD. PRÓSZYŃSKI i S-ka.

Trzecia książka o Małgosi. Bohaterka "Czarownicy" i "Córki czarownicy" jest już dorosłą kobietą, lekarzem weterynarii, mężatką. Mieszka nadal w rodzinnej wsi, w odremontowanym, starym domku. Wszystko toczy się spokojnym rytmem do czasu, kiedy w pobliskim kościele nie zostaje odnaleziona krypta ze zwłokami rycerza sprzed siedmiuset lat i pięknymi freskami. Pojawia się też przystojny archeolog, który spowoduje zawirowania w małżeństwie Małgosi. Zresztą nie tylko on. Dawna historia, tajemniczy rycerz i nieznana dziewczyna wniosą wiele zamieszania do życia tej małej osady. Trudno jest mi zaliczyć tę powieść do jakiejś kategorii, bo mamy tu obyczaj, tajemnicę z wątkiem kryminalnym, dużo historii, legendy ale też dużo ważniejsze sprawy. Anna Klejzerowicz we wszystkich swoich książkach coś ukrywa, daje nam mądre i ważne przesłania, wciągając czytelnika w swoistą łamigłówkę. Ja znalazłam w tej powieści kilka ważnych rzeczy. Małgosię, jako kobietę, która wymyka się narzucanym schematom, ma swoje życie, marzenia, dążenia, swój świat, należący tylko do niej, ogromną potrzebę wolności. Jest silna, ale jednocześnie wrażliwa. Swoim postępowaniem przysparza sobie wrogów, dostaje się mówiąc kolokwialnie "na ludzkie języki". Współczesna czarownica, czy kobieta, która ma poczucie własnej wartości, niezależności, godności? Jest prawdziwa, wzbudza szacunek i sympatię, wyrasta ponad stereotypy, ma hierarchię wartości. Autorka pokazała kobietę inną, nie osobę prymitywną, płytką, żyjącą powierzchownie. Nie matkę polkę, westalkę domowego ogniska, ale dziewczynę z ambicjami, zainteresowaniami, czującą świat, naturę, otoczenie, otwartą na życie. "Pamięć jest skarbem wszechrzeczy", to inskrypcja wyryta przez rycerza siedem wieków temu. Mądra i nieprzemijająca, tak jak nie przemija wiedza, miłość.
Piękna, świetnie napisana, mądra książka. Trzy gwiazdki, nie dlatego, że autorka jest w zespole KzK. Gwiazdki za klimat, magię i mądrość. Ta książka coś w nas zostawia, zmusza do myślenia, do refleksji. Gorąco polecam. (G.S.)

Wakacje Iwony Banach

Zaraza zaczęła się wczesną wiosna. To tu to tam, sporadycznie pojawiały się pierwsze oznaki, jakieś symptomy, jeszcze nie takie poważne, ale już niepokojące. Mnie choroba dopadła dopiero w marcu. Zaczęła się gorączką. O Boże? 56? I co ja teraz zrobię?! Potem doszły halucynacje. Są siwe! Prawie wszystkie są siwe!
Pojawił się też dziwny niepokój, że z czym do ludzi, że jak, że te oponki i w ogóle... W szale rzuciłam się do pracy wszak wymagało tego najwyższe dobro. WAKACJE. Tak! Niestety po kilku dniach choroba rozwinęła się na dobre, bo wakacje, owszem są dla mnie, ale nie TYLKO dla mnie! To nie jest mój prywatny luksus! To inwestycja, a żeby taką być, wakacje muszą się zwrócić, no, nie nie finansowo, muszą się zwrócić zawiścią znajomych, czkawką przyjaciół i depresją wrogów. Tak więc trzeba je dobrze wybrać. Teneryfa? O nie! To już się przejadło, Cypr? W zeszłym roku chwaliła się nim Zuzanna, jeszcze powie, że ją małpuję, to może Paryż? Zbyt intelektualne, nie zrozumieją... I masz tu babo placek! Potrzebne mi było coś co nie jest zbyt mainstreamowe, ale i nie snobistyczne. Snobizm nie popłaca. Jak Karol dwa lata temu pojechał na Kubę to połowa przyjaciół się go wyrzekła. Trawiona gorączką przeglądałam oferty biur podróży – o co to to nie! Nuuuuda. Wodziłam palcem po mapie i marzyłam. Wakacje to przecież największe coroczne marzenie i wcale nie chodzi o wypoczynek! Po co komuś wypoczynek, śpiewające ptaszki, przejrzysta woda, czy grupa fajnych przyjaciół jak nie da się tego wstawić na fejsa?! Że śpiewają? Jasne i co z tego, ale ile dostaną lajków?! Tyle co nic! Za to Himalaje.... Hmmm – Himalaje, to byłoby coś, ale... Nogi nie te, płuca też nie bardzo...
Nagle te niewesołe rozważania przerwała mi reklama banku. Zadziałała jak lekarstwo. Natychmiast zadałam sobie lecznicze pytanie. Za co? Wakacje są świetne, ale rzadko bywają darmowe. Bo nawet jak ktoś je poświęca na remont domu, to i remont kosztuje.
Błędnym wzrokiem spojrzałam dookoła siebie. Wysupłałam resztki pieniędzy.
Kupiłam herbatę, kilka paczek ciasteczek, butelkę wina. 
Wakacje zaczęłam w Ankh Morpork, potem zwiedziłam całe Lancre, pogadałam sobie z babcią Weatherwax, upiłam się z nianią Ogg, spotkałam kilka krasnoludów, Vimes'a i trolle. Szkoda, że zapomniałam aparatu!