środa, 26 lutego 2014

Monika Szwaja - wywiad dla Kawiarenki KzK


1. Pracowała Pani w telewizji i akcja kilku Pani książek tam właśnie się toczy. Jak Pani wspomina tę pracę i czy rzeczywiście jest to tak zwariowane środowisko? 

Nie tylko pracowałam. Telewizja była moim życiem. Nie ta efektowna, polegająca na codziennym pokazywaniu się przed kamerą w pełnej gali (ubranko i makijaż – absolutnie nie umniejszając pracy prezenterów!), ale ta, w której trzeba było ganiać po polach za operatorem, sypiać w dziwnych miejscach (PRL się kłania, wtedy sieć hotelowa nie była tak przyjemna jak dziś), jadać byle co, rozmawiać z ludźmi, skłaniać ich do opowiadania o swoich najskrytszych czasem tajemnicach, filmować wschody słońca nad morzem i ciężko upośledzone dzieci w szpitalu, siedzieć kilkanaście godzin w wozie transmisyjnym (w styczniu, na plaży nadmorskiej), słuchać preludium Bacha w pustej katedrze i śpiewu starej kobiety o „wisznewom sadu”… Byłam reporterką. Nie od codziennych newsów, tylko od kilku-, kilkunasto-, dwudziestokilkuminutowych reportaży filmowych. Czasem zdarzało mi się prowadzić programy dyskusyjne albo rozmowy w studio. Największym szczęściem było dopaść wozu transmisyjnego i zrobić jakąś dużą realizację wymagającą koordynacji pracy kilkudziesięciu ludzi. Wszystkie te gatunki, a uprawiałam je z taką samą przyjemnością, oznaczały współpracę z ludźmi, których pokochałam już na starcie mojej drogi zawodowej; byli to operatorzy filmowi i studyjni, dźwiękowcy, montażyści, realizatorzy, scenografowie – ale też maszyniści, rekwizytorzy, kierowcy, telewizyjni panowie do wszystkiego.
Pracowałam w telewizji długo i z miłości. Po pierwsze – wspaniale jest pokazywać świat z własnej perspektywy. Po drugie – uwielbiałam współpracę z kolegami z ekip, ponieważ przeważnie byli to (i są nadal, tylko mnie tam nie ma) ludzie utalentowani, pracowici, z pasją. Aż szkoda patrzeć, jak matka-telewizja marnuje dziś drzemiący w nich potencjał. Oczywiście, zdarzało mi się kłócić z nimi okropnie, co nie znaczy, że przestałam ich kochać. Im zawdzięczam sporo z mojego poczucia humoru i dystansu, od nich nauczyłam się tego trochę zwariowanego języka, jakim się posługuję i w powieściach, i na co dzień. Z nimi przeżyłam mnóstwo cudownych przygód zawodowych… i takich wykraczających odrobinę poza ramy profesji, o czym czasem piszę, a czasem nie. Wszystkiego nie mogę odkryć. Ale atmosfera się zgadza.
W moich książkach telewizyjnych wszystko, co dotyczy pracy (wyjąwszy jeden reportaż, który był mi potrzebny do zawiązania akcji) – jest jak najbardziej prawdziwe. Programy, jakie opisywałam, odbyły się. Trochę w nich zamieszałam, ale generalnie tak to właśnie wyglądało. Niektóre postaci są żywcem przeniesione z rzeczywistości, np. producentka Krysia, operator Pawełek, realizator Maciek (w rzeczywistości Rafał).
Rozgadałam się. Ale ja tę telewizję kocham. Prawdziwą miłością!

2. Jak to się stało, że w ogóle zaczęła Pani pisać?

Potrzebowałam, i to dość gwałtownie, pieniędzy na życie. Miałam kiepski okres w TV, moja szefowa programowa nie brała ode mnie propozycji, a u nas jak się nie miało programów, nie miało się i forsy. Chorowałam, miałam półroczne zwolnienie po operacji, a kiedy zaczęłam dochodzić do siebie, zachorowała moja siostra, z którą całe życie byłyśmy razem. Lekarze dawali jej rok, żyła półtora. Umierałam razem z nią, ale musiałam skądś wytrzasnąć pieniądze, żeby w domu było ciepło i dostatnio. Napisałam powieść na konkurs „Polska Bridget Jones”, dostałam trzecią nagrodę, miałam być drukowana ale jakoś to się ciągnęło. Napisałam drugą powieść i udało mi się zainteresować innego wydawcę. Siostra zdążyła zobaczyć gotowy egzemplarz. Dopiero trzecia czy czwarta moja książka zaczęła zarabiać „do przodu”, tyle miałam długów do spłacenia.

3. Jest Pani również wydawcą. Czy trudno jest wyłowić spośród powodzi tekstów ten jeden, który ma szansę zaistnieć w świadomości czytelnika? 

Gdyby pytanie brzmiało: czy trudno jest wyłowić z powodzi… tekst DOBRY – umiałabym na nie odpowiedzieć. Dobry tekst czasem łapie za gardło od pierwszego zdania, a w każdym razie nie pozwoli od siebie tak łatwo odejść. Natomiast zaistnienie w świadomości czytelnika to zawsze loteria. I niekoniecznie potrzebna jest wielka reklama na starcie. Moja „Nudziara” chwyciła sama, właściwie bez promocji, dopiero kolejne książki wydawca reklamował na różne sposoby. Nasze wydawnictwo (bo nie tylko moje, połowa należy do Mariusza Krzyżanowskiego) wydało kilka znakomitych książek, które nie bardzo chwyciły – ku mojej rozpaczy. „Altowiolista” i „Kręgi” Jana Antoniego Homy, „Relikwia” i „Łąka umarłych” Marcina Pilisa, „Rzeka szaleństwa” Marka P. Wiśniewskiego – to naprawdę dobra literatura. Podobnie jak świeżutko wydane „Na wysokim niebie” Danuty Awolusi. Mam nadzieję, że Czytelnicy w końcu trafią do nich wszystkich.

4. Czy wszystkie bohaterki cyklu o „Dziewicach” to postacie wymyślone? Natknęła się Pani kiedyś na taką Marcelinę, która jest chyba najbardziej denerwująca spośród „dziewiczej” paczki?

Moje bohaterki – wszystkie – są na ogół jakoś tam poskładane z kawałków prawdziwych kobiet. Podobnie zresztą jak bohaterowie – z kawałków prawdziwych mężczyzn. „Marcelin”, które nie potrafią sobie ułożyć życia w jakiś sensowny sposób, jest wokół nas całkiem sporo. Niektóre mają szczególne talenta do takiego zamieszania w swoim życiu, że nawet największe wysiłki rodziny czy przyjaciół nie zdają się na nic. 

5. W kilku powieściach przewija się wątek kryminalny. Czy planuje Pani w najbliższym czasie kontynuację „Powtórki z morderstwa”, czy też była to tylko próba udowodnienia sobie, że Pani potrafi? Przyznam, że chętnie poczytałabym o kolejnych sprawach prowadzonych wspólnie przez Ilonkę i Tomasza.

Zastanawiam się, ale kryminały są strasznie pracochłonne. Przy „Powtórce” robiłam sobie grafiki, w których zaznaczałam, kto co wie, kiedy się dowie, a może domyśli… Masakra. Jednak kusi.

6. Szczecin i Karkonosze – czy to Pani ukochane miejsca na Ziemi? Opisuje je Pani pięknie i w taki sposób, że czytelnik wędruje wszędzie razem z Panią. Czy zawsze trzyma się Pani zasady, by osadzać akcję w miejscach, które sama Pani widziała?

Tylko raz złamałam tę zasadę. Irlandzka podróż Michaliny i Grzegorza została opisana z pomocą wujka Gugla. Bardzo porządnie zresztą. Jeśli piszę o łóżku z baldachimem w pensjonacie, to Czytelnicy mogą być pewni, że w Killybegs (chyba, nie chce mi się sprawdzać) jest taki pensjonat i ma takie łóżko. I widok z okna też się zgadza.
Trochę pomagałam sobie Guglem przy opisie Rennes, gdzie studiowała Claire Autret. To zresztą genialny wynalazek, te wszystkie mapy satelitarne, dostępne dla każdego. Z ich pomocą znalazłam dom na konkretnej ulicy i nawet kolor dachówki mi się zgodził.
Chyba niewiele więcej wymyśliłam. Uważam za słuszną zasadę umiejscawiania akcji powieści w terenie sobie znanym. Casus: Ania Shirley. Dopóki pisała wymyślone androny, nikt jej nie drukował, gdy napisała opowiadanie o Avonlea, odniosła sukces.
Szczecin i Karkonosze w istocie chętnie opisuję, ale jest jeszcze wiele miejsc, które kocham. Urzekła mnie Bretania, więc umieściłam tam Claire, polubiłam Karaiby, więc wysłałam tam moje „dziewice”, do Paryża wysłałam Jonasza, ale jeszcze on u mnie zagra (Paryż, nie Jonasz). Chowam sobie w szufladzie na „zaś” Tatry, które wielbię, dolinę Odry, Dolny Śląsk czarodziejski absolutnie, Beskidy, Świnoujście mam prawie nieużywane… Sporo tego. A jeszcze muszę oblecieć Szkocję, która mnie zachwyciła z pokładu statku, Hebrydy, tajemnicze wyspy, może Szetlandy gdzie zapłynęliśmy kiedyś Darem Młodzieży.
Takie umiejscawianie akcji w ulubionych miejscach oznacza samą przyjemność przy pisaniu. 

7. W jaki sposób przychodzi do Pani temat następnej książki? Czy to reakcja na naszą polską codzienność? Bo wszystkie Pani powieści, poza ciepłem i dawką humoru, pomagają czytelnikom dostrzec sprawy, których zwykle widzieć nie chcą, bądź ich nie zauważają.

Strawestowałabym pewne znane, acz niekoniecznie przyzwoite powiedzenie i powiedziałabym tak: dziennikarstwo to nie zawód, to charakter. Ja wciąż jestem reporterem, więc muszę opisywać rzeczywistość. Siedzi we mnie publicystka, więc szukam rozwiązań, dróg wyjścia z trudnych sytuacji. Analizuję charaktery i możliwości moich bohaterów. Daję im wędkę do ręki. A czasami odbieram. Hehe. Kiedy budzi się we mnie pisarz…

8. O co najczęściej pytają uczestnicy spotkań autorskich?

To zależy, czy przyszli z własnej woli, czy organizator zapomniał o poinformowaniu ludności okolicznej, że autorka przyjeżdża. Jeśli z własnej woli, to gadamy o wszystkim. Jeśli z łapanki, to pierwsze pytanie jest takie: jak się zaczęła pani przygoda z książką?...
Nawiasem mówiąc, nie cierpię tego określenia. Pisanie to nie żadna przygoda, tylko ciężka praca.

9. Co Pani sądzi o naszym rynku wydawniczym? Nie odnosi Pani czasem wrażenia, że więcej osób woli pisać niż czytać? I to, niestety, widać w przysyłanych do wydawcy tekstach?

Takie czasy. Ludzie dostali do ręki Internet i zatarła się różnica między twórcą a odbiorcą. Pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. I pisze. Niestety. Ale kimże ja jestem, żeby oceniać cudze teksty? Zwłaszcza te wydane… 

10. Kocha Pani podróże; którą zapamiętała Pani najbardziej i dlaczego?

Od kilku lat robię sobie w lipcu przyjemność i staram się płynąć na Tall Ships’ Races jako pasażerka najpiękniejszego statku świata, czyli Daru Młodzieży. Była kiedyś taka trasa: Greenock (obok Glasgow) w Szkocji – Lerwick na Szetlandach – Stavanger w Norwegii – Halmstad w Szwecji. Dodatkowo podczas tzw. etapu towarzyskiego (Cruise-in-company) zaproszono nas do małego miasteczka Stornoway na Hebrydach. Byłam kilka razy w ciepłych krajach, ale one mnie męczą. Jestem borealną kobietą najwyraźniej. Szkocja mnie urzekła urodą (już wiem, skąd im się bierze ta ich piękna muzyka), poza tym wzruszyłam się kiedy kierowca taksówki zawiózł mnie w Greenock na szczyt wzgórza, z którego widać było ujście rzeki Clyde – stąd wychodziły w czasie wojny i tu dopływały konwoje atlantyckie. Zrozumieją mnie wszyscy, którzy z zapartym tchem czytywali „Okrutne morze” Monsarrata.
Lubię być w miejscach, które znam z literatury albo z pieśni, więc kiedy już wypłynęliśmy z Greenock, przyszła kolej na moją ukochaną „Mingulay Boat Song” – przepływaliśmy obok tej wysepki, majaczyła gdzieś we mgle na horyzoncie, a my płynęliśmy przez groźną cieśninę Minch („biały Minch” – biały od pian i szkwałów)… Minch był zresztą dla nas bardzo uprzejmy i ani mu się śniło bieleć. 
Ktoś chciałby posłuchać? http://www.youtube.com/watch?v=WgkGrm5516k 
Potem były Hebrydy z bliska, tajemnicza kraina gór, jezior i z całą pewnością czarów. Jeszcze potem „Rolling to Stavanger”, jak śpiewają moi przyjaciele z zespołu „Banana Boat”. A po Stavanger niezapomniany start siedemdziesięciu żaglowców do wyścigu. Nie zawsze startują tak blisko siebie, ale tam pływały na małym akwenie, wymijając się o włos. Tak to w każdym razie wyglądało.
Kilka fotograficznych reminiscencji z tego rejsu jest tu:https://picasaweb.google.com/108203851877165737961/MojeBorealia

11. Jaka książka zrobiła na Pani w ostatnim czasie największe wrażenie?

„Smoleńsk” Torańskiej.

12. Jak Pani sądzi: czy polska literatura naprawdę jest w tak złej kondycji, jak niektórzy uważają? Czy dobre, ambitne książki mają jeszcze szansę przebicia pośród tej powodzi bardzo miernych? I w jaki sposób zachęcić Polaków do czytania?

Nie mnie oceniać kondycję polskiej literatury. Jako wydawcy, w swoim skromnym zakresie, staramy się nie schodzić poniżej pewnego poziomu, a niektóre nasze pozycje są naprawdę znakomite, co zresztą nie ma wpływu na ich sprzedawalność.
Czy dobre książki mają szansę? 
A czy ja wiem, co jest dobrą książką? Mam swoje zdanie na ten temat, ale chyba nie jest ono tożsame ze zdaniem środowisk opiniotwórczych.
Jak zachęcić Polaków do czytania?
A po co ich zachęcać? Niech idą się pomodlić – może do Świątyni Opatrzności Bożej? Tak sobie myślę, że gdyby Państwo chciało dopomóc czytelnictwu i np. wesprzeć polskie biblioteki, to by sypnęło im nieco z tych sześciu milionów, którymi wsparło budowę dość szkaradnej, za to gigantycznej „wyciskarki cytrusów”. Ale biblioteki na ogół mają się kiepsko. Państwo ma inne priorytety niż wykształcony i czytający naród.
No i smutno się zrobiło na koniec.

wtorek, 25 lutego 2014

Iwona Mejza kończy osiem zdań




1. Pierwszy idol...
To jednak Arsene Lupin. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że pierwowzorem filmowego Lupina był ten książkowy z powieści Maurice’a Leblanca. Jak on mi się podobał, jak imponował! Był taki nie z naszego świata ( lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku), elegancki, szalenie przystojny z zabójczym wąsikiem. Zawsze otoczony wianuszkiem pięknych kobiet z nieodłącznym lokajem Grognarem u boku. Prawdziwy dżentelmen-włamywacz. Z jaką klasą zdejmował kolie z wysmukłych kobiecych szyi. Bardzo chciałabym żeby powtórzyli ten serial. Arsena Lupina grał, już niestety nieżyjący, Georges Descrieres.

2.Książka, która nigdy mi się nie znudzi…
Uczciwie się zastanowiłam i doszłam do wniosku, że nie mam takiej jednej, szczególnej książki. Gdybym napisała, że „Lesio”, którego uwielbiam to byłaby prawda, ale w części, „Lesio” to lek na chandrę, na zwątpienie. Gdy chcę całkowicie odseparować się od rzeczywistości sięgam po „Mistrza i Małgorzatę”. W momentach ciężkich, wręcz beznadziejnych nadal pomaga mi „Przeminęło z wiatrem” i dewiza Scarlett: „Pomyślę o tym jutro”.

3.Lubię w sobie…
Upór i wiarę w urzeczywistnianie marzeń. Jestem zodiakalnym Baranem i mam wiele cech tego znaku. Kiedyś napisałabym „niestety”, teraz zaakceptowałam siebie taką jaką jestem.

4.Najbardziej nie znoszę…
Fałszu, żerowania na cudzej krzywdzie i wtrącania się ludzi w nie swoje sprawy.

5.Brakuje mi…
Czasu. Wszystko robię w „biegu”, na już, na natychmiast. A ja chciałabym mieć czas aby spokojnie pomyśleć, nabrać dystansu do wielu spraw, odpocząć przez moment. Niestety brakuje mi też pieniędzy, które dają luksus robienia tego, na co ma się ochotę. Luksus pisania książek – tylko i wyłącznie.

6.Humor poprawiam sobie…
Oglądając stare zdjęcia. Wyciągam albumy i siadamy z mamą przy stole i opowiadamy. Często mama wspomina różne zabawne historie sprzed lat, z domu, ze szkoły. Albo przypominamy sobie opowieści babci o moim pradziadku i o tym jak poznała swego męża, czyli mojego dziadka. A jak nie zdjęcia to komedie w telewizji. Szukam czegoś odpowiedniego tak długo aż znajdę.

7.Gdyby nie było Internetu…
Miałabym więcej czasu, ale też nie spotkałabym tylu wspaniałych ludzi, nie miałabym takich możliwości, internet bardzo skraca dystans, świat się kurczy. Jest jednak tylko i aż narzędziem, a narzędziami warto umieć się posługiwać.

8.Rozczulają mnie…
Zwierzęta, ich zachowanie, ich wiara w ludzi. Rozczulają mnie też historie, które wbrew wszystkiemu i wszystkim dobrze się kończą.

niedziela, 23 lutego 2014

Aleksandr Buszkow „SKARB ANTYKWARIUSZA”




To ostatnia część trylogii poświęconej przygodom szantarskiego antykwariusza Wasilija Jakowlewicza Smolina. I cóż my tu mamy?
W „Ostatniej Wielkanocy Imperatora” Smolin zapoznał nas dokładnie z historią niejakiego pana Faberge i siedmiu Wielkanocnych pisanek suto przyozdobionych emalią i różnej klasy kamieniami szlachetnymi. Od brylantów, poprzez szafiry do szmaragdów kojących oczy zielenią. A wszystko suto grawerowane, dopieszczone – ot, prezent dla carskiej rodziny.
Gdy już ze Smolina opadło podniecenie i wytłumaczył okolicznej milicji kto, co i dlaczego – a tłumacząc nie mijał się z prawdą tylko dla spokoju państwowych osób nie mówił wszystkiego – nastał czas na powrót do starych, ale nie zapomnianych spraw. I zaczął się wir absolutny – tu Inga – dobra dziewczyna chce go matce przedstawiać, a niby nie problem, ale jednak, matka Ingi liczy dziesięć latek mniej od wybranka. Tu z kolei brakuje podpisu Smolina na arcyważnym dokumencie, w końcu w Szantarsku powstanie gildia antykwarska. A że Smolinowi z podpisem nie spieszno? Widać ma powód. I to niejeden zwłaszcza, że adres siedziby Domu Antykwariusza dziwnie znajomy. Z pomocą mediów – zawsze chętnych na nowinki – Smolin rozpoczyna rozgrywkę, którą wyrówna rachunki z pewnymi osobnikami. Zemsta najlepiej smakuje na zimno, tak po korsykańsku, neapolitańczycy zbyt nerwowo do niej podchodzą.
„Główny oręż antykwariusza to rozum. Większości problemów nie uda się rozwiązać pięścią, a tym bardziej pistoletem, bo to ordynarnie, nieelegancko i zupełnie bez sensu. W żadnym razie nie jesteśmy sycylijskimi Donami, ale przedstawicielami pokojowej i nawet w pewnym sensie kulturalnej profesji. Ten, kto próbuje łapać się za to, co ma pod ręką, akurat najczęściej przegrywa.” (198 s.)
Nie tylko antykwariuszom dla pamięci przytaczam ten fragment książki.
Antykwariusz Smolin jak i jego twórca Aleksandr Buszkow wzbudzili moje duże zainteresowanie zwłaszcza, że autentycznie zafascynował mnie tak główny bohater jak i ci, którzy z racji przydzielonej roli nie wysuwają się zbyt często na pierwszy plan. Specyficzny język powieści, nietuzinkowa fabuła i plastyczne opisy Szantarska i jego okolic – to wszystko wskazuje z jakiej klasy pisarzem mamy do czynienia.
Poszukałam i udało mi się znaleźć notę biograficzną pisarza pod tym adresem: http://www.encyklopediafantastyki.pl/index.php?title=Aleksandr_Buszkow .
Urodził się 05.04.1956 roku w Minusinsku, Krasnojarsk. Był w swoim życiu listonoszem, tragarzem, agentem ubezpieczeniowym, robotnikiem w ekspedycjach geofizycznych. Wydał kilkadziesiąt powieści, dziesiątki opowiadań i mikropowieści. Mam nadzieję, że Wydawnictwo Bellona jeszcze niejedną jego książkę nam przybliży.
Dla mnie poznanie tego Autora i tych bohaterów powieści, było fantastyczną i, śmiem twierdzić, niezapomnianą przygodą.


Iwona Mejza

środa, 19 lutego 2014

Aleksander Buszkow OSTATNIA WIELKANOC IMPERATORA


Z niecierpliwością, a nawet utęsknieniem czekałam na drugą, nie ostatnią, część „Antykwariusza”. Gdy przyniosłam książkę do domu najpierw sprawdziłam kto tłumaczył, nadal Jan Cichocki. Pierwsze zdania stanowiły ciągłość do ostatnich w „Antykwariuszu” – tak jakbym przełożyła następną kartkę powieści. Musiałam znaleźć odpowiednią ilość czasu by czytać bez przerwy, wiedziałam, że nic zaplanowanego wcześniej nie zrobię, książki nie odłożę. Nie zawiodłam się, a moje zauroczenie Smolinem tylko się spotęgowało.
Nadzieje Smolina na wydobycie pancerki pełnej złota wzrastały z każdą minutą. Kot Uczony doskonale przygotował wszystko by operacja powiodła się. Plany były jak trzeba i sprzęt, i ekipa gotowa na wszystko, bo któż by taką okazję przepuścił. Nawet prasa z czołową jej reprezentantką Ingą miała zaplanowane swoje pięć minut. Ale o tym w trzeciej części.
Gdy pracownicy Smolina pracowicie wypełniali swoje codzienne obowiązki związane z handlem antykami, on podążył śladem maleńkiej kolekcji, którą chciał sprzedać jakiś chłopak mieszkający na obrzeżach Szantarska, a nawet dalej. I zaczęły się kłopoty, nie zdradzę jakie, bo odebrałabym przyjemność czytania. Jest ucieczka, jest strzelanina, i przechadzka przez dzikie ostępy tajgi. Jest wszystko co w dobrej powieści przygodowej być musi.
Jest fantastyczny tekst, który chłonęłam zazdroszcząc pomysłu i pióra, że zacytuję:
Wyjął portfel, zastanowił się jakie w tym niedźwiedzim kącie mogą być ceny taniego alkoholu, wyciągnął pięćdziesiątkę. Pomyślał i dodał jeszcze jedną. Uprzedził życzliwie, ze znajomością rzeczy:
- Wiktorze Nikanorowiczu, bardzo pana proszę, tylko bez denaturatu, dobrze? Mamy jeszcze przed sobą poważne negocjacje biznesowe.
- Rozumiem, proszę być pełnym ufności! – Gospodarz wyrwał mu setkę. – Spirytusu technicznego nawet sam nie bardzo szanuję, bez szkody dla organizmu może go używać jedynie element lumpenproletariacki, natomiast inteligentnemu człowiekowi wystarczy wino i owoce.” (201 s.)
My się dzisiaj skupimy na motywie przewodnim książki, czyli ostatniej Wielkanocy imperatora, cara Mikołaja II i jego rodziny. Ostatnia Wielkanoc przypadała na 1917 rok, a przygotowania do niej rozpoczęły się dużo wcześniej. Mistrz Faberge otrzymał od cara specjalne zamówienie na siedem jajek, car nigdy ich nie otrzymał.


W Petersburgu, na Wielkiej Morskiej mieściły się warsztaty mistrza, salon wystawowy i wreszcie apartamenty rodzinne. Faberge sygnował swe wyroby, ale prace wykonywało u niego około pięciuset mistrzów, z których tylko nieliczni posiadali osobiste znaki, pozostali wykonywali prace czysto techniczne. Niesłychanie ważni byli projektanci, jednym z nich była Alma Phil, to właśnie ona wymyśliła wzór słynnej śnieżynki. Pomysł przyszedł jej do głowy, gdy patrzyła na wzory tworzone przez mróz na szybach. Jaja Faberge to także praca wytwórców, emalierów i zdobników.


W książce znajdziecie mnóstwo informacji na temat słynnych jajek, mistrza Faberge i jego pracowników. A wszystko po to by rozwikłać tajemnicę i zaginione cudeńka odnaleźć.


Czy się to uda? Co jeszcze się wydarzy i o co tak naprawdę toczy się skomplikowana gra? „Ostatnią Wielkanoc Imperatora” trzeba koniecznie przeczytać, oczywiście najpierw sięgnąwszy po „Antykwariusza”.
A na koniec zdanie, które wpisałam do osobistego notesu:
Smutno, ale co robić, mądrość życiowa na tym polega, żeby wiedzieć kiedy trzeba się wycofać, a kiedy, nie bacząc na nic, przeć do przodu.” (272 s.)


Iwona Mejza

wtorek, 18 lutego 2014

Stefan Darda kończy osiem zdań...


1. Pierwszy idol.....
 ... Huck Finn


2. Książka, która nigdy mi się nie znudzi....
 ... Dolina Issy


3. Lubię w sobie...
 ... Zdolność do podejmowania trudnych decyzji


4. Najbardziej nie znoszę....
 ... Chorób i chamstwa


5. Brakuje mi...
 ... Kilku osób, z którymi nigdy już nie porozmawiam


6. Humor poprawiam sobie....
... Napisaniem partii tekstu, którą uważam za udaną


7. Gdyby nie było internetu....
... Nie zostałbym pisarzem


8. Rozczulają mnie......
 ... Ludzie, którzy pomimo wielu spędzonych wspólnie lat, wciąż potrafią okazywać sobie miłość.

sobota, 15 lutego 2014

Aleksander Buszkow ANTYKWARIUSZ - Iwona Mejza


Spójrzcie na okładkę, widzimy na niej ściany komnaty zakryte rzędami półek z książkami, tajemne okno, rzeźbione biurko i imponujący okaz broni palnej – wieje tajemnicą i dobrą przygodą.
Gdy otwieramy pierwsze strony książki wita nas cytat z „Antykwariusza” Waltera Scotta:
Dawid Wilson – zaczął swoją opowieść – był prawdziwym królem tropicieli, myszkujących po wszelkich kątach, piwnicach i sklepikach w poszukiwaniu rzadkich książek. Miał węch węża i żelazny uścisk buldoga”.
Jeszcze nie zaczęłam czytać a już poczułam się oczarowana i zaintrygowana. A potem? Potem zauroczyłam się na amen opowieścią o pracy, życiu i przygodach szantarskiego antykwariusza Wasilija Jakowlewicza Smolina.
Zawód antykwariusza w Rosji to zawód wysokiego ryzyka. Trzeba uważać na wszystko i mieć oczy szeroko otwarte, wszak milicja nie śpi, lubi się zabawić kosztem nieboraka i wystawia go co i rusz na pokuszenie. A to w progach antykwariatu zawita staruszka z orderem wysokiej klasy i z kruszcu szlachetnego odlanym. I jak takiej odmówić? A trzeba, bo akurat ten order to towar trefny, podpucha milicyjna, a babcia to prowokatorka. Prawo zabrania handlu akurat takimi dziełami sztuki orderowej. Albo trafi się jakiś mały naganik, pistolecik, mikra armatka. Też trzeba się pilnować i w try miga iglicę odpiłować, ponieważ broń z iglicą to broń prawdziwa i zabójcza, a bez iglicy – okaz sztuki. Trzeba też mieć rozeznanie na rynku i mimo drobnej rywalizacji dobrze żyć z konkurencją. Nigdy nie wiadomo co, kto i komu…
A i jeszcze trzeba mieć oko na okolicznych kolekcjonerów, wdowy po uznanych malarzach radzieckich i nuworyszów panoszących się w brykach z przyciemnianymi szybami.
Trzeba umieć zachować umiar, nie obnosić się z bogactwem pomimo znacznych obrotów, bo i cóż, antykwariusz pieniądz ma, ale zawsze w obrocie – tu kupi, tam sprzeda, czasem zamieni. A wszystko tak by nie wpadać w oczy przypadkowym ludziom. Nawet miejsce na antykwariat zostało wybrane z godną podziwu inteligencją. Trochę na uboczu, ale nie za bardzo, nie rzucające się w oczy, ale możliwe do odnalezienia, z parkingiem – bogaci ludzie nie lubią dalekich spacerów. Obsługa także odpowiednia, Mariszka kusi i czaruje długimi nogami, personel bystry, ale na miarę przewidzianych dla niego zadań. Wszystko akurat. Antyki też akurat, samowary, posrebrzane łyżeczki do herbaty, cukiernic parę, figurki drobne. Żadnej broni, nic ekstra. Ekstra schowane głęboko.
Smolin właśnie wrócił od wdowy po malarzu Biedryginie, kolekcja warta trzysta tysięcy zielonych – nie do uszczknięcia. W parę godzin później dla Smolina rozpoczyna się przygoda życia – wzywa go do siebie Kościej – król antykwariuszy na Szantarsk i okolice.
Przygoda życia niebanalna, pełna sensacyjnych zwrotów akcji i wciągająca bez reszty czytelnika.
Antykwariusz” został napisany specyficznym, barwnym, pełnym porównań, wyszukanych zwrotów i antykwarskiego żargonu językiem. Nie jest to działanie przypadkowe dotyczące sposobu wysławiania się jednej konkretnej osoby. O nie! Tu wszyscy obracają się w świecie antykwarsko zaklętym i rozumieją się, a my wciągnięci w grę słów rozumiemy co Autor miał na myśli. Wielkie brawa należą się tłumaczowi książki Janowi Cichockiemu, który przełożył także „Ostatnią Wielkanoc Imperatora” i „Skarb antykwariusza”. To maestria by w sposób tak pełny i przekonujący oddać ten specyficzny język stanowiący o klimacie powieści.
Przyznam się szczerze, że „Antykwariusza” czytam drugi raz, pierwszy to było czytanie na wdechu, pełne napięcia i oczekiwania, czas zatrzymał się w miejscu, a ja nieczuła na bodźce zewnętrzne tkwiłam wewnątrz tej intrygującej historii. Czytając po raz drugi dostrzegam dużo więcej, wyłapuję smaki i smaczki tekstu, odniesienia do literatury – bawię się.

Antykwariusza” z pełnym przekonaniem polecam, to lektura jedyna w swoim rodzaju, innymi słowy – unikat.

Iwona Mejza

piątek, 14 lutego 2014

Zakochany Kot - Anna Klejzerowicz



Jak to kotu baba potrafi zawrócić w głowie, to nawet sobie nie wyobrażacie... Nawet takiemu jak ja, co to w sentymenty nigdy się specjalnie nie bawił. Pozycję w moim rewirze od dawna mam ustaloną – puff, puff, puff - choć konkurencja była ostra i wiele ran fizycznych oraz moralnych kosztowało mnie moje obecne stanowisko - więc na powodzenie u kobiet nie narzekam. Przystojny jestem w końcu, choć rudzielec, i w dodatku kawał chłopa. A jednak i mnie to w końcu dopadło...
Miłość, proszę państwa, po prostu miłość!
Jakiś czas temu do naszej wioski wprowadzili się nowi. Słyszałem, że z miasta przyjechali. Nie bardzo mi wiadomo, co to takiego to miasto. Chyba taka wielka wioska po prostu, w której nie ma domków z ogródkami i do lasu daleko...
Ale mniejsza z tym. Nowi dom sobie zbudowali elegancja- Francja. Żałowałem trochę, bo zanim się wprowadzili, to mieliśmy świetne miejsce na zebrania naszej Rady, jednak mówi się trudno. Nie przypuszczałem zresztą wtedy, że zamieszka tu... bogini...
Pewnego dnia w oknach pojawiły się szyby, potem ażurowe firanki, a na końcu... w jednym z tych okien, na parapecie, za szybą - ujrzałem JĄ!... Siedziała na parapecie i wyglądała ciekawie na zewnątrz. Bożeż ty mój koci - zjawisko! Osłupiałem dosłownie. Phh, puff, puff... Takiej damy to tu jeszcze nie widziano. Przepiękna, długowłosa brunetka, z rudymi pasemkami pod bródką i na piersi. A te wąsiki... no istne cudo!... Na szyi miała fikuśną różową opaskę ze złotym dzwoneczkiem. Ci z miasta lubią biżuterię, szczególnie kobitki. Ale jej było z tym bardzo do twarzy.
No i te oczy: wielkie, bursztynowe, głębokie jak studnie - zatonąć w nich byłem gotów natychmiast i bezwarunkowo!
Stałem jak wryty pod jej płotem, aż wreszcie zwróciła na mnie uwagę. Zmrużyła te piękne oczy z lekką pogardą, dając mi subtelnie do zrozumienia, że nieładnie się tak gapić...
Już byłem gotów zaśpiewać jej swą pieśń miłosną, kiedy ona prychnęła gniewnie, odwróciła się, zeskoczyła z parapetu do mieszkania - i tyle ją widziałem. Czekałem wytrwale, lecz nie pojawiła się więcej. Cały dzień snułem się wokół jej domu, wzdychając rzewnie i nawołując.
Nadaremnie...
Następnego dnia cierpliwie wyczekiwałem już od samego rana, ukryty za jedynym drzewem w jej pustym jeszcze ogródku. Już, już miałem nadzieję, gdy firanka się lekko poruszyła, lecz w oknie pojawił się tylko człowiek: też baba, choć te dwunogie kobiety... pożal się koci Boże! Niektóre nawet mają wdzięk, owszem, nie powiem - ale urody to natura tym stworzeniom poskąpiła, niestety, niestety...
Ta była nawet sympatyczna. Ucieszyłem się, bo nie zniósłbym myśli, że moja wymarzona wybranka poświęca się opiece nad jakimś niesympatycznym dwunogiem!
Usłyszałem za to po raz pierwszy imię mojej pięknej:
- No chodź, Persiu! - zawołała dwunożna istota. - Zobacz, jak tu ładnie! Nie bój się... O, jaki miły kotek siedzi tam pod drzewem, spójrz, kochana - kolega...
Zaśmiałem się w duchu. Phh! Naiwność tych dwunogów jest doprawdy rozbrajająca! 
Lecz po chwili serce zabiło mi mocniej, gdy piękna brunetka pojawiła się w oknie...
Spojrzała na mnie niechętnie, choć w jej oku przez moment błysnęła jakby iskierka zainteresowania. Pocieszałem się, że kobieta musi się przecież odrobinę z facetem podroczyć. Niemożliwe chyba, żebym się jej nie spodobał!... Moja podopieczna, Kasia - też całkiem miła dwunóżka, nie powiem, i nawet jak na ludzi niegłupia - zawsze twierdzi, że nie ma elegantszego ode mnie kocura w całej okolicy. A i wszystkie laski z rewiru potwierdzają tę opinię.
Nie chwaląc się, oczywiście...
Persia jednak ostentacyjnie ziewnęła i znów znikła w głębi domu. Kapryśna osóbka!
Tymczasem wieść o pięknej nowej sąsiadce już się rozniosła w okolicy. Wszystkie kocice plotkowały zawistnie, a kocury głupio dowcipkowały, podkręcając sobie wąsy. Musiałem powiedzieć im parę słów do słuchu. Lepiej niech sobie nie robią złudzeń. Nie dla psa kiełbasa. Wrrr...
Miny im zrzedły, ale porządek w końcu musi być.


Doczekałem się wreszcie dnia, gdy zrobiło się cieplej i ujrzałem moją bogdankę w otwartym oknie. Mrrr... Przygładziłem łapą fryzurę za uszami, napuszyłem się i postawiłem ogon do pionu.
- O! Dzień dobry! Puf, puf, puf... Witam, witam uroczą sąsiadeczkę! - zamruczałem dwornie. - Ładną pogodę mamy dzisiaj, prawda?... Jakie słońce! Wreszcie jest okazja porozmawiać. Jestem pod wielkim wrażeniem pani urody...
- Mrr... Dzień dobry - miauknęła lekko zdziwiona, strzygąc uszkami. - Wprawdzie przepadam za komplementami, ale nie wiem, czy mogę panu wierzyć...
No, no, zaczyna być zalotna - skonstatowałem z satysfakcją.
- Mam na imię Antonio - przedstawiłem się szarmancko. – Dla przyjaciół Tony. Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem tutaj kierownikiem, szefem, rozumie pani... oczywiście, nie chwaląc się. Puf, puf, puff... Zawsze może pani na mnie liczyć!
Ma się tę ogładę. Dobre pochodzenie to dobre pochodzenie. I nie na darmo przeczytałem w młodości wszystkie podręczniki savoir - vivre w biblioteczce mojej Kasi.
- Och, och - zamiauczała aksamitnie. - Jestem pod wrażeniem! Mam na imię Persia. Mów mi po imieniu, proszę, nie lubię konwenansów...
- Z miłą chęcią - zgodziłem się. - Czy nie zechciałabyś wyjść na mały spacerek do ogrodu, piękna Persiu? Pokazałbym ci najbliższą okolicę - to mój rewir!
- Ach, Prr, prrr... ale moja mamusia mówi, że jeszcze na to za wcześnie - westchnęła tęsknie Persia. - W naszym mieście w ogóle nigdzie nie bywałam...
- No tak, a ja urodziłem się tutaj - mruknąłem. - Choć moja Kasia też kiedyś, dawno temu, mieszkała w mieście i bardzo, ale bardzo źle to wspomina. Mówi, że nigdy by już tam teraz nie wróciła, nigdy... A czy twoja mamusia mieszka z tobą?
- Oczywiście - odparła z uśmiechem. - Widziałeś ją wczoraj, zdaje się? Nie myśl, że cię nie poznaję! Kryłeś się za drzewem...
- No tak... – mrugnąłem do niej łobuzersko. – Ale, ale! Czyżbyś miała na myśli tę swoją dwunożną podopieczną? To ona jest twoją mamusią?
- Podopieczną? - zdziwiła się Persia. – Jak to?... Ależ to mamusia opiekuje się mną!...
- No, to ze mną jest inaczej, moja śliczna, puf, puf, pufff - machnąłem dumnie ogonem. - To ja opiekuję się moją Kaśką, a nie ona mną. No ale w końcu jestem facetem!
Persia uśmiechnęła się słodko uszami i także machnęła swoją kitą. A miała najpiękniejszy, najbardziej puszysty ogon na świecie...
Umówiliśmy się na randkę następnego dnia, o ile mamusia Persi wyrazi na to zgodę.
Wyraziła, więc następnego ranka spotkaliśmy się w umówionym miejscu pod drzewem. Pokazałem jej rewir, a nawet zaznajomiłem z kilkoma - co bardziej śmiałymi i obytymi w świecie - towarzyszami. Dziewczyny boczyły się nieco, ale to przecież na początku normalne...
Persia poruszała się ostrożnie, choć z gracją. Nie była przyzwyczajona do chodzenia po trawie i piachu.
- Bez ciebie w ogóle nie miałabym chyba odwagi wyjść - przyznała. - Jestem nawykła raczej do dywanów... I jak wysoko ten sufit!
- To niebo, głuptasku! - zaśmiałem się pobłażliwie. - A słyszysz te ptaszki? Może złapać ci jednego?
- Prr... Ale po co? - zamrugała ze zdziwieniem, trzepocząc swymi długimi rzęsami i strosząc wąsiki.
- Jak to po co?! Ph, phh! - aż parsknąłem ze zdumienia. - To przecież wspaniały podwieczorek! Przekąska, rozumiesz...
- Nie, nie, dzięki - zmarszczyła z niesmakiem śliczny nosek. - Chyba wolę jednak swoje chrupki!
Cóż, trudno. Jak nie, to nie. Uznałem, że na wszystko przyjdzie czas. Może przyjmie choć zaproszenie na kolację?... Teraz coś innego muszę wymyślić, żeby zrobić wrażenie na tej niebiańskiej istocie.
- Zabawimy się? - wskazałem grube konary drzewa, zapraszające wprost do wspinaczki. - Moglibyśmy się trochę poganiać. To drzewko jest nawet lepsze od dachu!
- Pff, pff, wysoko... Chętnie, ale jutro, dobrze? - zagruchała zakłopotana. - Trochę już rozbolały mnie łapki... Dosyć mam tych wrażeń na dziś, chciałabym teraz zdrzemnąć się chwilkę przed kominkiem. Ale bardzo, bardzo ci dziękuję za ten dzień. Było... cudownie...


Otarła się o mnie czule.
Poczułem się tak, jakby zalała mnie fala kocimiętki! To było cudowne uczucie...


***


Nauczyłem ją biegać po drzewach i dachach. Pokazałem wszystkie nasze zakamarki, doły, zarośla, kryjówki oraz sekretne miejsca, gdzie rośnie kocimiętka – a w jednym ogródku to nawet waleriana! Pokazałem lubej swoje tajemne ścieżki - choć Persia wolała nie oddalać się za bardzo od swojej mamusi.
To znaczy, od mojej... teściowej.
Gdyż wkrótce oświadczyłem się i zostałem przyjęty.
Przyznaję, zaniedbałem nieco obowiązki szefa rewiru, i teraz będę musiał na nowo powalczyć o swój prestiż. Lecz niczego nie żałuję.
Miłość przede wszystkim.
Zamiast zwyczajowego zaręczynowego martwego ptaszka przyniosłem jej w darze żywego kolorowego motyla. Była zachwycona, choć nie wiedziała, co z nim robić - no i motyl odleciał...
Rozczuliłem się jednak, widząc z jaką fascynacją śledzi jego akrobacje w powietrzu. Aż jej wąsiki poruszały się wdzięcznie. Widocznie odezwał się jednak nasz pradawny instynkt łowczy.
Jeszcze będą z niej koty!
Wszystko skończyło się pomyślnie. Okazało się tylko, że istnieje jeden poważny szkopuł: moja narzeczona oświadczyła mi, że o dzieciach to nawet nie mam co marzyć.
- Wrrr... Biorę pigułki - zamruczała stanowczo. – Moja mamusia mówi, że trzeba się zabezpieczać. A ja jestem nowoczesną kobietą! Dzieci to taki straszny kłopot. Och, rodzi ich się przecież tak dużo!...
- Puff, mrr... To trudno, ukochana - otarłem się głową o jej miękkie jedwabiste futerko. - Skoro taka jest twoja decyzja... Uszanuję ją! Choć może jeszcze kiedyś zmienisz zdanie? Ja tam lubię dzieci. Szkolić je, wychowywać, nawet sprać od czasu do czasu.... Ale i tak zawsze będę kochał tylko ciebie, moja ty kocimiętko!
Cóż. Puff, puff – pomyślałem sobie. Ostatecznie spłodziłem już mnóstwo dzieci. Nadążyć nie można z tymi alimentami! A jakie wymagania! Tutaj myszka, tam ptaszek, tu przynajmniej jakaś marna ćma – wystarczy już tego dobrego!
W końcu seks to tylko seks, a miłość to miłość...
Kobitki chętne do miłego a niezobowiązującego flirtu i tak zawsze gdzieś sobie znajdę. Mały skok w bok nie umniejszy przecież naszej miłości! Moja żonka nie musi nawet o tym wiedzieć.
Najwyżej przejdę się od czasu do czasu do sąsiedniego rewiru...


Służbowo, ma się rozumieć.

czwartek, 13 lutego 2014

Pamiętniki kota Bartłomieja część 4 i ostatnia - Iwona Mejza


Lata płynęły coraz szybciej i z małego kotka stawałem się dużym i pięknym kocurem. Ważyłem już siedem kilogramów i zachwycałem wszystkich urodą i zwinnością. Zimą brodziłem po pachy w śniegu i obrzucałem się kulkami z Miki i z mamą Jakubiną. Czasami do zabawy przyłączał się Cezar. Niestety Cezar miał zapędy wodzowskie i zabawa z nim kończyła się szybko. Ciepłe lata upływały nam na opalaniu się, zabawie, i wzajemnym droczeniu się. Czasami do zabawy przyłączał się pan Nero, a pan Asko kibicował nam zza płotu. Pan Nero coraz częściej mówił, że się starzeje i czas zajrzeć, jak wygląda życie po drugiej stronie tęczy. Był piękny czerwcowy dzień gdy pan Nero wybrał się na zwiedzanie tej pięknej krainy, nam na razie niedostępnej. Mama tłumaczyła nam, że nadszedł czas na rozstanie, ale to oznacza tylko tyle, że pan Nero niewidoczny dla nas jest wśród nas nadal i nadal obserwuje jak się bawimy, jak się kłócimy i jak śpimy. Jest obecny duchem. 
Długo nie trwało, gdy na podwórku pojawiły się dwie nowe właścicielki bud i misek, tym razem panie Dina i Stella. Pani Dina była wtedy bardzo młoda, mówiła, że ma niecałe trzy miesiące, czyli była jeszcze dzieckiem. Jaka ona była wesoła i beztroska! Pierwsze kontakty mieliśmy bardzo pozytywne, do momentu, gdy przypomniała sobie, że pochodzi z rodziny terierów i trochę się tym przejęła. Bo jakże to tak, pies przeznaczony do polowania, do łowienia będzie się bawił z tymi na których powinien chociażby dla rozrywki szczekać? Czekały nas ciężkie chwile okraszone momentami wzajemnej sympatii. 
Pani Stella była całkiem inna. Miała za sobą ciężkie życie i bardzo cieszyła się, że trafiła do pełnej miłości rodziny. Gdy pani Dina nie widziała, bawiliśmy się razem i baraszkowali, podjadając ze wspólnej miski co lepsze kąski. Teraz wiem, że pani Dina dobrze wiedziała o naszych zabawach tylko nie chciała tracić twarzy i dlatego udawała, że śpi, albo że jest zajęta czym innym, niezwykle ważnym. W każdym bądź razie życie ułożyło się nam spokojnie i nadal mogliśmy się wszyscy cieszyć pełnią bezpieczeństwa i miłości. 
Wtedy też przeżyłem pierwszy świadomy kontakt z lecznicą i lekarzami pracującymi w tej lecznicy. Do tej pory to do nas przychodził pan doktor raz w roku i robił nam zastrzyk. Tak na dzień wcześniej już przeczuwaliśmy, że będzie się działo. Pani dzwoniła i umawiała się na kawę. Oj my dobrze wiedzieliśmy co się za tą kawą kryje, ale nie było zmiłuj. Zresztą po latach jestem pani wdzięczny, nie musiałem odwiedzać lecznicy, przeżywać stresu na widok tych wszystkich wilczurów i dobermanów siedzących w kolejce i ostrzących sobie zęby na takich biedaków jak ja. U nas było inaczej. Do czasu.
Trzeba trafu, że pewnego zimnego dnia zawitała do nas matka z dziećmi. Sterana życiem poszukiwała jakiejś komórki, czy chociażby zadaszenia i odrobiny jedzenia by nakarmić i ogrzać swoje dzieci. Była u kresu sił, gdy znalazłem ją leżącą pomiędzy zagonami kapusty. Dzieci przytulone do jej piersi spały, ona ledwo oddychała. Była taka ładna. Nie wiedziałem co robić, ale wiedziałem, że bez mojej pomocy ta piękna istota nie przetrwa następnego dnia. Nie mówiąc nic mojej mamie i siostrze poszedłem prosto do pani. Wyciągnąłem ją do ogrodu pod pozorem wspólnego spaceru. Pani była przyzwyczajona, że lubię jak tak sobie wspólnie obchodzimy ogród i sprawdzamy jakie rośliny wykiełkowały, jakie już zakwitły. Co się zmieniło. Trochę narzekała, że musi przerwać gotowanie obiadu, ale nie ustępowałem. Czasami dobrze jest mieć opinię rozpieszczonego kocurka. 
Szliśmy razem rozglądając się, zaczynało mżyć, robiło się bardzo nieprzyjemnie. Chciałem by wszystko wyglądało naturalnie. Szedłem wolno, przy grządkach markując chęć zrobienia siusiu. Poszedłem kawałek dalej i na widok nieznajomej kocicy udałem zaskoczenie. Zawołałem panią by podeszła bliżej. Kamień spadł mi z serca jak zobaczyłem, że pani pochyla się nad szarą pięknością i głaszcze ją powoli pytając: - A skąd ty tutaj przyszłaś? I to z dziećmi! Co ja z tobą zrobię? – Uważałem sprawę za załatwioną przynajmniej na razie. Pani przyniosła mleko, do mleka wdrobiła bułeczkę i tym nakarmiła szarą kocicę i jej dzieci. 
Potem były następne posiłki i następne, aż Mimi, bo tak szara kocica dostała na imię, zadomowiła się u nas. Dzieci odkarmione i wesołe powędrowały do nowego domu dwie ulice dalej, tak, że Mimi wiedziała, ze są bezpieczne. Najgorzej stosunki ułożyły się pomiędzy Mimi a moją siostrą Miki. Najważniejsze dla mnie kobiety nienawidziły się wzajemnie i żadne moje pertraktacje nie odnosiły skutku. Robienie sobie na złość stało się pasją i treścią ich istnienia. Reszta spraw straciła na znaczeniu. Byłem zrozpaczony. Kochałem moją siostrę i nie wyobrażałem sobie życia bez niej, ale byłem także pod ogromnym urokiem szarej damy. Nie wyobrażałem sobie życia bez nich! Któregoś dnia Mimi zniknęła. Byłem zrozpaczony, a Miki triumfowała, twierdząc, że Mimi sama opuściła nasz dom. To nie była prawda, Mimi nigdy by mnie nie zostawiła samego. Potrzebowała opiekuna, potrzebowała pomocy i mojego oddania. 
Sprawa wyjaśniła się na następny dzień. Pani nasza nie wytrzymała tych swarów i awantur, i oddała Mimi do dobrego, przyjaznego domu, gdzie nie było innego kota i Mimi mogła sobie spokojnie żyć. Za to ja myślałem, że tego nie przeżyję. Jak to możliwe bym już nigdy nie miał się zobaczyć z tak kochaną przeze mnie istotą. Uświadomiłem sobie, że nigdy nawet jej nie wspomniałem ile dla mnie znaczy i kim naprawdę jest. Byłem rozżalony na panią, że mogła mi zrobić coś takiego! Nie upłynęły dwa dni gdy okazało się, że Mimi uciekła z tamtego domu. Tęskniła! Przybyła do nas z powrotem dopiero po dwóch tygodniach, wymęczona i schorowana, ale szczęśliwa, że wróciła. Ja też byłem szczęśliwy. Z tego szczęścia właśnie, biegnąc za Mimi pośliznąłem się i złamałem sobie palec. O rany jak bolało! Nigdy bym nie pomyślał, że złamany palec może boleć aż do zemdlenia. Skończyło się na tym, że pierwszy raz musiałem jechać do lecznicy i poddać się zabiegowi operacyjnemu. Palec był oderwany, nie złamany, pan doktór musiał zrobić z nim porządek. Po powrocie do domu musiałem wkładać taką irchową skarpetkę zabezpieczającą moją łapkę przed zakażeniem. Mówi się trudno, przez wszystko trzeba przejść. Najważniejsze, że byliśmy razem. 


Moja siostra Miki

Miki powoli, bo powoli, ale zaakceptowała Mimi. Udawała, że jej nie widzi i miała do mnie ogromny żal, tak jakbym ją zdradził. Nie czułem się z tymi wyrzutami siostry dobrze, zwłaszcza, że trochę racji w nich było. Już nie sypialiśmy razem po obiedzie i czyściliśmy sobie nawzajem uszu, bo z kolei Mimi była zazdrosna. Tak żyliśmy wszyscy razem cztery lata, aż któregoś dnia serce Mimi nie wytrzymało i dołączyła do pana Nera po drugiej stronie tęczy. Ja także coraz częściej czuję, że nadchodzi czas by połączyć się z nimi i też zaznać innego życia. Cieszę się na myśl o tym, że znowu zobaczę Kiciulka, którego nie ma wśród nas od wielu lat, i Kleopatrę, o której napiszę za chwilę. Zobaczę Rudzielca, wielbiciela motyli i Bąbla, któremu los nie sprzyjał. Zobaczę się z panią Diną, która musiała odejść od nas nagle złożona ciężką chorobą. Ciekawe czy dalej poluje na zaskrońce? 
Zobaczę wszystkich moich przyjaciół i znajomych. Znowu jak w młodości będziemy się bawić na zielonych, pokrytych rzeżuchą łąkach. Wąchać kwiaty i wylegiwać się do woli. Na razie zamierzam dokończyć kronikarskie obowiązki i tak jak obiecałem wszystkim moim najbliższym i bliskim poświęcić choć po parę słów. 
Kleopatra pojawiła się na naszej ulicy znienacka. Podobno kiedyś miała dom i rodzinę. A potem wszystko się skończyło. Jedna przejażdżka samochodem z panem, otwarcie okna i porzucenie. Kleopatra długo nie mogła dość do siebie. Kompletnie nie rozumiała co się stało!? Jak ogłuszona chodziła wzdłuż naszej ulicy aż natknęła się na mnie. Leżałem sobie jak zawsze przy brzegu ulicy, przytulony do krawędzi chodnika i obserwowałem zwyczaje mrówek. Były do mnie przyzwyczajone, więc nawet nie zwracały uwagi na to co się dzieje dookoła pewne, że w razie czego ostrzegę je przed niebezpieczeństwem. 
No więc leżałem sobie i drzemałem, patrząc spod wpółprzymkniętych powiek czy coś nie jedzie. Był spokój. Nagle doszło do mnie ciche zawodzenie i zobaczyłem przed sobą czarną piękność. Wyglądała tak jak królowa Kleopatra. Zapytałem co się stało i skąd przybywa. Nie mogłem uwierzyć, że zdarzają się takie historie. Wcześniej Mimi, teraz Kleo. Poradziłem jej, żeby podeszła do sąsiadów. Wiedziałem, że to porządni ludzie, bez kota i bez psa. Była szansa, że ją przygarną. Gdyby się nie udało poszlibyśmy do mojej pani. 
Kleopatra miała szczęście i znalazła dom na długie lata, ale i tak większość czasu spędzała ze mną. Razem jadaliśmy śniadania, a nierzadko i obiady. Była bardzo zaborcza i agresywna. Porządna była z niej kocica, tylko bała się by znowu ją jakieś nieszczęście nie spotkało. Bardzo mi jej momentami brakuje. Tej jej zadziorności i nieustępliwości, tej skłonności do stawiania na swoim. Teraz najwięcej czasu spędzam z moim przyjacielem i oczywiście nadal z dziewczynami. Z moją mamą i moją nadal ukochaną siostrą, oraz ze Stellą. Ona tak jak i ja lubi marzyć i snuć wspomnienia. Lubi słuchać jak opowiadam o czasach, gdy na podwórku rządził pan Nero. Teraz wszystko pootwierane, wchodzę na podwórko kiedy chcę, a czasami Stella zajmuje moje miejsce na wycieraczce przed domem. Bardzo się lubimy.
Mój przyjaciel jest o wiele lat młodszy ode mnie. Ma na imię Towdy i mówimy do niego Tołdi. 


Tołdi - przyjaciel. Parapet okienny to jego ulubione miejsce do spania, gdy słońce grzeje.

Razem chodzimy po ogrodzie, razem jadamy i razem śpimy. Tak bezpieczniej zwłaszcza wtedy, gdy na nasz teren usiłują wedrzeć się obce kocury. Ja już nie mam siły na obronę terenu, a Tołdi jest jeszcze w pełni sprawny i zadowolony z tego, że ma większy teren niż inni. Czasami trochę się szarogęsi, ale i tak miły z niego kolega. Cieszy się , że razem spędzamy zimy. Gdy byłem młodszy noce spędzałem w domu, no chyba, że udało mi się wyrwać spod skrzydeł pani. 
Gdy się zestarzałem i przestałem wędrować w świat, zwłaszcza odkąd zrobili nowe ogrodzenie i niestety wszystkie dziury zniknęły, siedzę na moim terenie. Już nie zaszaleję, dlatego mogę zostać na dworze na noc. Uparłem się i chcę zasmakować normalnej kociej egzystencji pod gwiazdami. Mama i Mikunia śpią w domu. Mikunia chciałaby się wyrwać ale pani jej nie pozwala, a i mama woli jak śpią razem. Ja mam teraz wolność. Kiedy chcę mogę być w domu, kiedy zechcę mogę wyjść. Przywilej starości. Teraz siedzę w domu. Znowu byłem tak zaziębiony, że przestraszona pani zadzwoniła do doktora i zaczęło się. Zastrzyki, antybiotyki, leki na wzmocnienie. Specjalne jedzenie. Otulanie kołderką. Nie wiedziałem dokąd mam uciec. Kocham moje panie, ale czasami bywają nadopiekuńcze.
Teraz wykorzystuję czas na pisanie, wiedząc, że pamięć bywa ulotna. Dzisiaj pamiętam, jutro już mogę zapomnieć imiona moich bliskich i najbliższych. Pisząc te wspomnienia mam pewność, że przetrwa imię mojej kochanej Mimi, Kleopatry, pana Nera i wielu, wielu innych. Mam nadzieję na jeszcze długie i szczęśliwe życie. Gdy się zakończy bez żalu przejdę na drugą stronę tęczy i z tej krainy wiecznej zabawy i szczęśliwości będę się opiekował tymi którzy pozostali w teraźniejszości, wiedząc, że prędzej czy później dołączą do mnie i znowu będziemy razem.


Spisał kot Bartłomiej roku pańskiego 2010.

wtorek, 11 lutego 2014

Nell - Anna Rybkowska


W ramach naszego poparcia dla nowych form książki, objęliśmy patronatem również i tę publikację Autorkę znacie doskonale, wydawcę również, a premiera... w same Walentynki. Życzymy miłej lektury!

Natalia to przykładna żona i matka, która spełnia się, dbając o dom i rodzinę. Nie ma pojęcia, że czegoś jej brakuje, że za czymś tęskni. Nie musi lękać się swoich marzeń, bo... ich nie ma. Czy raczej zepchnęła je głęboko do podświadomości. Odzywają się, gdy przypadkiem nawiązuje internetową, a potem telefoniczną znajomość z Wiliamem Barlowem, angielskim muzykiem rockowym, idolem swojej własnej córki. To mężczyzna utalentowany, pewny siebie, arogancki, nieobliczalnym i fascynującym. Nie pisze mu o sobie prawdy, nie przyznaje się do wieku i czwórki dzieci... A gdy dostaje zaproszenie na koncert w Londynie – postanawia pojechać.
I zostawia za sobą swojski Poznań, kochane, choć czasem męczące dzieci, męża, człowieka dobry i uczciwego, któremu nie ma nic do zarzucenia, prócz tego, że jest do bólu przewidywalny. Zostawia znajomy, bezpieczny świat, porzuca studzącą emocje rutynę i podąża ku nieznanemu, leci jak ćma do ognia...

On nazywa ją Nell. I jak nikt inny budzi w niej coś, czego się nie spodziewała, czego nie chciała, czego się lęka i o czym nie może przestać myśleć.
Czy będzie umiała się temu oprzeć? Dla dobra rodziny. Dla spokoju własnej duszy...
A co z rozbudzonym ciałem?

Bajkowa historia, która staje się dramatem. Obyczaj, który przeistacza się w zmysłowy thriller o opętaniu. Opowieść o miłości, odpowiedzialności, pożądaniu, które niszczy, ale właśnie dzięki niemu życie nabiera barw, smaku, zapachu.
Natalia czy Nell? Który ze światów wybierze...?

Pamiętniki kota Bartłomieja część 3 - Iwona Mejza


Gdy miałem całe dwa lata uznałem, że powinienem zobaczyć jak wygląda świat na innych ulicach. To były niebezpieczne wyprawy czynione w ścisłej tajemnicy przed mamą i siostrą. Mama nigdy by mi nie pozwoliła oddalić się w tak niebezpieczne rejony, z kolei Miki chciałaby na pewno iść ze mną, a na to nie mogłem pozwolić. Jedna z tych wypraw szczególnie zapadła mi w pamięci. Na wyprawach, jak to na wyprawach cały czas poznawałem nowych kolegów. Szary Pręgowany, Cezar, Kiciulek i Przylepa. Z Kiciulkiem łączyło nas wspólne zamiłowanie do podróży i odkrywania nowych terytoriów. Czasami on przychodził do mnie, czasami ja zaglądałem do niego i wspólnie ustalaliśmy plan marszruty. Najczęściej spotykaliśmy się wczesnym rankiem, gdy dookoła panowała jeszcze senna cisza. 
Ten ranek miał być podobny do tych, które już razem przeżyliśmy. Spotkanie w garażu, wspólne śniadanie i planowanie dokąd tym razem oczy i łapy nas poniosą. Byliśmy przyzwyczajeni do tego, ze w czasie naszego śniadania pani Kiciulka wyjeżdża do pracy, zostawiając nam do dyspozycji cały garaż. Siedzieliśmy w kącie czekając aż wyjedzie i przełykając ostatnie kęsy posiłku. Zamierzaliśmy wtedy wybrać się na okoliczne łąki, gdzie podobno można było obserwować żaby. Nigdy jeszcze nie widziałem żaby z bliska. Kiciulkowa pani wyjechała samochodem i słyszeliśmy jak z kimś rozmawia. Potem powinna wsiąść do samochodu i pojechać do pracy, tymczasem , jak nigdy dotąd usłyszeliśmy skrzypienie drzwi i nagle w garażu zapadła absolutna ciemność. Byliśmy uwięzieni! Pani nas zamknęła i pojechała! Jak ona mogła tak zrobić?! Spojrzeliśmy po sobie zmartwieni. Z naszej wyprawy nici. Całe szczęście, że mieliśmy pod dostatkiem jedzenia i picia, oraz nadzieję, że pani zaraz wróci i otworzy nam drzwi. Gdy po jakimś czasie, nie mieliśmy zegarków, a i słońce było poza naszymi oczami, nic się nie zmieniło, zaczęliśmy wołać o pomoc. Bo cóż my biedni zrobimy jeżeli Kiciulkowa pani wyjechała na dłużej? Na dwa dni, a może tydzień. Już wyobrażałem sobie siebie i Kiciulka wychudzonych, nie ruszających łapkami, z języczkiem szorstkim i spragnionym chociażby kropli wody. Rozpłakaliśmy się obaj bezsilni wobec przerastających naszą wyobraźnię zdarzeń. W końcu przytuleni do siebie usnęliśmy. W ten sposób minęło kilka godzin. 
Gdy się obudziłem Kiciulek nadal spał, a garaż był nadal zamknięty. Uświadomiłem sobie co w tej chwili czuje moja mama i Miki i wszystkie moje pańcie. Pewnie szukają mnie i nawołują całe zrozpaczone, że już nie żyję, albo zostałem uprowadzony przez złych ludzi. Dałbym wszystko by je uspokoić. Kobiety mojego życia, takie kochane. Słyszałem za drzwiami garażu jakieś głosy, szum silnika, wydawało mi się, że rozpoznaję głos mojej pańci. Otrzepałem się i przygładziłem włosy. Nie chciałem wyglądać jak ostania bieda, by nie sprawiać bólu mojej pani. Pamiętam jaki byłem szczęśliwy gdy zobaczyłem je obie; panią od Kiciulka, który nie wiadomo kiedy zawisł w jej ramionach i moją panią wyciągającą do mnie ręce. Przytuliłem się, przyrzekając sobie w duchu, że to była moja ostatnia tak daleka i niebezpieczna wyprawa. Słyszałem jak Kiciulkowa pani mówi, że jak wyjeżdżała to nas nie zauważyła, ale spieszyła się bardzo, nagły telefon i tak mechanicznie przymknęła ten garaż. Zazwyczaj go właśnie przymyka, no dzisiaj tak mocniej. Zdarzyło się. 
Nie zamierzam przytaczać co usłyszałem od mamy i od siostry. Pani była tak ucieszona, że jestem z powrotem, że darowała mi wyrzuty. Swoje wiedziałem. Co dom to dom. Najwyżej, no najwyżej wyjdę sobie na ulicę, poleżę przy chodniku obserwując samochody. Coś mi się od życia należy. Przez kilka następnych tygodni siedziałem jak trusia. Najcięższym zadaniem było przebłaganie Miki, która obraziła się na mnie. Ona też chciała obserwować żaby i zdobywać obce terytoria, a ja ją zostawiłem. Było ciężko. 



Moja siostra jest kochana, ale charakter ma niełatwy. Nie dość, że w ramach przeprosin musiałem zmywać za nią nasze talerzyki, to jeszcze musiałem jej towarzyszyć w wyprawach na myszy. Moja siostra to znana obserwatorka gryzoni. Jeżeli uda się jej znaleźć miejsce, w którym przebywają gryzonie, czasami są to myszy, czasami nornice, zdarzyły się nawet orzechówki, to nic i nikt nie jest w stanie odwrócić jej uwagi. Siedzi i czeka aż wyjdą. Siedzi godzinę, dwie, trzy. Bez jedzenia i bez picia. Czasami w pełnym bezruchu, zamiera nad okrągłą dziurą. Czeka. Ja razem z nią, w ramach pokuty. Cały zdrętwiały, znudzony. Jak sobie teraz przypominam tamte chwile z młodości to nadal czuję ścierpnięte łapy i lekką senność, która mi zawsze wtedy towarzyszyła. Potem skok adrenaliny, gdy w otworze pokazywała się głowa rezolutnego przedstawiciela mysiego gatunku. Oczy jak dwa koraliki badawczo wodziły wokół, napotykając nieruchome spojrzenie mojej siostry. Czasami gryzoń znikał w wygodnej i bezpiecznej dziurze, czasami nie zdążał, a wtedy zaczynała się zabawa mojej siostry, uwielbiającej tego typu sporty. Zazwyczaj po jakimś czasie Miki odpuszczała, a wykończona mysz znikała w dziurze, nie rozumiejąc jakim cudem umyka z życiem. Taka to jest moja siostra. Lubi się pobawić, ale wszystko z umiarem i bez krzywdy dla innych.

Ciąg dalszy nastąpi...