sobota, 30 listopada 2013

ŚWIĘTA IDA - Małgorzata Kursa


Mateusz był wściekły na cały świat. Że też akurat teraz Ida musiała skręcić nogę! Co jej strzeliło do głowy, żeby testować ślizgawkę przed domem jak jakaś małolata. Jak się ma trzydzieści lat, przydałaby się odrobina rozumu. Przed samymi Świętami ludzie mają dość roboty, żeby nie myśleć o głupotach. Teraz, zamiast siedzieć w firmie, Mateusz musiał zająć się zakupami, czego nie znosił. Co prawda, wspólnik nie miał nic przeciwko jego nieobecności. Nawet go żałował.
- Stary, ja bym wolał drzewo rąbać, niż plątać się po domu przed Świętami. Moja żona już od miesiąca sprząta. Kiedy wracam, nawet chłopaki nie mają siły, żeby rozrabiać. Zaprzęgła wszystkich do kieratu. W firmie przynajmniej mam spokój. Ale tobie nie zazdroszczę…
Pewnie, że nie, bo i czego? Mateusz z odrazą spojrzał na obrzydliwie długą listę zakupów, którą dała mu Ida i westchnął ciężko. Zwykle jechali całą rodziną, żona wyłuskiwała z półek towar, negocjowała z córkami, kiedy się przy czymś upierały, a on tylko pchał wózek, płacił i wpychał zakupy do bagażnika. Szczerze mówiąc, nie miał nawet pojęcia, gdzie czego szukać. Właściwie szkoda, że nie zabrał ze sobą Zuzanki. Starsza córka, siedmiolatka, była zaprawiona w zakupowych bojach i doskonale zorientowana w topografii ulubionego supermarketu. Tyle, że pięcioletnia Tośka doskonale wytrenowanym na rodzinie rykiem też domagałaby się udziału w wycieczce, a to już było ponad jego siły. Trudno, był zdany na siebie.

Kiedy po dwóch godzinach Mateusz wypełzał z supermarketu, ostatkiem sił pchając przed sobą wypełniony po brzegi wózek, czuł się, jak niedoszły topielec, któremu udało się wyrwać z otchłani. Po cholerę ludziom tyle towarów? – zżymał się w duchu. – Rozumiem, że są różne gatunki kawy, czy herbaty, ale jak normalny człowiek ma kupić głupi groszek, jeśli stoją mu przed nosem trzy różne puszki? Z olejami to już w ogóle poszaleli; pół sklepu zastawione … Nigdy więcej! – obiecał sobie stanowczo. – Następnym razem biorę ze sobą dziewczyny. One bardziej kumate w tych sprawach. Zuzka niby mała, ale pamięta, co matka kupuje…
Przeładował zakupy, zamknął bagażnik, ale – nim zdążył odprowadzić wózek na miejsce – złapał go jakiś dziadek i pognał do sklepu z takim szwungiem, jakby był o połowę młodszy.
Mateusz najpierw zgłupiał, a potem przypomniał sobie kłótnie i wrzaski, kiedy stał w kolejce do kasy i machnął ręką. Wsiadł do samochodu i skupił się na wyjechaniu bez strat własnych z zastawionego parkingu. Udało mu się, ale gdy włączył się w ruch uliczny, jęknął. Przed nim i za nim pełzło mrowie samochodów. W ślimaczym tempie przejechał kawałek, zastanawiając się, czy dotrze do domu przed zmrokiem. Głodny był jak cholera, bo rano nie zdążył zjeść śniadania. Ida kręciła się po kuchni jakoś wolniej niż zwykle i posykiwała przy każdym ruchu, więc zniecierpliwiony złapał tylko listę zakupów, którą mu wcześniej przygotowała i pojechał do firmy, by uzgodnić ze wspólnikiem parę spraw.
Nagle auto przed nim zahamowało gwałtownie i Mateusz porzucił ponure rozważania, burcząc pod nosem z irytacją:
- Cholera! Patafian jeden! Kto ci dał prawo jazdy?
Bębniąc palcami w kierownicę, poganiał w myślach kawalkadę samochodów przed sobą. Nie tylko on się niecierpliwił. Kierowcy za nim zaczęli trąbić, co go dodatkowo wkurzyło. Też nacisnął klakson.
Naraz ktoś puknął w boczną szybę.
- Niech pan da spokój – obok samochodu Mateusza stał święty Mikołaj i przytupywał nogami dla rozgrzewki. – Akumulator panu siądzie i będzie bieda. To jeszcze potrwa, bo tam na przedzie TIR się rozkraczył. Zanim go zepchną na bok i wznowią ruch, trochę czasu minie. – Uśmiechnął się szeroko i mrugnął pocieszająco. – Nie ma się co złościć. Ma pan darmowe minuty na rachunek sumienia. Przyda się przed Świętami.
Zanim osłupiały Mateusz zebrał się na odpowiedź, Mikołaja już nie było.
- Co to za tydzień porąbany? – wymamrotał pod nosem. – Najpierw ta noga Idy, potem piekło w sklepie, teraz korek i żywy święty Mikołaj… Do kawy w barku dodają jakieś używki, czy co?
Spojrzał w bok i jego wzrok trafił na wystawę niedużego sklepu udekorowaną choinkowymi lampkami. Układały się w napis: ŚWIĘTA IDĄ, ale widocznie żaróweczki w ostatnim ogonku wypaliły się, bo wyszło: ŚWIĘTA IDA.
- Nie wierzę – mruknął do siebie Mateusz. – Najpierw święty Mikołaj, teraz święta Ida… Matrix jakiś? Mojej Idzie do świętości daleko. Gdyby była taka święta, zajęłaby się wszystkim sama, a ja nie stałbym teraz w tym cholernym korku! Ja mam robić rachunek sumienia? – rozzłościł się nagle. – Sumienie akurat mam czyste! Święty się znalazł!
- Duży chłop z ciebie, a jak dziecko – usłyszał nagle cieniutki głosik, w którym dźwięczała nutka rozbawienia. – To był tylko przebieraniec ze sklepu. Prawdziwy święty Mikołaj odwiedza dzieci tylko we śnie. I to wybrane, nie wszystkie.
Mateusz podejrzliwie zlustrował wnętrze samochodu, ale nikogo nie dostrzegł.
- Rany boskie, z głodu mam omamy. Głosy słyszę…
- No, przecież tu jestem! – tym razem w głosie było wyraźne zniecierpliwienie.
- Gdzie? – Mateusz mimowolnie wytrzeszczył oczy.
- Tu! Zuzanka posadziła mnie na desce rozdzielczej, żebym cię strzegł w drodze. Wczoraj. Nie pamiętasz, jak się zastanawiała, gdzie mi będzie najlepiej?
Mateusz spojrzał na deskę i tuż obok kierownicy zobaczył dzieło swojej starszej córki. Ulepionego z ciasta solnego aniołka z pyzatą buzią, uśmiechniętymi ustami i wielkimi oczami, który zamiast skrzydeł miał doklejone kawałki starego boa Idy.
- To nieprawda – oświadczył stanowczo i potrząsnął głową. – To się nie dzieje. Po prostu jestem bardzo głodny i zmęczony… Ciasto solne nie gada…
- W ciągu roku może nie – zgodził się Aniołek. – Ale przed Świętami… W końcu i zwierzęta mówią w Wigilię. Dlaczego mam być gorszy?... To co? Będziesz robił ten rachunek sumienia?
- Do kawałka ciasta solnego?! – Mateusz popukał się w głowę. – Aż tak mi nie odbiło!
- Nie jestem tylko kawałkiem ciasta! – obraził się Aniołek i kichnął. – Przeziębiłem się przez ciebie! Właziłeś do samochodu na tym parkingu jak ostatnia łajza… Zuzanka przy lepieniu przelała na mnie swoją miłość do ciebie! Bo kocha tatusia! A kiedy ostatnio poświęciłeś jej trochę czasu?
- Przecież pracuję – burknął Mateusz obronnym tonem. – I to ciężko. Po to, żeby moje dzieci miały wszystko, co im potrzebne. Żeby nie miały gorzej niż inne.
- Tak? – Aniołek uśmiechnął się złośliwie. – A czego one potrzebują według ciebie? Najnowszych modeli komórek, zabawek z górnej półki, wakacji na Seszelach? Pamiętasz, jak byłeś mały i chodziłeś z ojcem puszczać latawce? One nie były ze sklepu. Sami je robiliście. Lubiłeś to? No, powiedz, lubiłeś?
- Wtedy były inne czasy – Mateusz wzruszył ramionami. – Ludzie wolniej żyli…
- Ale dzieci i wtedy i teraz tak samo potrzebują rodziców! – fuknął Aniołek ze złością. – To Ida zawozi Zuzankę do szkoły! Ida opiekuje się Tosią! Ida opowiada im bajki przed spaniem, czyta książki, odpowiada na wszystkie pytania!
- Bo ja pracuję, do cholery! – nie wytrzymał Mateusz. – Ona jest cały dzień w domu! A przy komputerze może siedzieć, kiedy dzieci śpią! Ja się nie rozerwę! Chętnie bym się z nią zamienił!
- Naprawdę? – Aniołek wydał usta z powątpiewaniem. – To dlaczego dzisiaj byłeś taki zły, że musisz sam robić zakupy?
- Bo… - Mateusz poczuł, że brakuje mu argumentów i zaatakował: - Uważasz, że Ida taka święta? Po cholerę lazła na tę ślizgawkę? Młodość jej się przypomniała? I co teraz? Moja matka zapowiedziała się na Święta; znowu będzie mi wypominać, że nie pytałem jej o zdanie, kiedy zdecydowałem się na ożenek!
- A to ty się żeniłeś, czy ona? – zainteresował się Aniołek. – Wiesz, co, Mateusz? Ida jest młoda. To ty jesteś stary.
- Jasne! – syknął, urażony do żywego, Mateusz. – Wiecznie młoda święta Ida!
- Panie, daj mi cierpliwości – westchnął nabożnie Aniołek i oznajmił stanowczo: - Teraz ja mówię, a ty masz słuchać. Kiedy urodziła się Zuzanka, przeniosłeś się do drugiego pokoju, bo musiałeś iść do pracy wypoczęty. Ida kupiła ci nawet stopery, żeby ci płacz dziecka nie przeszkadzał. To samo było z Tosią, tyle że spałeś na dole, bo już mieliście dom. To Ida użerała się z budowlańcami, bo ty nie miałeś czasu. Uważasz, że masz w domu wieloczynnościowego robota – zajmuje się dziećmi, sprząta, gotuje, robi zakupy, wysłuchuje twoich narzekań na nierzetelnych klientów, a po nocy pracuje. Wiesz, że jest wziętym tłumaczem? Widziałeś, na ilu książkach widnieje jej nazwisko? I ty mi mówisz, że ciężko pracujesz? Gdyby wyjechała na jeden dzień, nie wiedziałbyś, w co ręce włożyć!
Mateusz rzucił mu ponure spojrzenie. Bardzo mu się nie podobało to, co usłyszał.
- I jeszcze masz głupie pretensje, że matka ci dokucza – dobił go Aniołek. – A pomyślałeś przez chwilę, co wtedy czuje Ida?
- Nigdy się nie żaliła – mruknął Mateusz. – Staram się…
- O nic się nie starasz! – sapnął rozeźlony Aniołek. – Wszystko ci się należy! I rób tak dalej, a zostaniesz sam jak kołek! Nawet robot ma jakiś termin wytrzymałości!
Kakofonia klaksonów wyrwała Mateusza z ponurej zadumy. Nim ruszył, spojrzał spode łba na Aniołka, który wyglądał dokładnie na to, czym był – pomalowany farbami kawałek solnego ciasta. Odetchnął z ulgą, a potem się zaśmiał do siebie:
- No i zrobiłem rachunek sumienia… OK, stary. Bilans mamy, czas wyrównać konta…

Zmierzchało, kiedy podjechał pod dom. Wyciągnął torby z bagażnika i poszedł prosto do kuchni, skąd dobiegały radosne chichoty. Przy stole siedziała Ida z nogą na stołeczku, obok Zuzanka i Tosia. Wszystkie trzy kroiły jakieś słodko pachnące ingrediencje i wrzucały je do stojącej pośrodku miski.
To był dom. To była rodzina. Aniołek miał rację. Tego się nigdzie nie kupi.



środa, 27 listopada 2013

Konkurs świąteczny!


Nadchodzą święta, ferie, Gwiazdka a zwierzęta będą wyjątkowo wyraźnie mówić do tych, którzy nie rozumieli na co dzień. 
Dlatego zespół redakcyjny Kawiarenki "Książka zamiast Kwiatka" ogłasza świąteczny konkurs na wspomnienie wigilijne o zwierzaku. Krótkie, do 1800 znaków. Umieszczamy na stronie KzK na Facebooku pod zapowiedzią konkursu lub w komentarzu na blogu.
Nagrodą jest powyższy portret Łowcy Ptaków, znanego jako Zielonkawy Baron... wykonany w technice akwareli.
Rozstrzygnięcie konkursu - 6 grudnia 2013 roku...

wtorek, 26 listopada 2013

Mariusz Zielke kończy osiem zdań


1. Pierwszy idol.....
...brat, matka i ojciec.


2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi....
Mistrz i Małgorzata


3. Lubię w sobie...
...entuzjazm i spontaniczność.


4. Najbardziej nie znoszę....
...cwaniactwa i na siłę skupiania na sobie uwagi, jeśli nie mamy nic wartościowego do powiedzenia;


5. Brakuje mi...
...pieniędzy - chciałbym pisać tylko to co lubię pisać, nie przejmując się, czy to się sprzeda, czy nie sprzeda.

6. Humor poprawiam sobie...
...czytając, pływając, pijąc i robiąc parę innych rzeczy, o których nie wypada pisać


7. Gdyby nie było internetu...
...nie wiem, czy nie byłoby lepiej. Byłem kiedyś dziennikarzem bez internetu i to było dużo bardziej pracowite dziennikarstwo, a jednocześnie satysfakcjonujące. Wszystkiego trzeba było dotknąć samemu, zobaczyć na własne oczy. Teraz szybciej pozyskuje się informacje, szybciej można zebrać dokumentację do książek czy artykułów, ale jednocześnie nie są one tak pogłębione. Internet to świetna sprawa, ale jednocześnie wiele zagrożeń. Trzeba uważać, by nie dać się opleść siecią, bo ona może udusić w nas potrzebę zobaczenia świata na własne oczy.


8. Rozczulają mnie....
...oj, wiele rzeczy. Filmy, książki, muzyka – jestem dość łatwy do zmanipulowania. No i oczywiście bieda, krzywda, dzieciaki, zwierzaki. Najbardziej mnie bierze, jak udaje się ludziom pokonywać przeszkody i dzięki różnym talentom pokazywać innym, że da się, że można, że nie trzeba się załamywać, tylko próbować samemu poprawić swoje położenie.

niedziela, 24 listopada 2013

Grodzisko w Dolinie Prądnika.

Wielokrotnie szedłem boso na ślizgawkę po to tylko, żeby przekonać się, że bosy człowiek się nie ślizga, zupełnie jakby skóra miała jakieś specjalne zabezpieczenia. Potwierdziło tę opinię również kilka kilometrów po zalanym wodą lodzie w Slovenskim Raju, kiedy to moja Ilonka w trekkingowych butach jechała co krok a ja trzymałem się pewnie na nogach. Dlatego okropnie się zdziwiłem, kiedy na podejściu pod Grodzisko zacząłem zsuwać się równiutko jak na łyżwach.


Na szlak weszliśmy koło młynów - ostro w górę zaśnieżoną ścieżką. Na samym jej początku jak zwykle wsadziłem klapki do kieszeni plecaczka, zrobiłem kilkanaście kroków po śniegu i .... zaczęło się. Kilka kroków... zjazd. W porządku, pójdę obok ścieżki. Nic z tego. Też jadę. Ścieżka jest pochyła, pokryta nieudeptanym śniegiem - powinienem przejść bez problemu.


A jednak jadę w dół i coraz trudniej mi się zatrzymać, bo trafiam na odcinki, które już wyślizgałem. Sytuacja robi się mało śmieszna. Kilka metrów pode mną jest droga. Jeśli się rozpędzę chociaż trochę, to nie zatrzymają mnie te badylki, które rosną wzdłuż ścieżki. Mam spore szanse na nieprzyjemny upadek.
Chyba wiem, co się dzieje: jest temperatura bliska zera. Tam, gdzie leży śnieg jest troszkę zimniej ale jak tylko wyjdzie słońce - śnieg zaczyna się topić. Moja skóra jest gorąca, jak to zwykle przy spacerze po śniegu. Topię śnieg pod sobą, gdzie tylko postawię stopę. Na tej stromiźnie oznacza to szybki zjazd. Gdyby temperatura spadła poniżej zera, pewnie nic by się nie stało.
Chcąc nie chcąc wkładam klapki. W nich przynajmniej nie topię śniegu. Docieram poza najgorsze kilka metrów, aż do schodków z drewnianą poręczą.


Z góry schodzi rodzina wracająca z kościoła. Też mają problem ze śliską ścieżką, dlatego pilnie patrzą pod nogi. Pierwszy doszedł do mnie ojciec:
- Nie zimno panu w sandałach?
- Ja jestem gorący chłopak.


Tłumaczę, jak to ze mną jest ale mi nie wierzy do końca. A może po prostu uważa to za dziwactwo. Rozmawiamy przez chwilę o hartowaniu i zdrowiu - do momentu nadejścia jego małżonki, która usiłowała bezpiecznie zejść po stromej ścieżce. Jak mnie zobaczyła - prawie upadła, bo z wrażenia zapomniała o patrzeniu pod nogi.
- Rany boskie, pan się zaziębi!
Tłumaczę jej, że to dla zdrowia: hartuję się i tak dalej. Argument do niej trafił ale i tak jest z lekka wstrząśnięta pomysłem, więc dodaję, że chodzę tak już kilka lat i przestałem chorować. Z pomocą przychodzi moja małżonka, która bynajmniej nie wygląda jak żona wariata – jej potwierdzenia wypadły przekonywająco.
Ale przede mną jeszcze ich prawie dorosła córka. Mówi tylko:
- Jezus – Maria...
Poddaję się:
- Skoro panią tak wstrząsają moje buty, to w porządku. Już je ściągam.
Macham im klapkami na pożegnanie i idziemy pod górę. Na szczęście już przestałem się ślizgać i droga jest naprawdę przyjemna, zresztą to w ogóle jedna z najprzyjemniejszych tras na krótki spacerek poza miastem.


Widok na Dolinę Prądnika jest wspaniały przy każdej pogodzie, idzie się po ścieżce a nie po asfalcie, no i można w każdej chwili zejść na trawę czy luźny śnieg, jeśli ktoś ma taki stosunek do butów jak ja. W gruncie rzeczy nie ma w tym nic niezwykłego – większość ludzi woli rzucać śnieżkami bez mokrych rękawiczek, więc dlaczego nie zastosować tego do przemoczonych butów?
Kiedy ludzie pytają mnie o moje hobby, zwykle zazdroszczą korzyści: poprawy zdrowia, sprawności, przyjemnych wrażeń, luzu. I zawsze boją się, co powiedzieliby inni, gdyby ich zobaczyli?
Z doświadczenia wiem, że prawdopodobnie ostrzegliby przed szkłami na drodze i zapytali, czy nie zimno. I podziwialiby. Reakcje negatywne zdarzają się bardzo rzadko.
Schodzimy z punktu widokowego – chcemy obejrzeć pustelnię błogosławionej Salomei i kościółek obok.


Przy kościele spotykamy księdza:
- O! Święty Franciszek wiecznie żywy?
- Nie trzeba się dziwić, trzeba naśladować!


Podobnie jak wielu innych ksiądz uważa, że jest na to za stary i nie ma zdrowia. Nie uwierzył w argument, że chodzenie boso wzmacnia zdrowie. Ksiądz tak niewierzący wydaje mi się egzotyką ale i tak nam się miło gadało - o błogosławionej Salomei i świętej Jadwidze. Potem każdy idzie w swoją stronę.
Myślę trochę o obydwu paniach.
Święta Jadwiga szokowała surową ascezą, pomimo której (a może dzięki niej?) dożyła późnego wieku w doskonałym zdrowiu. Ludzie nie mogli uwierzyć, że osoba posiadająca na własność CAŁE ich otoczenie rezygnuje ze wszystkiego, na czym im zależy. Oficjalnym powodem była pokuta dla odkupienia nieszczęść, które dotknęły jej bliskich w Niemczech – jednak prawdziwych przyczyn było pewnie więcej.
Książę Henryk próbował poprzez spowiednika nakłonić ją do zjedzenia mięsa od czasu do czasu i noszenia butów. Mięso jej zaszkodziło (była wtedy od kilkunastu lat wegetarianką) a buty nosiła... przywiązane do paska, godząc w ten sposób posłuszeństwo wobec męża, spowiednika i własne upodobania. Nadaje się nieźle na patronkę chodzących boso. Władcza, uparta i ekscentryczna – miała charakter gwiazdy na kilkaset lat przed powstaniem popkultury.


Jej kuzynka Salomea, która założyła sobie pustelnię w tym miejscu, nie imponowała tak osobowością.
Z pewnością jednak miała świetny gust – widać to i fundowanych przez nią dziełach sztuki i w samej pustelni wybudowanej na wysuniętej ponad dolinę skale.


Dzisiaj można dojechać tam samochodem, w jej czasach ta jedyna droga była mniej wygodna.
Przez rozmowę z księdzem wylądowaliśmy duchem w XIII wieku. Obchodzimy kościółek szukając śladów tej epoki. Nie jest łatwo. W średniowieczu okolica stale płonęła a wojna goniła wojnę – zakonnice nie wytrzymały tu długo. Na ich usilne prośby Władysław Łokietek przeniósł je do Krakowa.
Przez kilkaset lat miejsce stało puste, obecny kościół zbudowano na fundamentach romańskiego w drugiej połowie XVII wieku.


Zwiedziliśmy już go latem - i dobrze, bo tym razem był zamknięty. W każdym razie trzeba sporo wysiłku, żeby wyobrazić sobie stan z czasów Piastów. Oglądamy kamienne rzeźby na obwodowym murze, potem mały Ogrójec na tyłach. Śnieg jest ubity i niezbyt śliski, nie dostarcza nowych wrażeń.


Za kościołem jest obelisk na kamiennym słoniu i trzy groty modlitewne, a znacznie niżej, na krawędzi skały – pustelnia księżnej Salomei. Schodzę do słonia, żeby ze „słoniowego punktu widzenia” zrobić zdjęcie kościoła. W tym momencie orientuję się, że mnie ktoś łapie w obiektyw. Małżeństwo – o tyle nietypowe, że rolę paparazziego wzięła na siebie pani chowająca się za mężem i rogiem budynku. Całkiem poważnie pytam ją o legitymację prasową i informuję, że jeśli takowej nie posiada, to niestety musi wykupić zgodę na fotografowanie mnie u mojego agenta. Przez moment speszyła się okropnie, potem śmiejemy się z tego oboje. Rozmawiamy przez chwilę, przyłącza się do nas Ilonka. Spacerowanie boso przyciąga ludzi: ciekawi, intryguje, prowokuje do rozmowy. Gdybyśmy szli w jedną stronę, gadalibyśmy cały dzień. No, ale oni idą w swoją stronę a my schodzimy na dół – po różańcowych schodkach do pustelni.


To najstarszy i najmniejszy budynek w tym miejscu. Podobno przez kilkaset lat był tylko remontowany, bez znaczących modyfikacji. To największy ślad księżnej Salomei tutaj.



Murowana chatka z trzema pokoikami i kamiennym łóżkiem przytulona do skały. Wydaje się ciasna... ale czy tak naprawdę potrzeba więcej miejsca na sen i modlitwę?
Wracamy wyżej, do grot modlitewnych i tarasu widokowego za nimi.


Jemy śniadanie z widokiem wzdłuż doliny Prądnika. Co chwilę odzywa się kruk, który przegania jakiegoś mniejszego drapieżnika. Nagle uświadamiamy sobie, że księżna Salomea musiała często siadać w tym miejscu. Pewnie miała wówczas szerszy widok, bo pustelnię i dom zakonny otaczały fortyfikacje a przy nich z reguły karczowano drzewa. Mieszkała w domu z pięknym widokiem, nie podlegała dworskim rygorom, ubierała się skromnie ale wygodnie, nie jadła mięsa... tylko czy to jest zbyt wielkie wyrzeczenie? Czy był wyrzeczeniem ślub czystości w małżeństwie? A może uwolnieniem się od tego, co nie sprawiało jej przyjemności?


Ostatecznie księżniczki wydawano za mąż w wieku dwunastu lat – zdecydowanie za wcześnie na cieszenie się seksem, zazwyczaj za młodych wojowników, czyli w najlepszym razie - wiecznie napalonych brutali. W wieku 18 lat zwykle miały za sobą kilka porodów i serdecznie dość męża. I nigdy nie kierowano się ich opinią co do człowieka, z którym miały spędzić życie.


Poza tym rodzina książęca zawsze jest zagrożona atakiem, zawsze na oku stada służących i odpowiada za wszystko, łącznie z suszą i głodem. A bogactwo? Kiedy pewien grecki władca zapytał filozofa , czy widział kiedykolwiek coś piękniejszego niż jego dwór, otrzymał odpowiedź: Owszem, koguty i bażanty. Bogactwo imponowało chłopom, urodzona i wychowana w nim księżniczka mogła mieć powyżej uszu.
Księżna pani nie wyjdzie o poranku boso na łąkę, bo służące ubiorą ją w bogate szaty stosowne dla pozycji. Nie zje w ciszy świeżego chleba z masłem, bo to takie plebejskie. Nie pomodli się w ciszy, bo każdy jej gest ma być widowiskiem i wzorem dla jak największej rzeszy osób. Wyobrażam sobie życie supergwiazdy, która mieszka ze stadem paparazzich i nawet nie może się na nich skrzywić - za to musi bezwzględnie ulegać ich gustom. Tylko klasztor mógł ją od tego uratować.
Może śluby zakonne były sposobem na to, by w spokoju ducha spędzić resztę życia na prostych zmysłowych przyjemnościach?


Do samochodu wracamy inną drogą – prowadzącą w dół, dochodzącą do asfaltówki. Ale póki co idziemy czymś w rodzaju wąwozu z drzewami po obu stronach. Na uboczu przycupnął sobie maleńki drewniany domek – stary, zgarbiony, pokryty wapnem, pomalowany na niebiesko. Nagle zauważam w śniegu wykopane korytarzyki – to norniki albo myszy polne zbudowały sobie myszostradę. Zaglądamy w mysi świat, którego pewnie bym nie zauważył w butach, bo buty zwalniają od obowiązku patrzenia pod nogi.
Niby człowiek ma oczy w głowie. Ale patrzenie stopami poszerza pole widzenia.






piątek, 22 listopada 2013

Grzegorz Kozera kończy osiem zdań...


1. Pierwszy idol.....
Włodzimierz Lubański. I Ryszard Szurkowski. W dzieciństwie, gdy graliśmy na podwórku w piłkę, każdy chciał być Lubańskim. A gdy graliśmy w kapsle, każdy chciał mieć w drużynie Szurkowskiego. Z postaci nierzeczywistych w tamtym czasie imponowali mi Szarik oraz Hans Kloss.


2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi....
Komedie Szekspira zebrane w jednym, dość opasłym tomie. U Szekspira jest wszystko to, co było potem w literaturze.


3. Lubię w sobie...
Ironię i sarkazm. Niestety, czasami przegrywają z sentymentalizmem.


4. Najbardziej nie znoszę....
Chamstwa, buractwa i głupoty. Zazwyczaj występują wspólnie.


5. Brakuje mi...
Świętego spokoju. Pocieszające, że z każdym rokiem mam coraz bliżej.


6. Humor poprawiam sobie....
Dawno temu alkoholem, teraz muzyką.


7. Gdyby nie było internetu...
Byłoby ciężko, jednak człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja.


8. Rozczulają mnie...
Dziadkowie zajmujący się wnukami. A także małe zwierzęta.

wtorek, 19 listopada 2013

Robert Ziółkowski kończy osiem zdań


1. Pierwszy idol.
Chyba Winetu, ale nie z niemieckim dablingiem! Uwielbiałem trylogie Szklarskich i oczywiście Geronimo -ostatniego wolnego Apacza. Całymi dniami włóczyłem sie po okolicznych lasach, żałując że nie mogę być nad Rio Grande!

2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi...
Ojciec Chrzestny. Doskonała proza! A do tego niesamowity przekaz czasów i życia w czystej postaci.

3. Lubię w sobie...
Generalnie lubię siebie. Sporo czasu trwało zanim do tego doszedłem i teraz uważam, że jestem dokładnie taki jaki powinienem być. Co szczególnie? Chyba potrafię słuchać ludzi...

4. Najbardziej nie znoszę...
Głupoty. Tępej głupizny, która bezmyślnie rani innych.

5. Brakuje mi...
Nie wiem, czy mi czegoś brakuje? Cieszę się z wszystkiego co mam. Jak coś mnie opuszcza, pozwalam mu odejść. I choć może zabrzmi to nieco egoistycznie- zawsze mam siebie.

6. Humor poprawiam sobie...
...Idąc do lasu. Wtapiam się w niego. po chwili przychodzi harmonia i spokój. A za nimi humor.

 7. Gdyby nie było internetu...
...Pisałbym listy, czytał, robił milion różnych rzeczy, które zresztą robię teraz. To narzędzie, cenne ale tylko narzędzie.

 8. Rozczulają mnie...
Mnóstwo rzeczy i istot. Od ludzi po zwierzęta. Dzieci. Ich chęć poznawania, szczerość i naiwność. Przyroda. Kiedy zobaczyłem goryle w Bwindii, zaparło mi dech. Gdy białogrzywy samiec spojrzał mi w oczy zobaczyłem, historie tysięcy lat i wszelkie możliwe uczucia. To było warte dziesiątek zainkasowanych ukąszeń doznanych w ugandyjskim lesie deszczowym! haha.

sobota, 16 listopada 2013

Zemsta Belzebuba - Małgorzata Kursa



Ludzie są dziwni. Zamiast czterech łap mają tylko dwie do chodzenia. Co prawda raz widziałem Dużą na czworaka, kiedy rozsypała jej się torebka z fasolą, ale to był żałosny widok. Ani gracji, ani wdzięku. Wąsy też miewają tylko niektórzy i w zasadzie żadnego z nich pożytku. Kocie wąsy to ozdoba i nasz radar. Jak do tej pory słyszałem od Dużej tylko o panu Wołodyjowskim, który potrafił nimi poruszać. Ale to żadna sztuka przecież. Ogonów ludzie też nie mają. No i skąd uczciwy kot ma wiedzieć, w jakim są humorze? Dużą już wyczuwam, ale z Dużym mam kłopoty.
Duży to w ogóle dziwny jest. Strasznie głośno gada, o byle co się wścieka. No, co ja poradzę, że gazeta tak fajnie szeleści? Że się podarła, zanim przeczytał? To najpierw trzeba było przeczytać, a potem kłaść na stole. Wiadomo, że to, co leży na wierzchu, przeznaczone jest dla wszystkich domowników, czyli głównie dla mnie…
A, zaraz. Nie przedstawiłem się i może jeszcze nie wiecie, kim jestem. Proszę uprzejmie. Nazywam się Belzebub. Że nieładnie? Bo ja wiem. Czarny jestem jak smoła, tylko oczy w tej czerni widać. Duży mówi, że gadzie, ale on prostak i się nie zna. Złote mam oczy. Wielkie i bardzo wymowne. Wystarczy, że popatrzę na Dużą i ona od razu wie, czego chcę. Długo to trwało, ale wreszcie ją wytresowałem.
Więc nazywam się Belzebub i jestem kotem. Ten idiota Duży nazywa mnie Bubkiem, co mnie wkurza. A Duża myśli, że znalazła mnie pod drzwiami i często opowiada, jaki byłem zabiedzony i na ostatnich łapkach dowlokłem się do nich, a ona mnie odchuchała. Myśleć sobie może, ale prawda jest taka, że to my, koty, wybieramy sobie ludzi. Ja wybrałem Dużą. 
Bo Dużego nie lubię. Nie dość, że rozdarty, to jeszcze egoista do kwadratu. Wielkie mecyje, że mu kanapkę zjadłem. Było się o co wściekać. Głodny nie chodzi, bo mu Duża pod nos ciągle coś podtyka. I wcale nie zjadłem kanapki. Chleb mu zostawiłem, a tym kawałkiem szynki, co wcześniej na nim leżał, i tak by się nie najadł.
No i Duży jest tępy. Zaczyna mi już brakować cierpliwości do jego tresury.
- Zabierz tego czorta! – wrzeszczał wczoraj do Dużej, kiedy odkrył, że mu nasikałem do kapci. – Albo on, albo ja! Masz się go pozbyć!
I o co było się awanturować? Przecież nie zrobiłem tego dla przyjemności (te jego kapcie śmierdzą), ani złośliwie. Dałem mu tylko do zrozumienia, kto tu rządzi. Nie załapał, ale to moja wina, że gamoń? A już z pewnością nie powinien był rzucać we mnie tym kapciem. Przysiągłem sobie bowiem wtedy, że się zemszczę.

Kiedy Duży dziś wrócił z pracy, uznałem, że lepiej nie rzucać mu się w oczy. Zwłaszcza, że wychowawczo obsikałem mu buty do biegania, które rzucił rano w kąt przedpokoju. Nie miałem pewności, czy zrozumie aluzję. Na wszelki wypadek wskoczyłem na szafę i przycupnąłem między dwiema dorodnymi paprociami w ciężkich donicach. I dobrze zrobiłem, bo zaraz po obiedzie zadźwięczał domofon i Duża wpuściła dwunożnego, który mi się okropnie nie podobał. Z góry widziałem tylko jego łysą glacę, ale ton głosu nie był przyjazny. Ja jestem mądry kot, więc od razu wyczułem, że coś jest nie tak. Duża wyglądała na przerażoną, trzęsła się jak osika i miała łzy w oczach. Łysy domagał się kasy i machał Dużemu przed nosem wielkimi łapskami, a Duży próbował go uspokoić.
- Twój braciszek mi wisi szmal! – warknął Łysy takim tonem, że mi sierść na grzbiecie stanęła. – Rodzina to rodzina. On nie ma, ty masz. Dasz za niego i się zmywam.
- Człowieku, czy ja wyglądam na milionera? – Duży próbował negocjować. – Od nikogo nie pożyczałem! Mam spłacać cudze długi? Nie stać mnie na to!
- Stać – stwierdził Łysy stanowczo. – Gadał, że sprzedałeś garaż po ojcu…
- Połowę oddałem bratu! – oburzył się Duży.
- I dobrze. A drugą połowę oddasz mnie i twój brat będzie miał czyste konto… Ruchy, koleś, ruchy, bo mnie się śpieszy! Kasa do rączki i już mnie nie ma.
- Przecież nie trzymam tego w domu, tylko na koncie! – jęknął przerażony Duży.
- Nie ma problemu – Łysy wyjął z kieszeni nóż i uśmiechnął się paskudnie. – Ty skoczysz po kasę, a ja się zaopiekuję twoją panią. Żeby ci nic głupiego do łba nie przyszło… No, śmigaj!
Wysunąłem ostrożnie pyszczek spomiędzy paproci i zobaczyłem, że Duża osuwa się na fotel i patrzy błagalnie na Dużego. Pewnie miała nadzieję, że coś zrobi. Iii tam. Bohater to on jest, jak się znęca nad porządnym kotem. Teraz stał blady, łydki mu drżały, a po twarzy spływał pot. Uznałem, że trzeba wziąć sprawy w swoje łapy, nim całkiem się skompromituje. Tępy, bo tępy, ale też samiec i należy do mojego stada.
Odkąd zamieszkałem u Dużych, głodny nie chodzę. Trzeba przyznać, że Duża mi nie żałuje i miskę zawsze mam pełną, a że lubię sobie zjeść… No, cóż. Jestem sporym kotem. Duża była zaskoczona, kiedy pozwoliłem się zważyć i okazało się, że mam dwanaście kilo żywej wagi. Kiedy mam ochotę przesunąć coś, co mi przeszkadza, robię to bez wysiłku. Zdążyłem już tym sposobem uszczuplić nieco inwentarz martwy, który zgromadziła Duża (zupełnie niepotrzebnie, moim zdaniem; po co komu tyle rzeczy?).
Doniczki były duże i ciężkie, paprocie rozłożyste. Trudno, osobiście nic nie mam do roślin, ale jedną musiałem poświęcić. W końcu jestem odpowiedzialny za te dwie przerażone dwunożne łajzy. Przez chwilę, co prawda, miałem ochotę skoczyć Łysemu na tę glacę i wypróbować możliwości swoich pazurów, ale zrezygnowałem. Śmierdziało od niego czymś obrzydliwym, a ja mam czuły węch.
Z wielką przyjemnością roztrzaskałbym tę donicę na Dużym, ale stał za daleko od szafy. Zresztą, w tym momencie bardziej nie lubiłem Łysego. Oparłem się więc całym ciałem o ceramiczny pojemnik i poczułem, jak się przesuwa ku brzegowi szafy. Łysy bardzo inteligentnie ustawił się tak, że nie mogłem spudłować. Jeden ruch i donica z zieloną zawartością wylądowała na jego świecącym łbie. Łysy chrząknął dziwnie i z łomotem runął na podłogę. Kawałki donicy rozprysnęły się po dywanie, a zielony pióropusz paprotki spoczął na jego piersi. Bardzo dekoracyjnie, moim zdaniem.
Duża wrzasnęła przeraźliwie, a Duży zastygł jak kamień i wytrzeszczonymi oczami gapił się na powalonego przeciwnika. Ja usiadłem na skraju szafy i, bardzo z siebie zadowolony, zacząłem myć futro. Nieco się zmierzwiło przy tej robocie, a lubię wyglądać elegancko.
Ludzie naprawdę są dziwni. Duża poderwała się z fotela i zaczęła pląsać wokół Łysego, jakby odprawiała jakiś dziwaczny rytuał. Pomiędzy kolejnymi podrygami, jęczała:
- Matko Boska, co my teraz zrobimy?! A jak on nie żyje?! Ta donica była duża! Belzebub go ubił, a my pójdziemy siedzieć!
I tu Duży – co niechętnie przyznaję – pokazał klasę. Złapał Dużą za ramiona, potrząsnął nią, by oprzytomniała, wcisnął jej do ręki to małe pudełko, do którego wszyscy dwunożni gadają bez umiaru, i rozkazał:
- Dzwoń na policję!
- Na pogotowie chyba?!
- Na policję, mówię! Szybko! Zanim się ocknie!

Dwóm policjantom, którzy przyjechali po kwadransie, gęby się uśmiechnęły, kiedy zobaczyli, kto poniewiera się po naszej podłodze.
- Nie wierzę własnym oczom! Toż to Łysol we własnej osobie! – jeden zepchnął nogą paprotkę i trzepnął nieprzytomnego po upapranej ziemią gębie. – Hej, Łysol! Pobudka! Zmieniamy adres!
- My mu nic nie zrobiliśmy, przysięgam! – powiedziała Duża drżącym głosem. – To Belzebub… Zrzucił tę doniczkę i …
- Belzebub? – policjant popatrzył na nią dziwnie, ale drugi trącił go w ramię i wskazał na szafę. – A, kocur! Piękny! Faktycznie, czarny jak sam diabeł… I mądry. Gdyby pan wrócił z pieniędzmi, zabrałby kasę i załatwił was oboje. Narozrabiał w Anglii i Angole domagają się jego ekstradycji. Szukali go po całej Europie listem gończym, a on przywarował w rodzinnych pieleszach i pewnie kombinował, gdzie i za co prysnąć dalej… Macie szczęście. Temu kotu to powinniście na kolanach dziękować!
No, proszę. Glina, a mądrze gada. Udawałem, że mam gdzieś te pochwały, obserwując ich z góry obojętnym wzrokiem, ale byłem z siebie dumny. Ocaliłem swoich dwunożnych.

Powiem Wam na koniec, że właściwie to dobrze, że ludzie nie grzeszą rozumem w nadmiarze. Gdyby Duży wiedział, że przez chwilę zastanawiałem się, czy to na niego nie zwalić tej doniczki, miałbym przechlapane. A tak? Zostałem domowym bóstwem. Naprawdę. Już nie muszę Dużemu obsikiwać butów. Sam mi podtyka różne ludzkie smakołyki, a kiedy chcę odpocząć na jego ulubionym fotelu, bez protestu przenosi się na kanapę. Docenił mnie wreszcie.
Bo ludzi trzeba sobie wychować, a wtedy wszyscy są zadowoleni. I oni, i my, koty. Miau…

piątek, 15 listopada 2013

Suchmielce czyli o fotografii i problemach estetycznych

Zapisałem kilka jesiennych przemyśleń o estetyce... a że jestem też redaktorem KzK - pozwalam sobie je udostępnić i tutaj.

Suchmielce, chaberdzie, badyle i takie tam śmieciowe poprodukty letniego rozwoju oraz zachmurzenie duuuuuuże lub umiarkowane, tudzież duchota i deszcze przelotne (czyli takie przelatujące z góry na dół w dużych ilościach) to główne składniki naszej jesiennej pogody. Podkreślam - jesiennej, bo złota polska jesień to nie to samo, co jesień-jesień.
Stanowią one podstawowy problem fotograficzny przy ogólnonarodowym upodobaniu do kolorów żywych i jaskrawych. No, bo jak tu zrobić dobrą fotkę z samych odcieni brązu?


Jako nastolatek próbujący uczyć się sztuki pstrykania czytałem wielokrotnie o tzw. fotografii wyżowej, czyli takim specjalnym rodzaju pejzażu opartym wyłącznie o pogodę i światło występujące podczas wyżów barycznych. Klarowne, jasne światło, intensywnie niebieskie niebo, nasycone barwy... i wysiłek fotografa włożony w pokazanie Polski, jakby to były Hawaje. Można powiedzieć, że nauczyłem się lekceważącego stosunku do takiej fotografii wcześniej niż obsługi aparatu.
Dzisiaj uważam to za cokolwiek szczeniackie, ale wtedy miałem silne parcie, żeby robić zdjęcia będące zaprzeczeniem fotografii wyżowej.

W sumie - wyszło mi na dobre: kiedy człowiek próbuje świadomie zaprzeczać jakimś zasadom - uczy się przede wszystkim, jak działają zasady. Łatwo o tym gadać w przypadku praw i regulaminów ale tu trzeba przełożyć zasady na obrazek. A to już inny stan świadomosci.
A zatem: niebo zachmurzone, słabe kontrasty, jednolita gama barwna.


Czy to są ograniczenia, czy szanse?
Co pozostaje, jako narzędzia do budowania obrazu, skoro nie ma bogactwa kolorów ani mocnych kontrastów?
Ano niemało.
Po pierwsze: rytm delikatny...


... albo tak intensywny, że prawie jednolity i zatarty.


Rytm mozna zbudować elementami prostymi albo zakrzywionymi. W tym drugim wypadku bywa zabawniej.



Można też mieszać elementy rytmiczne.


Po drugie: kontrast faktur i ich stopniowanie od badyla do puchu.


Oczywiście same badyle też mają spory potencjał, mianowicie są wyrafinowaną konstrukcją geometryczną. Nic, tylko zakomponować.



Można wykorzystać ich formę agresywną...

... albo przyjemnie pluszową.


Ewentualnie można się nimi pokłuć.



wtorek, 12 listopada 2013

Idę sobie do diabła czyli pielgrzymka do Diabelskiego Mostu.

Nauczyłem się, że cud spotyka tylko tych, którzy są gotowi na takie spotkanie. Człowiek, który nie patrzy w odpowiednią stronę - niczego nie zobaczy. Wiele ciekawych rzeczy leży wprost pod nogami. Nieciekawych też: kto nie uważa, ten wdepnie. Dobrze jest podejść do wyprawy z uwagą, przygotować się psychicznie jak do pielgrzymki: pomaga, jeśli zdejmiemy buty i opuścimy głowę.

Klasztor na górze i Dolina Eliaszówki

Wiele razy byłem w okolicy klasztoru karmelitów nomen-omen bosych w Czernej i ciągle tam wracam. Powodów jest kilka a z każdą kolejną wizytą ich przybywa.
Tym razem podjąłem kolejną desperacką próbę sfotografowania mostu zwanego Diabelskim.



Zadanie niełatwe ze względu na specyficzne położenie budowli: w gęstym lesie - tylko w niektórych porach roku liście nie zasłaniają widoku w stromej dolinie Eliaszówki.
Tym razem też tak było: pogoda piękna, ale most nieoświetlony. Idę na górę żeby poczekać spokojnie na zmianę.




Ten konkretny klasztor zaprojektowano właśnie w tym celu: aby zakonnicy przeczekali trudny dla siebie czas, znaleźli spokój, wzmocnili ducha a potem ruszali do dalszych zadań. Reguła była bardzo surowa ale nikt nie spędzał całego życia według jej wskazań.


Z góry wygląda jak kwadrat z wpisanym krzyżem: cztery dziedzińce to izolowane cztery ogrody. Całą posiadłość klasztorną otacza mur z polnego kamienia, przez jej środek płynie Eliaszówka, z jednej strony stromy wąwóz dodatkowo chroni zakonników przed światem zewnętrznym. W lesie, w obrębie muru stały pustelnie dla tych, którzy potrzebowali więcej ciszy i skupienia, niż daje wspólny dom zakonny.
Dzisiaj dojeżdżamy tam wygodną asfaltówką, kiedyś w jej miejscu były bagniste brzegi potoku a funkcję jedynego dojścia pełnił wąski kamienny most łączący brzegi doliny.



Nad bramą klasztorną napis „SILENTIUM”- CISZA.





Za bramą nowoczesny posąg Eliasza i sympatyczny pomniczek kruka strzegącego źródła. Na rozgrzewkę robię mu kilka portretów.
 
Z drogi krzyżowej wspinającej się na wzgórze jest świetny widok na budynki, chcę to wykorzystać.

Bosa via dolorosa czyli droga krzyżowa dla tych, co bez butów.

Mijam dwie babcie w obowiązkowych beretach wychodzące z kościoła . Jedna z nich spojrzała na mnie i zaczęła nerwowo szturchać drugą, żeby pokazać jej dziwowisko:
Szept miała raczej sceniczny - Wariat! Wariat!
Odwracam się, kłaniam lekko i bardzo głośno mówię do niej:
- Nie, proszę pani. Nie wariat. Karmelita bosy.




Wchodzę na drogę krzyżową. Dosłownie i w przenośni – ścieżkę wysypano żwirkiem o ostrych krawędziach. Postanawiam być twardy, w końcu zależy mi na zdjęciach. No i mogłoby być gorzej – mnie tam na końcu nikt nie ukrzyżuje.
Godzinę później schodzę na leśną ścieżkę. Mam pół setki udanych widoków klasztoru, kolana miękkie jak gąbka i stopy gorące od superintensywnego masażu żwirkiem. Chodzenie boso poprawia krążenie. Chodzenie boso po żwirze... to rodzaj szaleństwa. Czuję się jakbym mógł zapalić papierosa od własnej skóry.

Leśne przyjemności

Po drugiej stronie parkingu zaczynają się ścieżki przez las. Jedna z drewnianymi poręczami schodzi brzegiem stromego wąwozu, druga prowadzi na coś w rodzaju grani ponad doliną.



Idę tą drugą – z grani jest doskonały widok w dół. Wybrałem dobrze – niedawno ktoś tam ścinał drzewo i na ziemi leży warstwa miękkich wiórów. Niestety zdjęcia wychodzą kiepsko: zbyt wielki jest kontrast pomiędzy ciemnym lasem a smugami światła. A może po prostu nie mam pomysłu na tę fotkę, za bardzo cieszę się z nagrzanej słońcem ścieżki.
Schodzę w dół, znajduję dróżkę prowadzącą do asfaltu. To zabawne, jak przyjemnie się odbiera różnice między ciepłem korzeni drzew i suchych liści albo między cieniem i światłem. W którymś momencie dociera do mnie, że tym sposobem światło odbieram nie wzrokiem a dotykiem.
W ogóle ta niewielka ścieżka oferuje mnóstwo wrażeń: zaczynają na niej kwitnąć przylaszczki i inne kwiaty a korzenie drzew na skałkach przybierają dziwaczne formy. Przecinam asfaltową drogę na dnie doliny i schodzę nad Eliaszówkę.



Mini dżungla

Ścieżki zaniosły mnie około kilometra od mostu, który chcę sfotografować. To nie przypadek. Zamierzam dojść do niego od dołu i powoli. No i uwielbiam iść strumieniami.



Droga na dnie wąwozu kiedyś pewnie była wyzwaniem dla furmanek, zależnie od tego, ile z niej zabrał strumień na wiosnę. Obecnie to wygodne połączenie dla kilku miejscowości. Brzegi są miękkie i zimne, woda też jest zimna – Eliaszówka cały czas płynie w cieniu. Po żwirowej drodze krzyżowej szukałem takiego chłodu.


Gdyby nie rośliny, byłoby to miejsce błotniste, jednak w obecnej postaci idzie się po dywanie z kwiatów. Z rzeczki cała dolina wygląda inaczej – wydaje się szersza i bardziej dzika. Na dnie mogą być niespodzianki w rodzaju bardzo głębokiej dziury, więc idę wolno. Ale nigdzie się nie spieszę.
Brzegi dość gęsto pokrywają kwitnące zawilce na zmianę z czymś fioletowym, czego nie umiem rozpoznać. Leżące w wodzie pnie porosły mchem. Wysoko nade mną jest klasztor ale stąd widać tylko szczyt wieży. Wreszcie docieram do mostu.

Diabelski most



Miejsce jest dość niezwykłe. Prawie osiemnastometrowej wysokości siedemnastowieczny kamienny most to nie jest typowy polski zabytek. A jednak zbudowano tu coś takiego – z daleka od ważnych szlaków handlowych: jedyną drogę do klasztoru na uboczu, łączącą ukryte w lesie pustelnie z kościołem a przy okazji też służącą do transportu dziesięcin. Podchodzę do niego od wody. Prezentuje się monumentalnie na tle nieba, mimo że zostały z niego tylko resztki. Kiedyś stały na nim posągi świętych, na samym szczycie biegła drewniana nawierzchnia, pozostały też ślady spiętrzenia wody, tak, jakby most był zarazem młynem.


Sto dwadzieścia metrów drogi wiszącej w powietrzu ponad doliną, z imponującą bramą i budynkiem przy niej, z młynem... W dodatku do 1805 roku klasztor był zamknięty – na mocy papieskiego dekretu wstęp mieli tylko zakonnicy. Chłopom z okolicznych wsi ta budowla musiała wydawać się czymś nadnaturalnym. Nic dziwnego, że powstawały o niej legendy. Jedna z nich głosi, że przy moście diabeł ukrył skarb. W Wielki Piątek można go odnaleźć, ale ten, kto spróbuje bez skutku – umrze.
Mam z tym mostem osobiste przeżycie. To pod nim po raz pierwszy próbowałem spacerować boso po śniegu. Od tamtej pory całkowicie przestałem się przeziębiać.
Jeśli policzę, ile wcześniej wydawałem pieniędzy na leczenie każdej zimy: 3-4 wizyty u lekarza, antybiotyki po kilka stów za każdym razem – wychodzi zauważalny grosz. Już długo zostaje w mojej kieszeni. Może nie diabelski skarb ani wielka fortuna... Ale jednak. Czy to diabelski dar? A może łaska boska za pielgrzymkę boso do pustelni? Kto wie...