Tylko Na "Książce zamiast kwiatka" wywiad z Jackiem Dehnelem.
Mamy dla Was niespodziankę. JACEK DEHNEL udzielił specjalnie dla KzK wywiadu. Dziękujemy i zapraszamy do lektury.
GS: Rzadko się zdarza, by autor odnosił sukcesy i w prozie, i w poezji. Pan jest również tłumaczem. Co by Pan napisał przy swoim nazwisku jako pierwsze: poeta, prozaik czy tłumacz?
JD: Na szczęście nie piszę swoich notek biograficznych, więc zależy to od kogo innego. W Wikipedii przez dłuższy czas było: „poeta, pisarz, tłumacz, malarz”, co zapamiętałem, bo mój chłopak tak się czasem do mnie zwracał. „Ej, poeta-pisarz-tłumacz-malarz, zrób już tę sałatkę, bo zgłodniałem.” Każda z tych dziedzin literatury wydaje mi się ważna: może więc kolejność alfabetyczna? Albo pojemniejsze słowo, które straciło nieco swoją siłę i dziś ma, niesłusznie, wydźwięk nieco pejoratywny: literat.
GS: "Lala" to opowieść o Pańskiej babci, poruszająca i pięknie napisana. Czy udało się Panu przy pracy zrezygnować z ubarwienia jej i lekkiej konfabulacji?
JD: Nie miałem z czego rezygnować, bo ubarwiania nie planowałem; musiałem raczej rezygnować z niektórych wątków, anegdot, opowieści: czy to dlatego, że były czytelne tylko dla najbliższych, czy dlatego, że nikt ich już nie był w stanie powtórzyć z pamięci, czy wreszcie dlatego, że książka puchła mi ponad miarę, a kompozycja w takiej „gadanej książce” musi być, wbrew pozorom, bardzo konsekwentna i dopracowana, nawet jeśli wszystko ma sprawiać wrażenie swobodnego chaosu. Anglicy mają takie określenie „larger than life” i moja babcia taka właśnie była: większa niż życie; niemieszcząca się w ramach zwykłej egzystencji. Tu niczego nie trzeba było dopisywać z głowy.
GS: Wiem, że nie znosi Pan pytania o to, co Go inspiruje, czemu zresztą trudno się dziwić. Chciałabym jednak zapytać, czy nie zdarzyło się Panu, że jakieś przypadkowo usłyszane słowo, zaobserwowana sytuacja albo nagle ujrzana w wyobraźni scena stały się tym rdzeniem, wokół którego narosła cała historia?
JD: Cóż, w wierszach tak bywa. To krótka forma, może wychodzić od impresji, chwyconego drobiazgu. Powieść narasta wokół poważniejszego jądra; owszem, na jej tkankę składa się mnóstwo drobiazgów branych z życia: sytuacji, powiedzonek, gestów, ale to sztafaż, nie istota sprawy. Powieści zawsze pisałem dlatego, że mniejsza forma nie była w stanie sprostać tematowi, że aby wyłożyć o co mi chodzi, potrzebowałem tych trzystu czy czterystu stron.
GS: Po książki których polskich pisarzy Pan najczęściej sięga? Mam na myśli całą literaturę polską, nie tylko twórców nam współczesnych.
JD: Sięgam często po poetów: i XX-wiecznych klasyków, jak Miłosz, Herbert, Szymborska, Grochowiak, Leśmian, i po nieco zapomnianych czy nie dość docenionych, jak Nowak czy Świrszczyńska, wreszcie po żyjących: Tomasza Różyckiego, Dariusza Suskę, Maćka Woźniaka, Agnieszkę Kuciak, po Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego i Bogusława Kierca, po Martę Podgórnik. Lubię sobie czasem poczytać wielkich dawnych: Morsztyna, Naborowskiego, krystalicznego Kochanowskiego.
A z prozy? Z prozy wracam do Schulza, do Gombrowicza, do Huellego i Iwaszkiewicza, do Pilcha i Tokarczuk, do Chwina, do Witkowskiego. Jest co czytać w polszczyźnie.
GS: Przyznam, że czytając "Rynek w Smyrnie", miałam wrażenie, jakbym wchodziła w obraz namalowany przez impresjonistę - cienie, smaki, zapachy, zdarzenia jak rzucane na płótno plamy farby. Czy obraz przemawia do Pana tak silnie jak słowo?
JD: Zależy jakie słowo i jaki obraz. Wydaje mi się, że im człowiek częściej obcuje z jakąś sztuką czy jakimś aspektem rzeczywistości, tym bardziej na niego działają i tym jest na nie bardziej wyczulony – ja na przykład niespecjalnie czuję naturę. Niby: ładne, ale tak dogłębnie, do łez zachwycić się nie potrafię ani górą, ani morzem, ani archipelagiem, ani nawet pojedynczym kwiatkiem. A obrazem czy tekstem – i owszem. Taką już sobie ścieżkę poznawania rzeczywistości obrałem.
GS: Co robi Jacek Dehnel, kiedy potrzebuje wyciszenia?
JD: Nie prowadzę burzliwego życia, nie działam w systemie szaleństwo-wyciszenie-szaleństwo-wyciszenie. Mam dom, w nim pokój z książkami i płytami, w kuchni herbatę i nalewki, w łazience – wannę z wodą bieżącą, dzielę to wszystko z mądrym i ciekawym facetem. Nienormowany czas pracy, możliwość swobodnego podróżowania. Czego tu jeszcze trzeba?
GS: Czy ma Pan swoje ulubione książki, bez których trudno się Panu obejść?
JD: Mam. Mniej więcej jedną trzecią domowej biblioteki, myślę sobie. Ale pozostałe właściwie też są istotne, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się okażą potrzebne i nieodzowne. Albo wiem, że jeśli wypuszczę je z rąk i dam w prezencie czy sprzedam na Allegro, to przez całe lata na nie już nie trafię, bo są unikatami. I nie chodzi mi o jakieś białe kruki, tylko np. o broszurkę propagandową, porównującą trudny los młodzieży za sanacji i wspaniały w czasach stalinowskich. Albo egzemplarz z czyimiś zabawnymi notatkami na marginesach. Trafiło się raz i trzeba trzymać. Po mojej śmierci będzie cieszyło kogo innego.
GS: "Balzakiana" mnie zachwyciły - czasy się zmieniają, a ludzie wciąż popełniają te same błędy i grzechy. Powstało na ten temat wiele książek. Czemu Pan wybrał właśnie Balzaca?
JD: Czytałem Balzaka już wcześniej, „Ojca Goriot” z umiarkowanym entuzjazmem, „Eugenię Grandet” na pełnym zachwycie; ale dopiero przy mało znanym „Domu pod kotem z rakietką” zorientowałem się, że Balzak opisał społeczeństwo bliźniaczo podobne do tego, w którym żyjemy po 1989 roku: stare porządki i hierarchie (sprzed rewolucji i sprzed II wojny światowej) runęły, nowe (napoleońskie i komunistyczne) zostały odrzucone; postulowany powrót do czasów sprzed katastrofy jest niemożliwy, więc społeczeństwo wykuwa nową hierarchię, do czego dawne kryteria już się nie nadają – pojawia się więc nowy wspólny mianownik, którym mierzymy ludzi: pieniądz. Nieszczególnie mądry, zdecydowanie niesprawiedliwy, ale za to łatwo przeliczalny. Polska powojenna była Polską romantyków i pozytywistów, którzy w ten czy inny sposób próbowali poradzić sobie z narzuconą siłowo władzą. Nasza Polska jest już opisana przez Balzaka; wystarczy nieco pozmieniać dekoracje i pasuje jak ulał.
GS: Rada Języka Polskiego doceniła Pana umiejętności, nadając tytuł Ambasadora Polszczyzny. Co Pana najbardziej drażni w potocznej mowie Polaków?
JD: Niechlujstwo. Polszczyzna mówiona jest niechlujna: z gruba ciosana, brzydko artykułowana, pozbawiona uroku, wdzięku, wulgarna – i to wulgarna nie w sposób pieprzny, pomysłowy, co zdecydowanie, zwłaszcza w określonych kontekstach, pochwalam; nie, wulgarna bezrefleksyjnie, bo łatwiej używać czasownika posiłkowego „pierdolić” z przedrostkami, niż bogactwa dostępnych czasowników. Mało komu chce się używać polszczyzny z fasonem – to trochę tak, jakby wszyscy bez względu na okoliczności ubierali się w worki parciane. Tymczasem nawet o pęczek rzodkiewek w sklepie można poprosić ładnie. A jeśli nie ładnie, to przynajmniej z pomysłem, z neologizmem jakimś. Kiedyś przy kasie słyszałem, jak pracująca nieopodal pani kwiaciarka, ewidentna weteranka alkoholizmu, podała kasjerce piwa i opakowanie chusteczek, po czym przepitym głosem powiedziała: „Osiem piwek i te... zasssssmarkańce.” To nie było ładniusie i milusie. Ale było z charakterem.
GS: Czy "Saturn" powstał z powodu fascynacji malarstwem Goyi, czy dlatego, że chciał Pan pokazać relacje ojca z synem?
JD: Pierwsza była zdecydowanie chęć napisania powieści o patriarchalnej rodzinie; nosiłem się z tym od dłuższego czasu i dopiero historia mężczyzn z rodziny Goya okazała się tym właściwym silnikiem, który pchnął powieść. Mogło trafić na kogo innego – acz, oczywiście, aura malarstwa Goi, jego charakter, sama epoka wpłynęły na książkę gruntownie. W „Saturnie” spróbowałem skonstruować w języku atmosferę znaną z co posępniejszych obrazów Francisca: duszną, lepką, ciemną, cuchnącą podejrzanymi aromatami, zatem „goyowskość” jest ważną częścią tej książki, ale to nie ona była iskrą zapalną.
GS: „Młodszy księgowy" to zbiór fantastycznych felietonów. Czy lubi Pan ten gatunek?
JD: Bardzo – choć raczej czytać, niż pisać. Czytanie dobrych felietonów to jedna z najprzyjemniejszych znanych ludzkości rozrywek; pisanie felietonów natomiast to katorga. Potwornie trudna, wymagająca forma; trzeba do tego wielkiej dyscypliny, pomysłu, iskry. Nie wyobrażam sobie pisania jednego felietonu tygodniowo – w szczycie oddawałem miesięcznie dwa felietony do Wirtualnej Polski i jeden do „Polityki”, ale chyba tylko te z „Polityki” były felietonami w znaczeniu ścisłym; w Wirtualnej Polsce nie miałem ograniczenia objętości, a to jedna z najistotniejszych spraw; mogłem się nieco spóźniać z terminami; połowa tekstów, które oddawałem, była tak naprawdę nie felietonami, a recenzjami książek (one zresztą do „Młodszego księgowego” nie trafiły), inne były jakaś formą pośrednią między felietonem, esejem a paplaniem. No, ale ćwiczenie czyni mistrza, więc ćwiczę dalej.
GS: Co Pan sądzi o kondycji naszej współczesnej rodzimej literatury?
JD: Ma się lepiej niż polski sport i polska armia, a utrzymuje się ją znacznie niższym kosztem.
Mamy dla Was niespodziankę. JACEK DEHNEL udzielił specjalnie dla KzK wywiadu. Dziękujemy i zapraszamy do lektury.
GS: Rzadko się zdarza, by autor odnosił sukcesy i w prozie, i w poezji. Pan jest również tłumaczem. Co by Pan napisał przy swoim nazwisku jako pierwsze: poeta, prozaik czy tłumacz?
JD: Na szczęście nie piszę swoich notek biograficznych, więc zależy to od kogo innego. W Wikipedii przez dłuższy czas było: „poeta, pisarz, tłumacz, malarz”, co zapamiętałem, bo mój chłopak tak się czasem do mnie zwracał. „Ej, poeta-pisarz-tłumacz-malarz, zrób już tę sałatkę, bo zgłodniałem.” Każda z tych dziedzin literatury wydaje mi się ważna: może więc kolejność alfabetyczna? Albo pojemniejsze słowo, które straciło nieco swoją siłę i dziś ma, niesłusznie, wydźwięk nieco pejoratywny: literat.
GS: "Lala" to opowieść o Pańskiej babci, poruszająca i pięknie napisana. Czy udało się Panu przy pracy zrezygnować z ubarwienia jej i lekkiej konfabulacji?
JD: Nie miałem z czego rezygnować, bo ubarwiania nie planowałem; musiałem raczej rezygnować z niektórych wątków, anegdot, opowieści: czy to dlatego, że były czytelne tylko dla najbliższych, czy dlatego, że nikt ich już nie był w stanie powtórzyć z pamięci, czy wreszcie dlatego, że książka puchła mi ponad miarę, a kompozycja w takiej „gadanej książce” musi być, wbrew pozorom, bardzo konsekwentna i dopracowana, nawet jeśli wszystko ma sprawiać wrażenie swobodnego chaosu. Anglicy mają takie określenie „larger than life” i moja babcia taka właśnie była: większa niż życie; niemieszcząca się w ramach zwykłej egzystencji. Tu niczego nie trzeba było dopisywać z głowy.
GS: Wiem, że nie znosi Pan pytania o to, co Go inspiruje, czemu zresztą trudno się dziwić. Chciałabym jednak zapytać, czy nie zdarzyło się Panu, że jakieś przypadkowo usłyszane słowo, zaobserwowana sytuacja albo nagle ujrzana w wyobraźni scena stały się tym rdzeniem, wokół którego narosła cała historia?
JD: Cóż, w wierszach tak bywa. To krótka forma, może wychodzić od impresji, chwyconego drobiazgu. Powieść narasta wokół poważniejszego jądra; owszem, na jej tkankę składa się mnóstwo drobiazgów branych z życia: sytuacji, powiedzonek, gestów, ale to sztafaż, nie istota sprawy. Powieści zawsze pisałem dlatego, że mniejsza forma nie była w stanie sprostać tematowi, że aby wyłożyć o co mi chodzi, potrzebowałem tych trzystu czy czterystu stron.
GS: Po książki których polskich pisarzy Pan najczęściej sięga? Mam na myśli całą literaturę polską, nie tylko twórców nam współczesnych.
JD: Sięgam często po poetów: i XX-wiecznych klasyków, jak Miłosz, Herbert, Szymborska, Grochowiak, Leśmian, i po nieco zapomnianych czy nie dość docenionych, jak Nowak czy Świrszczyńska, wreszcie po żyjących: Tomasza Różyckiego, Dariusza Suskę, Maćka Woźniaka, Agnieszkę Kuciak, po Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego i Bogusława Kierca, po Martę Podgórnik. Lubię sobie czasem poczytać wielkich dawnych: Morsztyna, Naborowskiego, krystalicznego Kochanowskiego.
A z prozy? Z prozy wracam do Schulza, do Gombrowicza, do Huellego i Iwaszkiewicza, do Pilcha i Tokarczuk, do Chwina, do Witkowskiego. Jest co czytać w polszczyźnie.
GS: Przyznam, że czytając "Rynek w Smyrnie", miałam wrażenie, jakbym wchodziła w obraz namalowany przez impresjonistę - cienie, smaki, zapachy, zdarzenia jak rzucane na płótno plamy farby. Czy obraz przemawia do Pana tak silnie jak słowo?
JD: Zależy jakie słowo i jaki obraz. Wydaje mi się, że im człowiek częściej obcuje z jakąś sztuką czy jakimś aspektem rzeczywistości, tym bardziej na niego działają i tym jest na nie bardziej wyczulony – ja na przykład niespecjalnie czuję naturę. Niby: ładne, ale tak dogłębnie, do łez zachwycić się nie potrafię ani górą, ani morzem, ani archipelagiem, ani nawet pojedynczym kwiatkiem. A obrazem czy tekstem – i owszem. Taką już sobie ścieżkę poznawania rzeczywistości obrałem.
GS: Co robi Jacek Dehnel, kiedy potrzebuje wyciszenia?
JD: Nie prowadzę burzliwego życia, nie działam w systemie szaleństwo-wyciszenie-szaleństwo-wyciszenie. Mam dom, w nim pokój z książkami i płytami, w kuchni herbatę i nalewki, w łazience – wannę z wodą bieżącą, dzielę to wszystko z mądrym i ciekawym facetem. Nienormowany czas pracy, możliwość swobodnego podróżowania. Czego tu jeszcze trzeba?
GS: Czy ma Pan swoje ulubione książki, bez których trudno się Panu obejść?
JD: Mam. Mniej więcej jedną trzecią domowej biblioteki, myślę sobie. Ale pozostałe właściwie też są istotne, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się okażą potrzebne i nieodzowne. Albo wiem, że jeśli wypuszczę je z rąk i dam w prezencie czy sprzedam na Allegro, to przez całe lata na nie już nie trafię, bo są unikatami. I nie chodzi mi o jakieś białe kruki, tylko np. o broszurkę propagandową, porównującą trudny los młodzieży za sanacji i wspaniały w czasach stalinowskich. Albo egzemplarz z czyimiś zabawnymi notatkami na marginesach. Trafiło się raz i trzeba trzymać. Po mojej śmierci będzie cieszyło kogo innego.
GS: "Balzakiana" mnie zachwyciły - czasy się zmieniają, a ludzie wciąż popełniają te same błędy i grzechy. Powstało na ten temat wiele książek. Czemu Pan wybrał właśnie Balzaca?
JD: Czytałem Balzaka już wcześniej, „Ojca Goriot” z umiarkowanym entuzjazmem, „Eugenię Grandet” na pełnym zachwycie; ale dopiero przy mało znanym „Domu pod kotem z rakietką” zorientowałem się, że Balzak opisał społeczeństwo bliźniaczo podobne do tego, w którym żyjemy po 1989 roku: stare porządki i hierarchie (sprzed rewolucji i sprzed II wojny światowej) runęły, nowe (napoleońskie i komunistyczne) zostały odrzucone; postulowany powrót do czasów sprzed katastrofy jest niemożliwy, więc społeczeństwo wykuwa nową hierarchię, do czego dawne kryteria już się nie nadają – pojawia się więc nowy wspólny mianownik, którym mierzymy ludzi: pieniądz. Nieszczególnie mądry, zdecydowanie niesprawiedliwy, ale za to łatwo przeliczalny. Polska powojenna była Polską romantyków i pozytywistów, którzy w ten czy inny sposób próbowali poradzić sobie z narzuconą siłowo władzą. Nasza Polska jest już opisana przez Balzaka; wystarczy nieco pozmieniać dekoracje i pasuje jak ulał.
GS: Rada Języka Polskiego doceniła Pana umiejętności, nadając tytuł Ambasadora Polszczyzny. Co Pana najbardziej drażni w potocznej mowie Polaków?
JD: Niechlujstwo. Polszczyzna mówiona jest niechlujna: z gruba ciosana, brzydko artykułowana, pozbawiona uroku, wdzięku, wulgarna – i to wulgarna nie w sposób pieprzny, pomysłowy, co zdecydowanie, zwłaszcza w określonych kontekstach, pochwalam; nie, wulgarna bezrefleksyjnie, bo łatwiej używać czasownika posiłkowego „pierdolić” z przedrostkami, niż bogactwa dostępnych czasowników. Mało komu chce się używać polszczyzny z fasonem – to trochę tak, jakby wszyscy bez względu na okoliczności ubierali się w worki parciane. Tymczasem nawet o pęczek rzodkiewek w sklepie można poprosić ładnie. A jeśli nie ładnie, to przynajmniej z pomysłem, z neologizmem jakimś. Kiedyś przy kasie słyszałem, jak pracująca nieopodal pani kwiaciarka, ewidentna weteranka alkoholizmu, podała kasjerce piwa i opakowanie chusteczek, po czym przepitym głosem powiedziała: „Osiem piwek i te... zasssssmarkańce.” To nie było ładniusie i milusie. Ale było z charakterem.
GS: Czy "Saturn" powstał z powodu fascynacji malarstwem Goyi, czy dlatego, że chciał Pan pokazać relacje ojca z synem?
JD: Pierwsza była zdecydowanie chęć napisania powieści o patriarchalnej rodzinie; nosiłem się z tym od dłuższego czasu i dopiero historia mężczyzn z rodziny Goya okazała się tym właściwym silnikiem, który pchnął powieść. Mogło trafić na kogo innego – acz, oczywiście, aura malarstwa Goi, jego charakter, sama epoka wpłynęły na książkę gruntownie. W „Saturnie” spróbowałem skonstruować w języku atmosferę znaną z co posępniejszych obrazów Francisca: duszną, lepką, ciemną, cuchnącą podejrzanymi aromatami, zatem „goyowskość” jest ważną częścią tej książki, ale to nie ona była iskrą zapalną.
GS: „Młodszy księgowy" to zbiór fantastycznych felietonów. Czy lubi Pan ten gatunek?
JD: Bardzo – choć raczej czytać, niż pisać. Czytanie dobrych felietonów to jedna z najprzyjemniejszych znanych ludzkości rozrywek; pisanie felietonów natomiast to katorga. Potwornie trudna, wymagająca forma; trzeba do tego wielkiej dyscypliny, pomysłu, iskry. Nie wyobrażam sobie pisania jednego felietonu tygodniowo – w szczycie oddawałem miesięcznie dwa felietony do Wirtualnej Polski i jeden do „Polityki”, ale chyba tylko te z „Polityki” były felietonami w znaczeniu ścisłym; w Wirtualnej Polsce nie miałem ograniczenia objętości, a to jedna z najistotniejszych spraw; mogłem się nieco spóźniać z terminami; połowa tekstów, które oddawałem, była tak naprawdę nie felietonami, a recenzjami książek (one zresztą do „Młodszego księgowego” nie trafiły), inne były jakaś formą pośrednią między felietonem, esejem a paplaniem. No, ale ćwiczenie czyni mistrza, więc ćwiczę dalej.
GS: Co Pan sądzi o kondycji naszej współczesnej rodzimej literatury?
JD: Ma się lepiej niż polski sport i polska armia, a utrzymuje się ją znacznie niższym kosztem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz