Nie lubię bałwanków
Z
góry uprzedzam: będę uprawiać prywatę. Po namyśle doszłam do wniosku,
że mi wolno. Ostatecznie jestem tubylcem od urodzenia, a podobno w
demokracji można sobie pogrymasić. Zatem będę.
Nie lubię bałwanków.
Nie tych białych ze śniegu, z marchewkowym nosem. Nie lubię bałwanków
dwunożnych, które zamiast węgielków mają dwie wielkie złotówki, a
zamiast mózgu – kalkulator. I uważam, że jestem w większości. Wy też nie
lubicie bałwanków, na co mam dowody w postaci zasłyszanych na ulicy
uwag.
Ostatnio najbardziej nie lubię tych bałwanków, które
odpowiadają za wszystko, co dzieje się na naszym kraśnickim cmentarzu.
Niewiele jest osób, które tam – przynajmniej parę razy do roku – nie
bywają. Ci, którzy bywają w zimie, mają przechlapane. To czysty
survival. Najpierw z busa wyskakuje się w
porządnie ubitą zaspę z nadzieją, że wyląduje się na nogach, nie na
twarzy. To jeszcze mały pikuś. Potem od przystanku należy dojść do
bramy. Za każdym razem odnoszę wrażenie, że jestem syberyjskim
zesłańcem, który właśnie brnie przez śniegi tajgi i mam ochotę zawyć na
cały głos „Bradiagę” (młodsi pewnie nie słyszeli o takim hicie).
Kiedy już uda mi się dotrzeć do straganów ze zniczami, najpierw muszę
złapać oddech, żeby z siebie wydusić, czego to mianowicie aktualnie
potrzebuję. Po czym przechodzę przez bramę i wkraczam na (ostatnio
odśnieżoną – co za ulga) szeroką aleję.
I teraz zaczyna się właściwy
gwóźdź programu. Wszystko jest malowniczo przysypane białym puchem.
Cisza, spokój, czasem ludzkiej jednostki nie uświadczysz. Słowem:
idylla. Drogę do najbliższych znasz na pamięć, ale w tej białej
płaszczyźnie w popłochu szukasz jej oczami, znajdujesz wreszcie,
skręcasz w boczną alejkę i noga wpada ci po kolana w śnieg.
Nie
wiem, jak mają inni, ale ja w tym momencie dostaję szału. Z uwagi na
miejsce nie wyrażam go werbalnie, na co mam olbrzymią ochotę, tylko
przed oczami przelatują mi bardzo brzydkie wyrazy. Zanim – ze śniegiem w
butach, w utytłanej kapocie, zazipana jak wół w kieracie – dobrnę w
końcu do swoich, już kwalifikuję się do resocjalizacji z powodu
głębokiego zdemoralizowania. A gdyby mi się jeszcze napatoczył przed
oczy jakiś tamtejszy pracownik, pewnie poszłabym do ciupy za morderstwo w
afekcie.
Ostatnio stwierdziłam, że wizyty na cmentarzu źle mi robią
na nerwy i zabieram ze sobą szufelkę. Dzięki niej mogę się przekopać
przez swoją alejkę i odśnieżyć pomnik. W końcu jestem Polką, a to
zobowiązuje. Wszak moi przodkowie radzili sobie w gorszych warunkach.
Problem jest w tym, że jestem też istotą myślącą. I, kiedy sobie
pomyślę, co tam, na tym cmentarzu będzie się działo, gdy przyjdzie
odwilż, robi mi się ciemno przed oczami, mam ochotę się uzbroić i
odpowiedzialnym bałwankom zrobić krzywdę. W końcu to dzięki mnie i tym
wszystkim, którzy zdecydowali się pochować tu swoich bliskich, bałwanki
zarabiają na życie.
A jeśli ktoś przy okazji wizyty coś sobie połamie, to kto za to zapłaci?
Dziwicie się, że nie lubię bałwanków?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz