czwartek, 29 sierpnia 2013

Nie lubię bałwanków

Z góry uprzedzam: będę uprawiać prywatę. Po namyśle doszłam do wniosku, że mi wolno. Ostatecznie jestem tubylcem od urodzenia, a podobno w demokracji można sobie pogrymasić. Zatem będę.
Nie lubię bałwanków. Nie tych białych ze śniegu, z marchewkowym nosem. Nie lubię bałwanków dwunożnych, które zamiast węgielków mają dwie wielkie złotówki, a zamiast mózgu – kalkulator. I uważam, że jestem w większości. Wy też nie lubicie bałwanków, na co mam dowody w postaci zasłyszanych na ulicy uwag.
Ostatnio najbardziej nie lubię tych bałwanków, które odpowiadają za wszystko, co dzieje się na naszym kraśnickim cmentarzu. Niewiele jest osób, które tam – przynajmniej parę razy do roku – nie bywają. Ci, którzy bywają w zimie, mają przechlapane. To czysty survival. Najpierw z busa wyskakuje się w porządnie ubitą zaspę z nadzieją, że wyląduje się na nogach, nie na twarzy. To jeszcze mały pikuś. Potem od przystanku należy dojść do bramy. Za każdym razem odnoszę wrażenie, że jestem syberyjskim zesłańcem, który właśnie brnie przez śniegi tajgi i mam ochotę zawyć na cały głos „Bradiagę” (młodsi pewnie nie słyszeli o takim hicie).
Kiedy już uda mi się dotrzeć do straganów ze zniczami, najpierw muszę złapać oddech, żeby z siebie wydusić, czego to mianowicie aktualnie potrzebuję. Po czym przechodzę przez bramę i wkraczam na (ostatnio odśnieżoną – co za ulga) szeroką aleję.
I teraz zaczyna się właściwy gwóźdź programu. Wszystko jest malowniczo przysypane białym puchem. Cisza, spokój, czasem ludzkiej jednostki nie uświadczysz. Słowem: idylla. Drogę do najbliższych znasz na pamięć, ale w tej białej płaszczyźnie w popłochu szukasz jej oczami, znajdujesz wreszcie, skręcasz w boczną alejkę i noga wpada ci po kolana w śnieg.
Nie wiem, jak mają inni, ale ja w tym momencie dostaję szału. Z uwagi na miejsce nie wyrażam go werbalnie, na co mam olbrzymią ochotę, tylko przed oczami przelatują mi bardzo brzydkie wyrazy. Zanim – ze śniegiem w butach, w utytłanej kapocie, zazipana jak wół w kieracie – dobrnę w końcu do swoich, już kwalifikuję się do resocjalizacji z powodu głębokiego zdemoralizowania. A gdyby mi się jeszcze napatoczył przed oczy jakiś tamtejszy pracownik, pewnie poszłabym do ciupy za morderstwo w afekcie.
Ostatnio stwierdziłam, że wizyty na cmentarzu źle mi robią na nerwy i zabieram ze sobą szufelkę. Dzięki niej mogę się przekopać przez swoją alejkę i odśnieżyć pomnik. W końcu jestem Polką, a to zobowiązuje. Wszak moi przodkowie radzili sobie w gorszych warunkach.
Problem jest w tym, że jestem też istotą myślącą. I, kiedy sobie pomyślę, co tam, na tym cmentarzu będzie się działo, gdy przyjdzie odwilż, robi mi się ciemno przed oczami, mam ochotę się uzbroić i odpowiedzialnym bałwankom zrobić krzywdę. W końcu to dzięki mnie i tym wszystkim, którzy zdecydowali się pochować tu swoich bliskich, bałwanki zarabiają na życie.
A jeśli ktoś przy okazji wizyty coś sobie połamie, to kto za to zapłaci?
Dziwicie się, że nie lubię bałwanków?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz