niedziela, 1 grudnia 2013

Kasztelanka w perłowych pantofelkach - M. J. Kursa

`

Na mapie Polski na południe od Lublina widnieje małe kółeczko. Kółeczko nosi nazwę Kraśnik i od siedemdziesiątego piątego roku składa się z dwóch dzielnic: Starej i Fabrycznej. Dzielnica Fabryczna powstała jako osiedle Dąbrowa-Bór w 1937 roku, a miastem została w 1954 roku. Zbudowano tu fabrykę amunicji, która nie była zbyt szczęśliwą inwestycją, bo po wybuchu wojny przejęli ją Niemcy i tysiące robotników straciło tu życie. Dziś już nie ma w mieście świadków tamtych wydarzeń. Zaludniła je po wojnie ludność napływowa.
Historia Starej Dzielnicy zaczyna się w 1142 roku, bo wtedy wymieniono w dokumentach po raz pierwszy nazwę Kraśnik. Według legendy pochodzi ona od nazwiska pierwszych właścicieli: Kraśniccy. Tutejsze niewiasty wolą uważać, że na to miano zapracowały sobie ich przodkinie, wyjątkowo kraśne dziewki.
Jak było naprawdę, trudno dziś dociec. Ja chcę opowiedzieć historię, którą usłyszałam w połowie lat siedemdziesiątych od wiekowej babulinki przypadkowo spotkanej w kościele.
Centrum Starej Dzielnicy stanowi rynek otoczony kamieniczkami w różnym stadium zaniedbania. Nieco powyżej rozparł się dostojnie stary gotycki kościół z bogato zdobionym barokowym wnętrzem.
Mieszkałam w Dzielnicy Fabrycznej, ale często bywałam w Starej, bo bardzo mi odpowiadał zasób książek, jakim dysponowała tamtejsza biblioteka mieszcząca się niedaleko świątyni. Kiedy było szczególnie gorąco, zachodziłam do pustego, chłodnego kościoła i dumałam w ciszy nad własnymi sprawami. Były to czasy, kiedy nikomu nie przyszłoby do głowy świętokradztwo, więc o każdej porze można było wejść do świątyni prosto z ulicy.
Któregoś dnia siedziałam sobie w ławce, podziwiając barokowy ołtarz i odpoczywając w błogosławionej ciszy, kiedy usłyszałam szelest i po chwili obok przysiadła nieznajoma staruszka. Nawet na mnie nie spojrzała. Oparła się ciężko o blat ławki, westchnęła i zaczęła poruszać ustami w bezgłośnej modlitwie. Byłam trochę zła, bo w końcu kościół małością nie grzeszył, mogła usiąść gdziekolwiek, nie musiała przy mnie. Zerknęłam na nią spod oka i poczułam się trochę nieswojo. Według moich osobistych wyliczeń (a byłam wtedy nastolatką) miała grubo ponad sto lat i dość odpychający wygląd. Wyobraźnia, którą zawsze dysponowałam w nadmiarze, podsunęła mi myśl, że oto spotkałam jakąś zabytkową wiedźmę. I albo się dyskretnie ulotnię, albo przynajmniej będę się starała czynić dobre wrażenie, by nie rzuciła na mnie uroku.
Trwałam w niepewności, co powinnam zrobić, pocieszając się przypuszczeniem, że w kościele wiedźmy chyba tracą swoją moc urzędową, kiedy starowina westchnęła rzewnie, pokiwała siwą głową i oznajmiła półgłosem w ciszy nawy:
- Tak to, tak… A wiesz ty, panienko, kto tam pod podłogą leży? Zawsze się modlę za biedną duszyczkę…
Fakt, że się modli, uspokoił mnie natychmiast. Wiedźmie chyba by przez usta nie przeszło bogobojne słowo? Zapomniałam o strachu, natomiast zapłonęła we mnie – niezdrowa pewnie w świętym miejscu – ciekawość.
- Kanonicy pewnie, proszę pani – błysnęłam wiedzą. – Regularni. Klasztor tu mieli.
Wyblakłe, bladoniebieskie oczy babulki zamigotały pogardą. Prychnęła, westchnęła i pokiwała głową nad moją ignorancją.
- Teraz te młode to nic nie wiedzą – machnęła z rezygnacją poznaczoną niebieskimi żyłkami dłonią. – Mnie tę historię opowiadała mamusia, jak młodą panienką byłam. A ona wiedziała od swojej mamusi… Tu, pod tą podłogą kamienną – zaszurała nogą – piękna panna pochowana. Kasztelanka – oznajmiła z szacunkiem. – Nieszczęśliwa bardzo. W bucikach haftowanych perełkami ją pochowali. Prawdziwymi perełkami – dodała z naciskiem. – Żaden tam Jablonex. Wtedy to robili porządne kamienie.
Nie wyprowadzałam jej z błędu, że perły to twór małży, nie ludzi, bo mnie zassała ciekawość. Nigdy nie słyszałam o żadnej kraśnickiej kasztelance, ale już we wczesnym dzieciństwie marzyłam o zawodzie księżniczki. Kasztelanka w pełni mnie kontentowała.
- Jak to było? Opowie mi pani? – widocznie w moim głosie brzmiało wystarczające zainteresowanie, bo starowina skinęła łaskawie głową.
Wygodniej rozparła się w ławce, wbiła wzrok w wiszący nad ołtarzem obraz i zaczęła monotonnie, jakby opowiadała bajkę:
- Dawno, dawno temu był sobie możny ród. Nazywali się Tęczyńscy. Całe miasto do nich należało. Kraśnik, znaczy, cały. Zamek stał na tej górze, co to się na skróty przez łąki chodzi. Wielki był i piękny. Tam mieszkali. Rodzice i trójka dzieci. Jak umarł pan tego zamku, wdowa sama te dzieci chowała. Jedna córka – mamusia mówiła, że było jej Dorotka – bardzo była piękna podobnież. Zakochała się w jakimś ubożuchnym rycerzu, a matka chciała, żeby bogato za mąż poszła. No i rodzina przymusiła. Panna nie miała wyjścia. Naraili jej bogatego pana i ślub miał się odbyć tu – popukała palcem w blat ławki – w tym kościele. Tyle, że on podobnież wtedy jeszcze drewniany był… Ale krypty pod podłogą pewnie miał – dodała po namyśle – Już Tęczyńscy zaczęli szykować wesele, gości możnych zaprosili. Nikt nie patrzył, że panna smętna chodzi i co dzień bledsza. Aż przyszedł dzień ślubu. Ustroili Dorotkę w piękną suknię złotą nicią wyszywaną. Założyli klejnoty – dar od narzeczonego, a na nogi obuli aksamitne pantofelki perełkami haftowane, co brat jej przywiózł z zamorskich wypraw. Ale kiedy miała panna wyjść do kościoła, zbladła nagle jeszcze bardziej, chwyciła się za serce i padła martwa. I stanęła przed ołtarzem, tyle że nie u boku miłego, ale w trumnie ze szklanym wiekiem. Ustrojona jak do ślubu, bo nikt nie śmiał rozbierać nieboszczki. Tyle, że rodzina oddała klejnoty, bo podobnież niedoszły mąż się upomniał.
- I mówi pani, że tu ją pochowali? – zapytałam przejęta, bo oczami wyobraźni widziałam piękną Dorotkę w ślubnych szatach.
- A mówię – przytaknęła babulka. – Ale to nie koniec jeszcze. Po śmierci Dorotki ludzie gadali między sobą, że serce jej pękło, bo nie mogła pójść za tego, co go kochała. I gadali jeszcze, że niedługo potem pani na zamku, matce Dorotki, pokazała się zmarła córka i powiedziała, że za jej nieszczęście przyjdzie kara. Im większa będzie miłość, tym większą cenę zapłacą.
- I co? – spytałam bez tchu. – Sprawdziło się?
- Zawsze się sprawdza. Nieboszczyka prawo, żeby się zemścić – powiedziała starowina z uroczystą powagą. – Bo co on innego może, jak nie umarł z własnej woli? – Pomyślałam, że w zasadzie nikt nie umiera z własnej woli, no, chyba, że samobójcy, ale głośno tego nie mówiłam w obawie, że nie usłyszę dalszej części historii. – Bo żywe to się mszczą przeważnie ze złości – kontynuowała moja narratorka – a nieboszczyki szukają sprawiedliwości… No i tak było dalej. Ten brat, co Dorotce pantofelki przywiózł, zakochał się w zamorskiej królewnie. Sprzedał Kraśnik stryjom i za te pieniądze popłynął do niej. Bo ona zgodziła się wyjść za niego. Ale po drodze piraci napadli na statek i Tęczyński zginął. No i sprawdziła się przepowiednia Dorotki: zginął daleko od swoich, a królewny nie dostał.
Słuchałam rzewnej opowieści i coś mi zaczynało świtać w głowie. Skądś znałam tę historię. O kasztelance nie było tam słowa, ale z pewnością występował w niej Tęczyński i zamorska księżniczka. Gdzie ja to mogłam słyszeć… Mój polonistyczny umysł wychowany na klasyce zaiskrzył nagle i przypomniałam sobie. Jan Tęczyński zakochał się w królewnie szwedzkiej Cecylii, popłynął ją poślubić, ale napadli go Duńczycy i pod ich czułą opieką wyzionął ducha.
- A! – wrzasnęłam tryumfalnie, zapominając, że jestem w kościele. – Kochanowski! „Pamiątka Janowi Baptyście, hrabi na Tęczynie”! Ale… Zaraz… Ale on był na Tęczynie – ściszyłam głos pod wpływem potępiającego spojrzenia mojej babulki – to skąd ten Kraśnik?
- Oj, te młode – starowina westchnęła. – Wszystko musicie dokładnie wiedzieć? Nie da się pomacać tego, co już przeszło. Ludzie tak opowiadali, to i ja powtarzam. Komu szkodzi, że usłyszy historię miłości biednej Dorotki? A nawet, jak nie Dorotka jej było, to mało takich nieszczęśliwych w każdym pokoleniu?
Położyłam uszy po sobie, podziękowałam babulce za opowieść i wyszłam. Faktycznie. Komu to szkodzi? A zawsze jakaś pociecha, że nie sami cierpimy.
Wiele lat później wybuchła w Kraśniku awantura o nagrobek, który znajduje się we wspomnianym kościele. Legenda powtarzana za Niemcewiczem głosiła, że kryje on doczesne szczątki Jana i Cecylii, lekceważąc fakt, że do małżeństwa w końcu nie doszło. Uczeni historycy z Lublina upierali się, że spoczywa pod nim młodo zgasłe rodzeństwo z rodu Tęczyńskich.
Nawet, jeśli uczeni mają rację, ja wolę myśleć, że prawda jest po stronie babulki i gdzieś tam pod wiekową posadzką śpi snem wiecznym piękna Dorotka w pantofelkach haftowanych perłami.


2 komentarze:

  1. Jako wielbicielka wszelkich legend i innych historycznych prawd i tylko podejrzen... dziekuje. :)

    OdpowiedzUsuń