sobota, 30 listopada 2013

ŚWIĘTA IDA - Małgorzata Kursa


Mateusz był wściekły na cały świat. Że też akurat teraz Ida musiała skręcić nogę! Co jej strzeliło do głowy, żeby testować ślizgawkę przed domem jak jakaś małolata. Jak się ma trzydzieści lat, przydałaby się odrobina rozumu. Przed samymi Świętami ludzie mają dość roboty, żeby nie myśleć o głupotach. Teraz, zamiast siedzieć w firmie, Mateusz musiał zająć się zakupami, czego nie znosił. Co prawda, wspólnik nie miał nic przeciwko jego nieobecności. Nawet go żałował.
- Stary, ja bym wolał drzewo rąbać, niż plątać się po domu przed Świętami. Moja żona już od miesiąca sprząta. Kiedy wracam, nawet chłopaki nie mają siły, żeby rozrabiać. Zaprzęgła wszystkich do kieratu. W firmie przynajmniej mam spokój. Ale tobie nie zazdroszczę…
Pewnie, że nie, bo i czego? Mateusz z odrazą spojrzał na obrzydliwie długą listę zakupów, którą dała mu Ida i westchnął ciężko. Zwykle jechali całą rodziną, żona wyłuskiwała z półek towar, negocjowała z córkami, kiedy się przy czymś upierały, a on tylko pchał wózek, płacił i wpychał zakupy do bagażnika. Szczerze mówiąc, nie miał nawet pojęcia, gdzie czego szukać. Właściwie szkoda, że nie zabrał ze sobą Zuzanki. Starsza córka, siedmiolatka, była zaprawiona w zakupowych bojach i doskonale zorientowana w topografii ulubionego supermarketu. Tyle, że pięcioletnia Tośka doskonale wytrenowanym na rodzinie rykiem też domagałaby się udziału w wycieczce, a to już było ponad jego siły. Trudno, był zdany na siebie.

Kiedy po dwóch godzinach Mateusz wypełzał z supermarketu, ostatkiem sił pchając przed sobą wypełniony po brzegi wózek, czuł się, jak niedoszły topielec, któremu udało się wyrwać z otchłani. Po cholerę ludziom tyle towarów? – zżymał się w duchu. – Rozumiem, że są różne gatunki kawy, czy herbaty, ale jak normalny człowiek ma kupić głupi groszek, jeśli stoją mu przed nosem trzy różne puszki? Z olejami to już w ogóle poszaleli; pół sklepu zastawione … Nigdy więcej! – obiecał sobie stanowczo. – Następnym razem biorę ze sobą dziewczyny. One bardziej kumate w tych sprawach. Zuzka niby mała, ale pamięta, co matka kupuje…
Przeładował zakupy, zamknął bagażnik, ale – nim zdążył odprowadzić wózek na miejsce – złapał go jakiś dziadek i pognał do sklepu z takim szwungiem, jakby był o połowę młodszy.
Mateusz najpierw zgłupiał, a potem przypomniał sobie kłótnie i wrzaski, kiedy stał w kolejce do kasy i machnął ręką. Wsiadł do samochodu i skupił się na wyjechaniu bez strat własnych z zastawionego parkingu. Udało mu się, ale gdy włączył się w ruch uliczny, jęknął. Przed nim i za nim pełzło mrowie samochodów. W ślimaczym tempie przejechał kawałek, zastanawiając się, czy dotrze do domu przed zmrokiem. Głodny był jak cholera, bo rano nie zdążył zjeść śniadania. Ida kręciła się po kuchni jakoś wolniej niż zwykle i posykiwała przy każdym ruchu, więc zniecierpliwiony złapał tylko listę zakupów, którą mu wcześniej przygotowała i pojechał do firmy, by uzgodnić ze wspólnikiem parę spraw.
Nagle auto przed nim zahamowało gwałtownie i Mateusz porzucił ponure rozważania, burcząc pod nosem z irytacją:
- Cholera! Patafian jeden! Kto ci dał prawo jazdy?
Bębniąc palcami w kierownicę, poganiał w myślach kawalkadę samochodów przed sobą. Nie tylko on się niecierpliwił. Kierowcy za nim zaczęli trąbić, co go dodatkowo wkurzyło. Też nacisnął klakson.
Naraz ktoś puknął w boczną szybę.
- Niech pan da spokój – obok samochodu Mateusza stał święty Mikołaj i przytupywał nogami dla rozgrzewki. – Akumulator panu siądzie i będzie bieda. To jeszcze potrwa, bo tam na przedzie TIR się rozkraczył. Zanim go zepchną na bok i wznowią ruch, trochę czasu minie. – Uśmiechnął się szeroko i mrugnął pocieszająco. – Nie ma się co złościć. Ma pan darmowe minuty na rachunek sumienia. Przyda się przed Świętami.
Zanim osłupiały Mateusz zebrał się na odpowiedź, Mikołaja już nie było.
- Co to za tydzień porąbany? – wymamrotał pod nosem. – Najpierw ta noga Idy, potem piekło w sklepie, teraz korek i żywy święty Mikołaj… Do kawy w barku dodają jakieś używki, czy co?
Spojrzał w bok i jego wzrok trafił na wystawę niedużego sklepu udekorowaną choinkowymi lampkami. Układały się w napis: ŚWIĘTA IDĄ, ale widocznie żaróweczki w ostatnim ogonku wypaliły się, bo wyszło: ŚWIĘTA IDA.
- Nie wierzę – mruknął do siebie Mateusz. – Najpierw święty Mikołaj, teraz święta Ida… Matrix jakiś? Mojej Idzie do świętości daleko. Gdyby była taka święta, zajęłaby się wszystkim sama, a ja nie stałbym teraz w tym cholernym korku! Ja mam robić rachunek sumienia? – rozzłościł się nagle. – Sumienie akurat mam czyste! Święty się znalazł!
- Duży chłop z ciebie, a jak dziecko – usłyszał nagle cieniutki głosik, w którym dźwięczała nutka rozbawienia. – To był tylko przebieraniec ze sklepu. Prawdziwy święty Mikołaj odwiedza dzieci tylko we śnie. I to wybrane, nie wszystkie.
Mateusz podejrzliwie zlustrował wnętrze samochodu, ale nikogo nie dostrzegł.
- Rany boskie, z głodu mam omamy. Głosy słyszę…
- No, przecież tu jestem! – tym razem w głosie było wyraźne zniecierpliwienie.
- Gdzie? – Mateusz mimowolnie wytrzeszczył oczy.
- Tu! Zuzanka posadziła mnie na desce rozdzielczej, żebym cię strzegł w drodze. Wczoraj. Nie pamiętasz, jak się zastanawiała, gdzie mi będzie najlepiej?
Mateusz spojrzał na deskę i tuż obok kierownicy zobaczył dzieło swojej starszej córki. Ulepionego z ciasta solnego aniołka z pyzatą buzią, uśmiechniętymi ustami i wielkimi oczami, który zamiast skrzydeł miał doklejone kawałki starego boa Idy.
- To nieprawda – oświadczył stanowczo i potrząsnął głową. – To się nie dzieje. Po prostu jestem bardzo głodny i zmęczony… Ciasto solne nie gada…
- W ciągu roku może nie – zgodził się Aniołek. – Ale przed Świętami… W końcu i zwierzęta mówią w Wigilię. Dlaczego mam być gorszy?... To co? Będziesz robił ten rachunek sumienia?
- Do kawałka ciasta solnego?! – Mateusz popukał się w głowę. – Aż tak mi nie odbiło!
- Nie jestem tylko kawałkiem ciasta! – obraził się Aniołek i kichnął. – Przeziębiłem się przez ciebie! Właziłeś do samochodu na tym parkingu jak ostatnia łajza… Zuzanka przy lepieniu przelała na mnie swoją miłość do ciebie! Bo kocha tatusia! A kiedy ostatnio poświęciłeś jej trochę czasu?
- Przecież pracuję – burknął Mateusz obronnym tonem. – I to ciężko. Po to, żeby moje dzieci miały wszystko, co im potrzebne. Żeby nie miały gorzej niż inne.
- Tak? – Aniołek uśmiechnął się złośliwie. – A czego one potrzebują według ciebie? Najnowszych modeli komórek, zabawek z górnej półki, wakacji na Seszelach? Pamiętasz, jak byłeś mały i chodziłeś z ojcem puszczać latawce? One nie były ze sklepu. Sami je robiliście. Lubiłeś to? No, powiedz, lubiłeś?
- Wtedy były inne czasy – Mateusz wzruszył ramionami. – Ludzie wolniej żyli…
- Ale dzieci i wtedy i teraz tak samo potrzebują rodziców! – fuknął Aniołek ze złością. – To Ida zawozi Zuzankę do szkoły! Ida opiekuje się Tosią! Ida opowiada im bajki przed spaniem, czyta książki, odpowiada na wszystkie pytania!
- Bo ja pracuję, do cholery! – nie wytrzymał Mateusz. – Ona jest cały dzień w domu! A przy komputerze może siedzieć, kiedy dzieci śpią! Ja się nie rozerwę! Chętnie bym się z nią zamienił!
- Naprawdę? – Aniołek wydał usta z powątpiewaniem. – To dlaczego dzisiaj byłeś taki zły, że musisz sam robić zakupy?
- Bo… - Mateusz poczuł, że brakuje mu argumentów i zaatakował: - Uważasz, że Ida taka święta? Po cholerę lazła na tę ślizgawkę? Młodość jej się przypomniała? I co teraz? Moja matka zapowiedziała się na Święta; znowu będzie mi wypominać, że nie pytałem jej o zdanie, kiedy zdecydowałem się na ożenek!
- A to ty się żeniłeś, czy ona? – zainteresował się Aniołek. – Wiesz, co, Mateusz? Ida jest młoda. To ty jesteś stary.
- Jasne! – syknął, urażony do żywego, Mateusz. – Wiecznie młoda święta Ida!
- Panie, daj mi cierpliwości – westchnął nabożnie Aniołek i oznajmił stanowczo: - Teraz ja mówię, a ty masz słuchać. Kiedy urodziła się Zuzanka, przeniosłeś się do drugiego pokoju, bo musiałeś iść do pracy wypoczęty. Ida kupiła ci nawet stopery, żeby ci płacz dziecka nie przeszkadzał. To samo było z Tosią, tyle że spałeś na dole, bo już mieliście dom. To Ida użerała się z budowlańcami, bo ty nie miałeś czasu. Uważasz, że masz w domu wieloczynnościowego robota – zajmuje się dziećmi, sprząta, gotuje, robi zakupy, wysłuchuje twoich narzekań na nierzetelnych klientów, a po nocy pracuje. Wiesz, że jest wziętym tłumaczem? Widziałeś, na ilu książkach widnieje jej nazwisko? I ty mi mówisz, że ciężko pracujesz? Gdyby wyjechała na jeden dzień, nie wiedziałbyś, w co ręce włożyć!
Mateusz rzucił mu ponure spojrzenie. Bardzo mu się nie podobało to, co usłyszał.
- I jeszcze masz głupie pretensje, że matka ci dokucza – dobił go Aniołek. – A pomyślałeś przez chwilę, co wtedy czuje Ida?
- Nigdy się nie żaliła – mruknął Mateusz. – Staram się…
- O nic się nie starasz! – sapnął rozeźlony Aniołek. – Wszystko ci się należy! I rób tak dalej, a zostaniesz sam jak kołek! Nawet robot ma jakiś termin wytrzymałości!
Kakofonia klaksonów wyrwała Mateusza z ponurej zadumy. Nim ruszył, spojrzał spode łba na Aniołka, który wyglądał dokładnie na to, czym był – pomalowany farbami kawałek solnego ciasta. Odetchnął z ulgą, a potem się zaśmiał do siebie:
- No i zrobiłem rachunek sumienia… OK, stary. Bilans mamy, czas wyrównać konta…

Zmierzchało, kiedy podjechał pod dom. Wyciągnął torby z bagażnika i poszedł prosto do kuchni, skąd dobiegały radosne chichoty. Przy stole siedziała Ida z nogą na stołeczku, obok Zuzanka i Tosia. Wszystkie trzy kroiły jakieś słodko pachnące ingrediencje i wrzucały je do stojącej pośrodku miski.
To był dom. To była rodzina. Aniołek miał rację. Tego się nigdzie nie kupi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz