niedziela, 31 sierpnia 2014

Renata Kosin na wakacjach

W tym roku moje wakacje były dość szczególne, ponieważ była to podróż w pewien sposób sentymentalna. Odwiedziłam miejsca, w których już kiedyś byłam, i które opisałam w moich powieściach. W "Tajemnicach Luizy Bein" akcja częściowo rozgrywa się w zachwycającej Szwajcarii, w dodatku w drugim tomie też pojawiają się szwajcarskie motywy - miałam okazję je skrupulatnie "obfotografować" i pokazać na blogu.  
W "Mimo wszystko Wiktoria" bohaterki odwiedzają klimatyczną południową Francję, gdzie pojechałam również z innego, ważnego powodu. Chciałam jeszcze raz dokładnie obejrzeć pewne wyjątkowe miasteczko, w którym będzie toczyć kolejna opowieść, ta, która właśnie powstaje.

Renata Kosin

sobota, 30 sierpnia 2014

Wakacje Agnieszki Pruskiej



 Lato miałam udane, chociaż spędziłam je intensywnie. Jestem stworzeniem ciepłolubnym więc nawet nie wyjeżdżając z Gdańska czułam się trochę jak na wakacjach. Fotel na werandzie, parasol nad głową, różnego rodzaju roślinność wokół plus laptop na kolankach (pisanie) albo książka w garści (czytanie) i już czułam się jak letnik na wyjeździe. Teraz zresztą też piszę na dworze usiłując „załapać się” na jakieś słoneczko.
Sam urlop miałam rozbity na dwie części i mimo że żadna z nich nie trwała dwóch tygodni, odpoczęłam, nawet biorąc pod uwagę przeprowadzany w międzyczasie remont.
Pierwsza część urlopu, to tydzień spędzony w Londynie. Oczywiście nie daliśmy rady dokończyć zwiedzania rozpoczętego w zeszłym roku, ale kolejne miejsca warte zobaczenia zostały „zaliczone”. W muzeach spędziłam długie godziny, ale generalnie czuję pewien niedosyt, najlepiej byłby chyba najpierw zwiedzać „rozpoznawczo”, a za kolejnym podejściem wybierać najbardziej interesujące działy. Koh-i-noora widziałam, ale tylko przez moment, bo tłok w skarbcu w Tower był niesamowity i wszyscy zwiedzający poruszali się metodą kolejkowa – jeden za drugim, zero szansy na jakieś indywidualne fanaberie poznawcze. U Sherlocka Holmesa byłam poprzednim razem, więc teraz tylko z satysfakcją popatrzyłam na „ogon” wijący się przed wejściem do budynku.
Druga część urlopu to obóz sportowy (aikido) , czyli wylewanie potu na macie przez mniej więcej siedem godzin dziennie. Wytrzymałam, odpuściłam tylko jeden trening, co uważam za sukces, biorąc pod uwagę nawet nie tyle wiek, którym zawyżam średnią, ale również moje pokontuzyjne kolanka. Na wyjazd zabrałam ze sobą lapka z postanowieniem, że popiszę nieco w wolnych chwilach, bo przecież doba ma więcej niż siedem godzin. Przeliczyłam się, podobnie jak z czytaniem, wzięłam trzy książki, przeczytałam dwie. Jednak, mimo treningów, nie jestem przyzwyczajona na co dzień do takiej dawki ruchu i w czasie wolnym najnormalniej w świecie robiłam „nic”. Czasem fajnie poleniuchować w towarzystwie znajomych, szczególnie jeżeli czas na to leniuchowanie ogranicza się do przerw między treningami i posiłkami. Aha, pierwszy trening zaczynał się o siódmej rano, więc wstawać musieliśmy wcześniej niż niektórzy do pracy... To się nazywa poświęcenie :-).
Najchętniej miałabym jeszcze trzecią część urlopu i wyjechała gdzieś w ciepłe miejsce nad morze z przejrzystą wodą, ale na to się raczej nie zanosi, bo teraz czeka mnie trochę pracy. Na pewno jednak pojadę na jakiś weekend na Mazury – sezon grzybowy się zaczyna.

z pozdrowieniami
Agnieszka Pruska









czwartek, 28 sierpnia 2014

Mariusz Zaruski – Na skrzydłach jachtów. ***




Książka przekazana przez wydawnictwo LTW

Kiedy wziąłem tę książkę do ręki – poczułem autentyczną radość. Generał Zaruski jest w historii Polski jedną z postaci raczej drugoplanowych – taką, jak wykonawcy rozkazów Kazimierza Wielkiego: należy do ludzi, którzy stworzyli podstawy sukcesów a potem prawie znikli w tzw. mroku dziejów. Kiedy jednak uda się dotrzeć do takich osób, budzą autentyczny podziw. Okazja do przeczytania czegoś, co wyszło spod ręki Zaruskiego, oznacza spotkanie nie tylko z historią ale przede wszystkim z tym, co w dawnej epoce stanowiło esencję szeroko pojmowanego męstwa: nie tyle odwagi na polu bitwy, co po prostu wszystkich zalet, jaki oczekiwano od mężczyzny zasługującego na szacunek.
Generał Mariusz Zaruski był właśnie kimś takim: należał do ludzi, z jakimi w całkowitym zaufaniu można pójść absolutnie wszędzie, łącznie z piekłem... może dlatego nie jest specjalnie czczony w kraju, w którym politycy robią kariery na wielbieniu klęsk za publiczne pieniądze.
Nie chciałbym tu referować życia Generała, podążę raczej za mądrością Yody i wszystkim zainteresowanym powiem: użyj Googla, Luke.
Mam zresztą z osobą Generała swoje własne wspomnienie, znakomicie wprowadzające w klimat Jego książki.
Wiele lat temu na urlopie w Jastarni mieliśmy zwyczaj kończenia dnia w porcie rybackim – jeśli dzień minął nam na włóczeniu się po okolicy, to szliśmy tam po kolacji, a jeśli pogoda nie pozwalała łazić – siedzieliśmy od rana do wieczora. Pierwszego dnia zobaczyliśmy przy nabrzeżu niezwykły żaglowiec, całkowicie odmienny od innych jednostek akurat tam cumujących. Wyglądał niczym gość z innej epoki i faktycznie do niej należał... jeśli idzie o wyposażenie i pod każdym innym względem. Jak się okazało – był to właśnie słynny jacht zakupiony dla szkolenia młodzieży tuż przed wojną z inicjatywy Generała, po wojnie odzyskany i nazwany jego imieniem - ruchomy pomnik wielkiego człowieka. Po kilkudziesięciu latach służby oczekiwał łaski sponsorskiej i remontu, bez którego czekało go tylko złomowanie, jak tyle innych naszych zabytków. Na pokładzie siedziała sobie bardzo sympatyczna, acz szczątkowa załoga złożona z dwóch panów i jednej pani, którzy pilnowali, aby zasłużonego statku nie pochłonęła amba. Pokazali nam wszystkie zakamarki żaglowca, opowiedzieli o nim, zwłaszcza, że zorientowali się, że zarówno ta piękna jednostka, jak i jej patron nie jest nam obcy. Był to bardzo sympatyczny dzień, nieco przyprószony smutkiem, gdyż sponsorzy się nie spieszyli a żaglowiec nie mógł bez końca stać w porcie. Po dwóch latach dowiedzieliśmy się, że pieniądze na remont “Generała Zaruskiego” jednak się znalazły... i ten piękny statek znów pływa.
W każdym razie miałem do książki generała Zaruskiego stosunek bardzo ciepły, zanim jeszcze ją przeczytałem.
Niewielka, elegancko wydana, zawiera dwa opowiadania inspirowane podróżami bałtyckimi na jachcie “Jaskółka” i relacje z pięciu podróży na dwóch jachtach: “Witeź” i “Junak” z lat 1925-31.
Napisane interesującym językiem żeglarskie gawędy, zachowują charakterystyczny styl epoki,  można nawet powiedzieć, że trącą myszką... ale w sensie pozytywnym: jak szkolny pamiętnik pradziadków odnaleziony przez prawnuka na starość.
Generał Zaruski  chciał zarazić swoją żeglarską pasją jak najszerszą rzeszę ludzi, słusznie uważając, że dostęp do morza ma sens, jeśli ktoś chce z tego morza korzystać. W jego opowieściach czuje się zamiłowanie do ciężkiej pracy i przygód... nie tych, które podnoszą poziom adrenaliny, raczej takich, które pozostawiają przekonanie, że wykonało się kawał dobrej roboty. Z humorem i dystansem opowiada o żeglowaniu po Bałtyku... o którym dzisiaj myślimy jak o czymś w rodzaju banalnej drogi osiedlowej, a który jest morzem kapryśnym, burzliwym i całkiem niebezpiecznym dla żaglowców. Zaruski żeglował po nim w czasach, gdy nawet radio było nieosiągalnym luksusem dla jachtu: bez GPS, bez łączności z brzegiem, bez silnika pomocniczego, bez wsparcia technicznego, jakie w dzisiejszych czasach zapewnia nam nieprawdopodobny komfort psychiczny. W tych czasach setki fok pojawiały się na polskich plażach, denerwując rybaków, same plaże były puste i dzikie, latarnia w Czołpinie nosiła nazwę Scholpin i należała do Niemiec a  próba wejścia polskim jachtem do litewskiego portu nawet w czasie sztormu wywoływała serie z karabinów maszynowych. To były niezwykłe dla nas czasy, odmienne od naszej epoki.
Tę książkę warto przeczytać nie tylko dla pięknej, nieco archaicznej polszczyzny Generała Zaruskiego ale i dla spotkania ze światem całkiem nam obcym.

(POL)

WAKACJE Katarzyna Puzyńska





Tegoroczne wakacje spędziłam głównie na bardzo intensywnej pracy nad kolejną książką. Ponieważ jestem także nauczycielem akademickim, właśnie w czasie wakacji mam najwięcej czasu na pisanie. Staram się więc, jak najlepiej go wykorzystać. Tym razem pracowałam nad czwartą już częścią serii kryminałów o policjantach z Lipowa. Mój typowy wakacyjny dzień można więc właściwie opisać tak: poranne bieganie, całodzienne pisanie, a wieczorem długie spacery z naszymi trzema psami. Jak widzicie nie stanowię zbyt rozrywkowego towarzystwa (zwłaszcza, kiedy piszę!). 

Ja jednak bardzo cenię sobie takie spokojnie życie. Małym przerywnikiem był weekendowy wyjazd do ukochanej wsi mojego dzieciństwa (nazwy, jak zwykle nie zdradzę i pozostawię zgadywanie dociekliwemu Czytelnikowi). Wieś ta położona jest niedaleko jezior Bachotek i Strażym, tuż obok Brodnickiego Parku Krajobrazowego. Właśnie to piękne miejsce stało się dla mnie inspiracją, kiedy tworzyłam książkowe Lipowo (w rzeczywistości nikt oczywiście nikogo tam nie morduje, więc nie ma obaw, żeby zaglądać w te okolice ;-)…). Uwielbiam wracać w te strony! 


Katarzyna Puzyńska 






poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Moje wakacje - Anna Klejzerowicz


Jak wiadomo, pisarze nie zawsze mogą mieć urlop, więc tegoroczne wakacje spędziłam na dość intensywnej pracy, kończąc jedną książkę i jednocześnie zbierając materiały do kolejnej. Na szczęście mieszkam niemal w środku lasu, kontakt z przyrodą mam więc zapewniony. Spacery, od czasu do czasu ognisko z przyjaciółmi, lektura w ogrodzie - to mi musiało wystarczyć. W tym roku w szczególny sposób obchodziłam także okrągłą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, ponieważ zaangażowałam się w temat także zawodowo, pracując wcześniej nad nad "Listem z powstania". Ale na tym nie koniec… Moje tegoroczne wakacje to także butelka ze smoczkiem. I tu mniej przyjemna strona sezonu ogórkowego. 
Otóż dzielni miejscowi chłopcy przynieśli nam w pudełku maleńkiego kociego noworodka, porzuconego w krzakach przez jakąś bezduszną osobę. Kociak był na tyle mały i bezbronny, że nie poradziłby sobie samodzielnie, a dzieciaki równie bezradne – cóż więc niby mogliśmy zrobić? Karmimy oseska  Jesienią maluch będzie szukał dobrego domku… jakby kto pytał. O doglądaniu reszty czworonożnego stada w naszym ogrodzie nawet nie wspomnę, bo to akurat mamy przez okrągły rok. Ale wiecie co? I tak żal mi odchodzącego lata. Niech wraca jak najszybciej! 

Pozdrawiam serdecznie Czytelników.
Ania Klejzerowicz

niedziela, 24 sierpnia 2014

JANET EVANOVICH "STEPHANIE PLUM: NAJLEPSZA JEDENASTKA"

JANET EVANOVICH "STEPHANIE PLUM: NAJLEPSZA JEDENASTKA" ***

KSIĄŻKA PRZEKAZANA PRZEZ WYDAWNICTWO FABRYKA SŁÓW

Stephanie Plum ma ogólny życiowy kryzys. Zawodowy, osobisty i rodzinny. Postanawia zmienić swoje życie: pracę, relacje z obydwoma facetami, przestać być ofiarą ataków, skończyć z ciągłymi eksplozjami samochodów i nigdy więcej nie wpadać w śmieci. Rzuca robotę w doprowadzaniu zbiegów i szuka nowej, bardziej cywilizowanej posady, którą jej matka będzie mogła zaakceptować. I dlatego osiąga zwiększoną ilość wybuchów w swoim życiu, dalsze komplikacje układów między nią, Morellim i Komandosem a jej matka dostaje szału w związku z eksplozjami, podpaleniami i ślubem drugiej córki. Dużo humoru, akcja zaskakuje i jak zwykle czytanie dostarcza sporo przyjemności.
Janet Evanovich trzyma wysoki poziom rozrywkowy a mnie przyszło do głowy trochę przemyśleń na temat cyklu powieści o uroczej ale niezbyt profesjonalnej łowczyni nagród... i doszedłem do wniosku, że w tej serii jest coś więcej niż tylko zabawa kryminalną intrygą.
Po pierwsze autorka mistrzowsko zachowała równowagę między tym, co w kryminałach się powtarza a tym, co oryginalne. Są takie gatunki powieści, których sukces zależy od tego, czy czytelnik znajdzie w nich coś swojskiego i znanego. Niektóre bestsellerowe romanse skomponowano do tego stopnia schematycznie, że trzeba się wysilić, żeby znaleźć różnicę między jednym a drugim dziełem tego samego autora - a jednak znajdują miliony czytelników. Wielu literaturoznawców zastanawia się, jak to możliwe mimo braku oryginalności, a tymczasem sukces takich książek bierze się właśnie z braku oryginalności: stąd, że czytelnicy znajdują dokładnie to, czego się spodziewają, tam, gdzie sobie życzą.
Tak naprawdę bardzo niewielu ludzi lubi zupełne niespodzianki, większość ceni je sobie najwyżej jako małą domieszkę dla smaku: bez przesady z językowymi eksperymentami, bez przesady z egzotycznym światem i nieznanymi sytuacjami. Bez szaleństw z Nieznanym.
Janet Evanovich na wiele sposobów wykorzystuje tę potrzebę: opowiada o zwyczajnej dziewczynie z sąsiedztwa, która wcale nie szuka przygód, raczej sposobu na opłacenie rachunków a w dalszej perspektywie: na poukładanie sobie życia, które powinno się toczyć według dobrze znanych reguł a mimo to zaskakuje.
Zachowania równowagi między niezwykłą akcją a codziennością wymaga pewnej dojrzałości pisarskiej, umiejętności obserwowania... ale też przede wszystkim pewnej konsekwentnej wizji współczesnego świata. A to ostatnie wykracza daleko poza możliwości przeciętnych autorów literatury rozrywkowej, występuje u  ścisłej czołówki wybitnych twórców, nawet jeśli piszą rzeczy zabawne.
Komedia nie jest gatunkiem gorszym
Przygody Stephanie nie dotyczą ratowania świata, poszukiwania Gwiazdy Śmierci zakopanej w tajnej bazie US Army czy stumetrowego urządzenia do przelania kasy z całego świata na własne konto, tylko spraw drobnych przestępców (od średnich jest Komandos i Morelli, wielcy są nieuchwytni). To się może zdarzyć każdemu - bo i rejon działania jest taki, jak setki innych amerykańskich osiedli... i pod wieloma względami podobny do wielu średniej wielkości europejskich miast.
W tym zwyczajnym świecie zwyczajni ludzie mają niezwykłe tajemnice, które czasami wychodzą na jaw. Akcja powieści dzieje się prawie że w okolicach domu większości czytelników. W całej tej swojskości autorka umieszcza akcję gwałtowną, pełną zwrotów, nieoczekiwanych wydarzeń, realnych niebezpieczeństw ale czytanie przypomina podglądanie sąsiada.
Czyż trzeba lepszej pożywki dla zaangażowania w lekturę niż nasze pospolite wścibstwo?
Evanovich jest geniuszem, jeśli idzie o ulokowanie akcji.
To samo można powiedzieć o bohaterach: językiem precyzyjnym i dosadnym charakteryzuje ich, umieszcza w szufladkach z naszymi czytelniczymi oczekiwaniami, po to by potem systematycznie dodawać im barw i głębi. Pół-bóg i superman Komandos na przestrzeni kolejnych części serii systematycznie schodzi z piedestału i odsłania swoje tajemnice... i ten proces jest równie ciekawy, jak wszystkie śledztwa prowadzone przez Stephanie Plum, do tego znakomicie zgrany z rozwojem samej Stephanie jako bohaterki.
Bohaterowie drugiego i trzeciego planu mają charakterystyczne rysy, dzięki którym zostają w pamięci i nie zlewają się w bezosobowy tłum, przeciwnie: nadają każdej kolejnej powieści niepowtarzalny charakter. Bardzo cenię sobie takie powieści, w których każda postać nadaje się do cytowania w stosownej życiowej sytuacji.
"Najlepsza jedenastka" pod tym względem nie odbiega od pozostałych części. Demoniczna właścicielka pralni, zbrojna w pistolet maszynowy Mama Macaroni i jej pieprzyk-mutant, mogą się przyśnić każdemu, komu zdaje się, że ma upierdliwego szefa. Swoją drogą, miałem kilku szefów- psychopatów a jednak żaden z nich nie dorównał Mamie Macaroni. Ozdobą tomu jest też Lula w roli samodzielnego łowcy nagród... Lula, która żyje własną wyobraźnią, udziela porad z zakresu odchudzania, nigdy nie używa paralizatora dwa razy w ten sam sposób i nigdy nie umie złapać zbiega... przyjmuje posadę Morellisitterki, kiedy Joe Morelli ma złamaną nogę... Stiva, grabarz doskonały i organizator życia towarzyskiego w Grajdole oraz cała galeria ludzi z sąsiedztwa.
Zarówno pierwszo- jak i drugoplanowe postaci u Evanovich przykuwają uwagę i są czymś więcej niż wypełnieniem tła. Zaludniają świat mały ale pełen intensywnych relacji międzyludzkich, kipiący emocjami, osobowościami i problemami.
Dokładnie to samo można powiedzieć o skomplikowanym i burzliwym związku bohaterki i Joe Morellego. Rozciągnięty na całą serię romans głównych bohaterów, pełen kłótni, wojen podjazdowych, okresów pokoju przeplatanych starciami to niemal osobna powieść w powieściach. W tym wszystkim Stephanie i Morelli powoli uczą się siebie nawzajem, stopniowo budują swój związek i z wolna tworzą podstawę do wspólnego życia... lecząc przy okazji rozmaite rany, jakie odnieśli dawniej. Co ciekawe – oboje mają potężną blokadę, gdy przychodzi do rozmowy o ich uczuciach, radzą sobie z nią stosując różne dziwaczne strategie opisane przez autorkę z wnikliwością i humorem, zamiast rozmawiać - gwałtownie zrywają, po to by odkryć, że powody do zerwania są mniej ważne niż ich wzajemna tęsknota za sobą...
Mało który specjalista od tej tematyki potrafi równie ciekawie opowiedzieć historię związku między kobietą i mężczyzną, jak robi to autorka rozrywkowych kryminałów, Janet Evanovich.
No i do tego jest jeszcze cała warstwa obyczajowa - znakomicie przerysowany portret małej przytulnej dzielnicy w mieście średniej wielkości, z obyczajowością, plotkami, więzami rodzinnymi i rytuałami. Dzielnica, której nazwę Dominika Repeczko świetnie przetłumaczyła jako Grajdół, to miejsce opresyjnie opiekuńcze, zapewniające niemal religijne ciepło domowego ogniska i miażdżące każdego, kto na włos wychyli się poza obowiązujące zwyczaje.
Cały cykl "Stephanie Plum" ma zdumiewająco wiele starannie opowiedzianych wątków, świetnie rozegranych sytuacji i zależności między bohaterami. Warto czytać kolejno wszystkie powieści, bo dzięki temu otrzymujemy o wiele więcej niż tylko zabawną powieść przygodową - tak się składa, że właściwie cały cykl stanowi jedną w miarę spójną powieść w epizodach, w której wątki kryminale zamknięte w poszczególnych tomach stanowią tylko część - ważną ale nie jedyną.
Być może jest to całkiem nowa formuła powieści, idealna dla czasów, w których książkę pochłania się w jeden wieczór i następnego dnia szuka nowej opowieści o tych samych bohaterach.
Evanovich po mistrzowsku operuje kontrastem, przeskakuje od scen komicznych do brutalnych i krwawych... I potrafi zadbać, by zbrodnia i okrucieństwo nie wyglądały ani trochę sympatycznie, by czarny charakter budził strach a nie sympatię.
Jakoś tak uparcie przychodzi mi na myśl przykład Szekspira, który stosował podobne zasady opowiadania. Tak, wiem, przesadzam. Ale nie bez powodu. Pamiętam wciąż, że Szekspir był geniuszem, który wynalazł całkiem nową metodę mieszania klasycznych stylów w jednej opowieści a Evanovich jest tylko zdolnym uczniem największego dramaturga wszech czasów.... ale tak zdolni uczniowie nie zdarzają się często.
Ale to wszystko uświadomiłem sobie dopiero po tym, jak przestałem się śmiać ze starcia Babci Belli i Babci Mazurowej. Kto zna te dwie starsze panie, ten wie, czego się spodziewać... a i tak będzie zaskoczony.

(POL)

środa, 20 sierpnia 2014

SPA dla Psa - Piotr Olszówka

- Chodź tu. - powiedziałem możliwie przyjaznym głosem, co sprawia mi trochę kłopotów, bo dla psa "przyjazne" oznacza "piszczące jak mamusia".
Nana leżała w cieniu iglaków, między płotem z siatki a ich pniaczkami i próbowała wyglądać na absolutnie pochłoniętą relaksem... ale to tylko koty potrafią a nasza psina nigdy nie uczy się na zapas. Zmarnowała wszystkie okazje, kiedy Pumiasta mogła udzielać korepetycji. Teraz jej drobne gierki nie wydawały się odpowiednio wiarygodnie.
- Chodź tu, Nana. Musimy uczesać futerko.
- Ale ja wam nie przeszkadzam. Czeszcie sobie. Ja tylko leżę. - położyła głowę na trawie - O, tutaj sobie leżę.
- Musimy uczesać twoje futerko. Ty i ja. Nie ja i Ilonka.
- Nie, wcale nie musicie, jest śliczne. - polizała się po boku, żeby mnie przekonać. Naturalnie jeden z setki śmieci, które zaplątały się w nią, musiał akurat teraz podrażnić, więc z zapałem zaczęła go gryźć i wyciągać. Jak zwykle zapomniała, co miała udawać.
- Widzisz, masz w futerku śmieci i one ci przeszkadzają.
- A skąd! Nic tam nie mam. - żachnęła się, zwinęła w kulkę i z pasją zaczęła wyciągać coś z ogona.
- A to co takiego?
- A przeszkadza mi coś w ogonku... czepiło się i nie chce wyleźć.
- Chodź, to ci pomogę. Mam ciasteczko.
Wylazła. Położyła się na trawie z westchnieniem i wywaliła brzuszek do słońca. W ogonie siedział sobie patyk, który owinął się na mokro podczas wczorajszego łażenia po krowim wodopoju i tak zasechł. Mogła go wyrwać ale nie wyjąć bez strat w futerku. Wyjąłem go i zacząłem czesać futerko – delikatnie, bo miała prawie tyle rzepów i nasion, ile włosów. A Nana najwyraźniej znowu zapomniała o chowaniu się przed grzebieniem i drzemała na trawie. Trudno jej się dziwić. W naszym małym wynajętym domku było wszystko, czego potrzebowała, łącznie z płotem, zza którego mogła szczekać na obcych i sąsiadami, którzy świetnie wchodzili w tę rolę.
Dzisiaj wyjątkowo nie wybieraliśmy się nigdzie... i chciałem nieco zadbać o jej futro, bo inaczej musiałbym je strzyc po powrocie do Krakowa.
Właśnie wyczesałem dolną połowę psiny i wszystkie łapki, kiedy coś do niej dotarło.
- Miałeś mi dać ciasteczko! - usiadła i spojrzała mi w oczy z wyrazem świeżo obudzonego geniuszu. Dostała je. Najwyraźniej zakończyliśmy dbanie o pieska...
- A czego chciałeś od mojego futerka? Przecież jest takie puszyste i miękkie... - obwąchała sobie chorągiewki przy przednich łapkach.
- Ano jest. - zgodziłem się uprzejmie i pokazałem jej dwa wielkie kłęby patyków, rzepów, cyganek i innego śmiecia wplątanego solidnie w wyczesany podszerstek – Aż dziwne, że to wszystko się zmieściło w takim zadbanym futerku.
- Może ktoś przyniósł. Albo wiatr przywiał. - wyjaśniła. Psy (a szczególnie Nana) niespecjalnie przejmują się przeszłością, zwłaszcza tą kłopotliwą.
- A nie ty przyniosłaś na sobie?
- No co ty, przecież ja dbam o wygląd!
Przypomniałem sobie ostatnie dni i jakoś nie mogłem w to uwierzyć.
- A do krowiego wodopoju wpadłaś przypadkiem?
Pognała do niego jak nawiedzona i celowo wlazła przez najbardziej czarne błoto a potem nie chciała wyjść. I zamiast się wytrzepać – pozwoliła, żeby muł stwardniał w kruszącą się powoli skorupkę, którą z trudem wyczesałem dzisiaj. I to tylko dzięki temu, że sporą jej część już wcześniej wymieniła w zaroślach na patyki i inne roślinne resztki.
Rozstawiła uszy jak anteny i zrobiła zamyśloną minę...
- Nic nie rozumiesz... pewnie dlatego, że nie masz futra.
- Rozumiem, że piesek będzie czysty albo szczęśliwy. W końcu mamy wakacje.
Położyła się z westchnieniem i oparła nos na przednich łapach.
- Myślisz, że się obijam? A wiesz, jaka to ciężka praca? - sapnęła ciężko, najwyraźniej obowiązki ją przygniotły.
- A nad czym tak ciężko pracujesz? Oczywiście poza gonieniem myszy i uciekaniem przed bocianami...
- Nie śmiej się. Musiałam przez te wakacje opracować SPA dla psów. I prawie już skończyłam. Teraz testuję metodę.
- A wiesz, że nie wolno testować na zwierzętach?
Chyba ją wytrąciłem z równowagi tym stwierdzeniem.
- Ale ja nie na zwierzętach, tylko na sobie!
Zdecydowałem, że lepiej nie tłumaczyć jej znowu różnic między ludźmi i zwierzętami. Już kilka razy nie przyjęła ich do wiadomości.
- Nie zauważyłem, żebyś coś specjalnego robiła...
- O, to bardzo dobrze. Znaczy, że metoda działa. - wywaliła zadowolony język – My, psy, nie mamy tyle czasu co ty, musimy dbać o siebie przy normalnej psiej pracy.
- Przez włażenie gdzie popadnie, w co popadnie i byle śmierdziało?
- No wiesz?! Nic nie rozumiesz! - Nie była pewna czy może się oburzać, więc gwałtowny początek zakończyła polizaniem mnie po twarzy i przewróciła się na plecy. Zresztą rozmaitych smrodków nigdy nie uważała za coś niemiłego, nie obrażała się też o aluzje zapachowe.
-  No to mi wytłumacz po kolei... Rano tarzasz się po trawie...
- Wcale się nie tarzam! Futerko należy zwilżyć wodą demineralizowaną przed użyciem! Najlepiej tą, co leży rano na trawie...
Zadziwiła mnie. Nie podejrzewałem jej o znajomość słów dłuższych niż czterosylabowe. Ale... rzeczywiście, tarzała się po rosie. Metoda zapowiadała się interesująco.
- A jak się wytarzasz, to zapominasz o wszystkim i lecisz na łąkę... - zasugerowałem następny punkt programu. Spojrzała na mnie tak, jak nigdy nie spojrzałaby na zdechłą mysz... bo myszy (zdechłe) mają dla niej duży potencjał rozwojowy.
- Futerko trzeba lekko podgrzać przed dalszymi etapami ale nie z wierzchu tylko od spodu... Jak mam to zrobić bez biegania? Siebie muszę rozgrzać... no i dosypać środka polerującego włosy na błysk...
- Kurzu z polnej drogi, dobrze rozumiem?
Pomachała ogonem z uznaniem i położyła się w postawie „waruj”, żeby zachować odpowiednio poważny wygląd podczas wykładu.
- Żeby futerko się polerowało na mokro - trzeba biegać i powiewać wszystkim... to się musi ruszać. No i zwilżać w mokrej trawie...
- To dlatego biegasz po łące... a jeśli kopiesz dziurę, to też pomaga polerować futerko?
- Nieee... kopię dziurę, bo potrzebuję kreta albo myszy. No wiesz, drugie danie pierwszego śniadania.
- Ale obsypujesz sobie brzuszek ziemią i błotem!
- No tak. To jest maska mineralna na skórę. Markowa! Nazywa się "Miss Meadow". No wiesz, taka czyszcząca i odżywcza... Jakbyś jeździł brzuchem po błocie to też byś miał taką delikatną skórkę jak ja! - z dumą wywaliła do góry brzuszek lekko pękaty i porośnięty rzadkimi długimi włosami... Spojrzałem. No tak... Jasne. Każdy powinien mieć taki brzuszek. Niekoniecznie własny... ale brzuszek pieska też się liczy. Obiecałem sobie częstsze pokładanie w kałużach.
- No dobra... masz środek polerujący na futerku, polerujesz, zwilżasz, nakładasz maskę mineralną na brzuszek...
- I myszę do brzuszka! - uzupełniła z naciskiem. Nigdy jeszcze nie upolowała myszy w norze, mimo wszystkich sukcesów myśliwskich na powierzchni ziemi.
- I powiedzmy, że masz myszę do brzuszka... ale co to ma wspólnego z tarzaniem się w zdechłym krecie?
- Maska biologiczna "La femme des marais"! - wyjaśniła patrząc z uszami sterczącymi ostro w górę - Od polerowania futerko mogłoby stać się łamliwe!
Wolałem nie pytać o szczegóły. Niektóre rodzaje stosowanych przez nią masek biologicznych przyprawiały mnie o lekki niesmak. Zmieniłem temat.
- A przed bocianem uciekasz dla utrwalenia maski?
- Ja nigdy nie uciekam przed bocianem! - Aż usiadła z oburzenia - A co to jest bocian?
- Ten duży biało-czarny ptak z czerwonym dziobem, przed którym wiałaś wczoraj... i przedwczoraj... i dwa dni temu... Odkąd tu jesteśmy prawie codziennie biegniesz do niego a kiedy startuje - uciekasz.
- A... ten... no... no to po masce biologicznej posypuję futerko maską torfową "Summer Peat". - w zmienianiu tematu Nana była mistrzynią świata. - No wiesz, biegam po suchej drodze przez torfową łąkę, to się samo posypie.
Wiedziałem. Byłem przykurzony na brązowo po każdym przejściu przez pastwisko a Ilonkę złościł nalot na ubraniach sięgający pasa. Nawet pies trzy razy wyższy od Nany miałby na sobie tę borowinę...
- Tylko, że na sucho torf niewiele daje - westchnęła Nana i w zadumie podrapała się za uchem. Coś mi zaświtało.
- To dlatego włazisz do krowiego wodopoju?
- To miejsce jest super! Wiesz, woda ma dodatki roślinne regenerujące cerę, z mnóstwem witamin i mikroelementów!
Woda wyglądała na czystą ale tam, gdzie nasza psina lubiła wleźć, była pokryta rzęsą... ale bardziej zadziwiło mnie biochemiczne wykształcenie u pieska.
- Nanułka, a co to są te mikroelementy i witaminy? - postanowiłem ją wypróbować.
- Witaminy to te zielone listki na wierzchu, nie wiedziałeś? A mikroelementy to sobie pływają przy dnie. Trudno je złapać, bo uciekają jak głupie. A raz widziałam takiego makroelementa ale odpłynął. Miał kolorowe płetwy.
- A ja myślałem, że to ryby...
- Tak też się nazywają? Tyle jest nazw na świecie... i po co aż tyle? - zmarszczyła nos i podjęła wykład - W tej rzece jest też na brzegu i dnie taka doskonała maseczka kosmetyczna... nazywa się "L'odeur de la Boue"... świetnie robi na łapki.
Kiedy wyłaziła z wodopoju, miała łapki pokryte grubą warstwą czarnego mułu z dna. Kiedyś sam tam wlazłem z ciekawości, szukając przeprawy bliższej niż mostek, po którym chodzimy zazwyczaj. Wyglądało to jakbym wlazł boso a wylazł w czarnych "gumowcach" do kolan. Najwyraźniej ja też zrobiłem sobie maseczkę. Nie wiedziałem, że taki ze mnie "kosmetyk"... Ale Nana dorobiła teorię naukową do chlapania się w błocie a to już coś. Na ogół pieski włażą w bagno bez jakichś poważniejszych ambicji.
- Niech zgadnę... jak potem biegasz po wysokiej trawie na pastwisku to robisz sobie masaż?
- No... bo trzeba zebrać nadmiar maseczek i pobudzić krążenie.
Za każdym razem krąży wokół nas, dopóki nie wyjdziemy na drogę i powiewa ogonem. Wygląda na mocno pobudzoną... prawdę powiedziawszy, jak tylko na nią nie patrzymy - podbiega od tyłu i znienacka szczeka. Ktoś obcy mógłby paść na zawał.
- A na drodze odpoczywasz po tym wszystkim?
- Czy ja wyglądam na lenia? - spojrzała z wyrzutem. Zastanowiłem się. Przez większość dnia i całą noc spała na plecach, od czasu do czasu przebierając łapkami i poszczekując. Wygląda na to, że pracowała nawet we śnie.
- Wiem, że cały czas pracujesz. - potwierdziłem, bo szanuję jej prawo do definiowania pracy po psiemu. Pomerdała ogonem i wróciła do wykładu.
- Na drodze trzeba podsuszyć, żeby maska mineralna i biologiczna stwardniały. Potem trzeba je pokruszyć i spłukać.
To wyjaśniało dlaczego po trzystu metrach polnej drogi znowu właziła do rzeki i moczyła się razem z nosem. Proces dbania o futerko wymagał mnóstwa czasu i wysiłku... i pomyśleć, że ludzkie kobiety po prostu idą na godzinę do fryzjera albo kosmetyczki. Nana westchnęła ciężko. Może pomyślała o tym samym, co ja.
- Po spłukaniu muszę futerko powoli wysuszyć przed ostatnią fazą.
Kolejna tajemnica wyjaśniona: bieg po lesie między rzeką i plażą ma sens a machanie ogonkiem i okolicznym futerkiem nie wynika z przypadkowych humorów, tylko ze złożonego procesu kosmetycznego. Pokręciłem głową. Znam Nanę od dwóch lat a nie posądzałem jej o tak skomplikowane strategie. Zawsze wydawało mi się, że biega i wtyka wszędzie nos a życie samo jej się układa.
W tej konkretnej chwili Nana ułożyła się wygodniej na trawce. Na moment podniosła głowę, potem gwałtownie przewróciła się na bok. Poruszyła kilka razy łapkami jakby wykonywała próbę gestykulacji, po czym nagle złapała się za nos. Pokiwała się trochę w tej pozycji sprawdzając czy nos należycie trzyma się swojego miejsca, po czym westchnęła głęboko. Byłem pewien, że zapomniała już o czym rozmawialiśmy, ale znowu mnie zaskoczyła.
- Wiesz jaki ważny jest czas suszenia futerka przed następnym etapem? - podjęła temat dokładnie tam, gdzie przerwała.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Nie mam takiego futerka ale często starannie suszę różne rzeczy.
- Jak za bardzo wyschnie, to nie będzie mięciutkie. - Przerwała, żeby podrapać się po uchu - Powinno być jeszcze troszkę wilgotne. Ale jak będzie mokre, to potem źle się ułoży. Czasem muszę biec, żeby zdążyć.
- Rozumiem... - naprawdę coś zrozumiałem: mianowicie, dlaczego czasami wcale się nie spieszy do morza a kiedy indziej pędzi na przełaj przez zamki z piasku i kocyki pełne plażowiczów depcząc po plecach i torebkach z jedzeniem. Dla ludzi czas to pieniądz a dla Nanusi - czas to futerko.
Milczeliśmy razem przez dłuższą chwilę zanim zapytałem:
- A następny etap?
- Solankowa mineralizacja neptuniczna.
- Co proszę?
Spojrzała na mnie jak bibliotekarz na analfabetę.
- No... muszę ostrożnie zwilżyć futerko wodą morską!
Pokiwałem głową i zapytałem:
- A dlaczego boisz się wody?
Położyła głowę na łapkach.
- Za dużo jej jest. Rzeczy, które się ruszają, nie powinny być takie duże. Konie są za duże. Krowy są za duże.
Mówiła szczerze - kiedy spotkała krowy na drodze, uciekała do najbliższej dziury w płocie.
- No ale krowy są pożyteczne... - spróbowałem ją przekonać - Mała krowa nie mogłaby zrobić dużej kupy...
- Mogłaby się postarać. Wszyscy by tylko szli na łatwiznę. - mimo całego zamiłowania do nie oczyszczonych krowich żołądków oraz zainteresowania dla post-krowich pozostałości na pastwisku Nana nie lubiła zbyt dużych stworzeń. Spróbowałem delikatnie zmienić temat.
- Myślisz, że jak będziesz szczekała na fale, to morze zmaleje? - kiedy dobiegała do wody, pozwalała się opryskać a nawet ochlapać grzbiet ale potem nie właziła głębiej niż do połowy łapek i próbowała ugryźć falę. Pomysł obszczekania morza jeszcze jej nie przyszedł do głowy.
- Jutro spróbuję.
- Jak skończysz z dbaniem o futerko?
Spojrzała na mnie zdumiona aż jej się uszy postawiły.
- Przecież po zaneptunowaniu musi być piaskowanie!
- Co?
- A co ja robię jak wyjdę z morza?
Zawsze tarzała się w piasku jeżdżąc po nim nosem i odpychając się tylnymi łapkami a potem kopała
sobie dołek w najlepszym miejscu w naszym grajdołku i spała przez dwie godziny. Przy okazji wbijała sobie w mokre futerko tyle piachu, że wyglądała jak skorupiak.
- Nic nie robisz.
Aż zipnęła z oburzenie.
- Jak to nic? Muszę zmieścić w futerku co najmniej kilo piasku! Wiesz, jakie to trudne? I wypolerować futerko na mokro, żeby po wysuszeniu została na nim morska sól! I nie mogę się ruszać przy suszeniu bo ją zetrę!
- Przecież i tak zetrzesz sól z futerka, jak wytrzepiesz piasek.
- Wcale nie... jak już się wysuszę to nie trzepię, tylko wywiewam.
- Co robisz?
- Idę na spacer pod wiatr. A wiatr wydmucha ze mnie cały piasek. I wtedy już mam takie miękkie futerko, że aż sama sobie zazdroszczę!
Spojrzałem w notatki robione dyskretnie na boku. Wygląda na to, że Nana poświęcała każdy dzień wakacji na tak skomplikowaną kurację futerkową... i aż pożałowałem psiny.
- Nanusiu, ale przecież na to wydmuchiwanie piasku wybierasz się, jak zaczynamy powoli myśleć o powrocie z plaży. A w drodze znowu się kurzysz i moczysz i włazisz w błoto... i masz je całe w strąkach i paprochach z krzaków. Czyli zadbane futerko masz przez jakieś pół godziny po całym dniu starań.
Złapała się obiema łapkami za nos. Potarła głową o trawę. Westchnęła ciężko, jak hamująca ciężarówka.
- A możesz mi zrobić morze pod domem? Żebym miała je jak wracamy z plaży?
- Mogę – bezczelnie postanowiłem podnieść swój prestiż w psich oczach – ale wtedy może będzie jeszcze większe.
Ten aspekt sprawy najwyraźniej nie przypadł jej do smaku. Nie lubiła powiększania rzeczy
ogromnych.
- Noo... Nie jest łatwo dbać o futerko, jak się jest pieskiem.
Spojrzałem na garści śmiecia wyczesanego z Nanusi. Rzeczywiście, nie było łatwo, zwłaszcza, że uciekała przed grzebieniem jeszcze szybciej niż przed bocianem. Jeśli zrezygnuję z czesania - Nana dorobi się dredów. A ponieważ nie zdradza chęci przyłączenia się do rastafarian, musiałbym ją ostrzyc. To by dopiero była tragedia. Też sobie westchnąłem.
Najwyraźniej moje współczucie poprawiło Nanusiowy stosunek do świata, bo podsumowała:
- Ale i tak mi się udaje.  - przewróciła się na plecy - Zobacz, jakie mięciutkie. I tu, przy uszach.
Przy uszach każdy pies ma mięciutkie futerko ale nie chciałem jej dołować.
- Rzeczywiście. - powiedziałem głaszcząc i smerając w poszukiwaniu przegapionych rzepów.
- No widzisz? - pokręciła się z zadowoleniem - wszystko dzięki mojej metodzie "SPA dla Psa"! Zrobiłam się taka atrakcyjna! I w ogóle!
Spojrzała mi w oczy i dodała:
- Jakbyście robili to, co ja to też mielibyście takie śliczne futerka i ogonki!
Wyobraziłem sobie siebie i moją żonę, jak razem z Naną tarzamy się w bagienkach i zdechłych gryzoniach... jak porastamy miękkim dziesięciocentymetrowym futrem... jak wyrastają nam ogony... Pogłaskałem pieska.
- O, tak, Nanusiu. Na pewno. Wszyscy powinni tego spróbować.


poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Białe Walce Jana Nowickiego

Książka podarowana przez wydawnictwo Bellona.

Znacie Jana Nowickiego? To Go posłuchajcie.
Są takie książki, które napisano do czytania powolnego, wielokrotnego, a najlepiej z dużym zapasem wolnego czasu. Książki do przemyślenia a nie do przeczytania, książki z drugim dnem, a nawet z trzecim. Czasem są to powieści a czasem powiastki filozoficzne. Jako gatunek wywodzą się z oświecenia, sporo czerpią z antycznej anegdoty powięconej filozofom i filozofowaniu... bywają bardzo rozmaite, często śmieszne, zazwyczaj lekkie w nastroju i czytaniu, przelatujące przez głowę szybko i zostawiające po sobie coś, co wciąż wraca na myśl.
Aby rozpoznać to coś - sięgamy znów po książkę... a potem znowu... i znowu... na tym właśnie polega kanon literacki: zbiór książek ponadczasowych, czyli takich, które można czytać bez końca.
Do takich książek należą właśnie Białe Walce Nowickiego. Mistrz polskiej sceny potraktował fabułę dość lekko: oto w pociągu do Ciechocinka spotykają się czterej panowie w wieku podeszłym i pani ale jej się o wiek nie pyta, zwłaszcza że jest jeszcze bardziej podeszły. Towarzystwo dziwnym zrządzeniem losu przypada sobie do gustu i postanawia spędzać razem czas podczas uzdrawiania się, kurowania i tym podobnej walki z Czasem w kurorcie w Ciechocinku. Nieformalnym liderem tej grupy spacerowo-towarzyskiej jest mistrz Serafin, którego prawdziwe nazwisko okazuje się wielkim zaskoczeniem - a przemyślenia: nie mniejszym odkryciem. Gawędzą, zabawiają się...
Jest w tym coś z ducha Kabaretu Starszych Panów - niewspółczesnych, refleksyjnych i magicznych.
Powiewa chwilami echo przemyśleń Wolanda o współczesnym świecie a często czuje się ducha profesora Tutki, chociaż znajdziemy tu beztroskę Trzech panów w łódce (nie licząc psa)... no może gdyby wsiedli do łódki z półwiecznym opóźnieniem.
Dla tych, którzy potępiają takie aluzje, mistrz Serafin wygłasza okolicznościowy wykład o sensie plagiatu.  Dowiemy się też o szkołach picia wina, jak zepsuć relacje z kobietą trafiając w rękaw, co potrafią kleszcze, jak podróżować drezyną i jak dolewać oliwy do wina. A od czasu do czasu na rowerze przemknie dziewczyna, która wyszła za kolejarza.
Białe Walce trochę zatrzymują czas. Niestety nie na długo. Ale dzięki nim można się oswoić z przemijaniem i przemijać z wdziękiem.
Warto spróbować. Koniecznie z czymś, co lubimy posmakować - dla utrzymania nastroju.

(PO)

niedziela, 10 sierpnia 2014

Słońce na ambach - Wacława Korabiewicza podróż do Etiopii cesarza Hajle Sellasje

 Książkę przeczytałem dzięki wydawnictwu Zysk i S-ka

Doktor Kilometr, założyciel Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich, podróżnik, etnograf i lekarz, który zjeździł i opisał pokaźną część świata w czasach, gdy ten świat trudniej się zwiedzało a różnorodność kulturowa przysparzała więcej problemów – sam nie wiem, jak najlepiej scharakteryzować Wacława Korabiewicza. Może anegdotą? W czasach gdy objął funkcję lekarza na „Darze Pomorza”, oficerowie wybierali cel kolejnej podróży szkolnej. Kiedy doktor chciał coś zaproponować, uciszyli go słowami: Wacek, ciebie nie pytamy, bo ty chcesz być wszędzie.
Zdaje się, że ciekawość świata stanowiła jedną z ważniejszych cech Wacława Korabiewicza. Ciekawość połączona z życzliwością, niekoniecznie podporządkowana własnej korzyści materialnej. Kiedy pracował w Tanganice – wysłał zebraną przez siebie kolekcję do muzeum w Polsce zamiast do zbiorów angielskich, co kosztowało go posadę i wydalenie z regionu. Jako lekarz pracował w wielu egzotycznych krajach, egzotycznych również ze względu na życie codzienne i… doświadczenia medyczne.
Słońce na ambach zawiera wspomnienie z Etiopii czasów Lwa Judy, negusa, Króla Królów, cesarza Haile Sellasje, któremu Ryszard Kapuściński wystawił tak niepochlebne świadectwo w „Cesarzu”. Etiopia oglądana przez Wacława Korabiewicza to kraj całkiem inny niż ten w oczach Kapuścińskiego, mniej groźny za to o wiele bardziej egzotyczny. Największą niespodzianką pozostają chyba ludzie – to o nich głównie pisze Korabiewicz.
Etiopia oglądana ze szpitala publicznego pokazuje chyba wszystkie środowiska – od ludzi bogatych, wykształconych, pragnących uchodzić za nowoczesnych ale niezdolnych do wyjścia poza wygodne ramy własnej cywilizacji; do biedaków w ostatecznych stadiach zaniedbania chorób czy wręcz więźniów.
Historia kraju, związek ludzi z przyrodą, zwyczaje codzienne, piękne fotografie, rytualna biurokracja, krzyż pański z pracą – trudno to streścić. Trzeba po prostu przeczytać.
Doktor Kilometr zapisał się w historii nie tylko jako lekarz, etnograf i podróżnik, ale i jako znakomity pisarz i gawędziarz: jego opowieść czyta się z przyjemnością, czasami ze zgrozą – jak na przykład fragment poświęcony fachowej etiopskiej pielęgniarce. Co powiedzielibyśmy, gdyby ktoś taki pracował w naszym szpitalu? Ewentualnie etiopska wersja chrześcijaństwa – w kraju, w którym 1/10 obywateli pełni jakieś funkcje kapłańskie ledwie kilka procent umiało czytać, dzięki czemu w kwestii ewangelii przez wieki polegano na tradycji ustnej, dosyć dowolnie modyfikowanej wedle lokalnych potrzeb. Efekt zadziwił Wacława Korabiewicza a i mnie zwalił z krzesła. Dosłownie – ze zdziwienia tak gwałtownie się poderwałem, że upadłem razem z meblem.
Przez cały czas nie mogłem opędzić się od porównań z Polską – oba kraje mają ze sobą więcej wspólnego, niż chcielibyśmy przyznać.
Opowieść Wacława Korabiewicza o Etiopii trzeba przeczytać bez pośpiechu, dawkować powoli, uzupełniać zdjęciami – bo chociaż jest ich w książce sporo, to jednak zawsze będzie za mało. I warto do niej powracać kilka razy. Bardzo smakowita rzecz.

środa, 6 sierpnia 2014

Lipiec miesiącem książek – ranking redaktorów KzK


Zapraszamy do wybrania ulubionej książki lipca 2014.
A oto propozycje redaktorów KzK


Grażyna Strumiłowska
1. J.B. Poznanski "Magda.Pożegnanie z pokoleniem".
2. Marcin Pałasz "Elf i dom strachów"
3. Marek Żelkowski "Kot z Chesire"

Anna Klejzerowicz
1. Peter Hoeg "Smilla w labiryntach śniegu"
2. Stefan Darda "Czarny wygon. Bisy II"
3. Liza Marklund "Szczęśliwa ulica".


Małgorzata Kursa
1. Paweł Pollak: "Zbyt krótkie szczęście"
2. Kalina Błażejowska: "Uparte serce"
3. Marcin Pałasz: "Sposób na Elfa"


Piotr Olszówka
1. Paweł Pollak "Zbyt krótkie szczęście"
2. Marcin Pałasz "Elf i dom strachów"
3. Kamil Janicki "Pijana wojna"

Iwona Mejza
1.Jonas Jonasson "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął"
2.Andrew Pyper "Demonolog"
3.Nelly Tucker "Podła dzielnica"


Piotr Sender
1. Ignacy Karpowicz "Sońka"
2. Sylwia Chutnik "W krainie czarów"
3. Paweł Pollak: "Zbyt krótkie szczęście"

A jakie są propozycje czytelników?