czwartek, 5 czerwca 2014

Franio i Duch Pradziadka - Małgorzata Kursa



Dochodziła trzecia w nocy. Franio otworzył jedno oko, potem drugie, ziewnął szeroko, demonstrując imponujące kły, wreszcie wstał i przeciągnął się porządnie. Gdyby ktoś obserwował go w tej chwili, byłby zdumiony. Przed momentem wyglądał, jak normalnych gabarytów dachowiec. Teraz – jak wielkie, pręgowane kocisko. A przecież był jeszcze kocim dzieckiem. Pani weterynarz stwierdziła, że dojrzałość osiągnie po ukończeniu trzech lat. Dziś właśnie kończył dwa i już się zastanawiał, jakie niespodzianki czekają go od rana.
Za oknem trwała głucha cisza, z rzadka przerywana jakimiś pojedynczymi ptasimi głosami. W łóżku spała ludzka Matka i psica Dasza. Ludzka Matka była dziwnie poskręcana, bo Dasza lubiła się rozwalać. Jeśli w ogóle Matka chciała spać, musiała się dostosować. Dasza powarkiwała przez sen, czasem majtnęła ogonem, ale spała jak kamień.
Franio zeskoczył ze swojego ukochanego posłania i ruszył na obchód domostwa. Zajrzał do pokoju Babci z nadzieją, że zostawiła coś smakowitego na wierzchu, ale Babcia też pogrążona była w głębokim śnie, a niczego jadalnego nie dojrzał. Porzucił zatem myśl o konsumpcji i postanowił się pobawić. Nie sam. W towarzystwie. Towarzystwem miał być łaciaty Maciek, drugi koci domownik. Maciek był, co prawda, kotem na emeryturze, lecz wielbił Frania bałwochwalczo i radośnie przyłączał się do jego najdziwniejszych wybryków. Nie tym razem jednakże. Kiedy Franio w ramach pobudki pacnął go w łepetynę, Maciek (czasem zwany Dziadkiem) burknął coś po kociemu i nakrył się ogonem, dając do zrozumienia, że o tej porze koty w jego wieku preferują wypoczynek.
Franio był rozczarowany. Mógł wprawdzie napacać Maćka porządniej, ale wtedy ten podniósłby wielkie larum, postawił wszystkich na nogi i już byłoby po zabawie. Dasza zagnałaby Frania do legowiska, a ludzka Matka od razu wygłosiłaby przemówienie na temat jego zachowania. Może tylko Babcia dałaby mu spokój, bowiem była nieco przygłucha.
Porzuciwszy śpiącego Maćka, Franio poszedł do hallu. Na jego środku widniała sporych rozmiarów dziura po klepkach. Od jakiegoś czasu, przy wydatnej pomocy Daszy, Franio z dużym zaangażowaniem demontował parkiet. Szło powoli, bo ludzka Matka podnosiła wielki wrzask, ilekroć przydybała ich na robotach rozbiórkowych, więc mogli uprawiać to przyjemne zajęcie tylko wtedy, gdy spuściła ich z oczu. Co zdarzało się rzadko.
Franio postanowił skorzystać z okazji i podgonić robotę. Już się przymierzył do wyjęcia kolejnej klepki, gdy drzwi wielkiej, stojącej w hallu szafy zaskrzypiały przeraźliwie.
Franio zastrzygł uszkami i przyjrzał im się z zastanowieniem. Może powinien chwilowo zrezygnować z dewastacji parkietu i zająć się czymś większym? Po co Matce takie drzwi, które skrzypią same z siebie? Powinna być wdzięczna, jeśli je zdemontuje.
(Myślicie pewnie, że to niemożliwe, by taki smarkaty kociak poradził sobie z czymś dużo większym od siebie? O, to nie znacie Frania. On w pojedynkę zdolny był zastąpić każdą ekipę rozbiórkową. Nie istniał na świecie taki element, któremu – po uprzednim przemyśleniu strategii – Franio nie dałby rady. Do tej pory udało mu się zdemontować rury od kaloryfera i od piecyka w łazience, drzwiczki serwantki, siatkę zabezpieczającą okno, no i pozbawić parkiet w hallu sporej ilości klepek. Bez wysiłku skasował nieodwracalnie dwa telewizory plazmowe, laptopa i kilka klawiatur, które miały nieszczęście stanąć mu na drodze. Od czasu do czasu, dla urozmaicenia, penetrował ukryte w szafie stroje ludzkiej Matki i wygryzał w nich dziury. Galanterię pozostawiał Daszy, która też lubiła sobie coś pogryźć.)
Franio już zamierzał dokładnie zlustrować skrzypiące drzwi szafy, gdy te otworzyły się gwałtownie. Dziwne… Zwykle musiał się chwilę pomęczyć, nim udało mu się osobiście otworzyć któryś ze starych mebli. No, dobrze. Skoro te drzwi takie uprzejme, to sprawdzi zawiasy od środka, bo może okaże się, że dadzą się wyjąć bez problemu.
Już ruszył ku szafie, kiedy ze środka wypłynął z gracją cień. Cień olbrzymiego kota, przy którym Franiowe szesnaście kilo pręgowanego ciałka wyglądało na żałośnie małe kociątko. Odskoczył na wszelki wypadek i czekał, co będzie dalej. 
- Witaj, Franciszku – głos nieznanej, kotopodobnej istoty brzmiał jak ryk i Franio aż przysiadł z podziwu. – Dziś są twoje drugie urodziny, zatem uznałem, że już pora na nasze spotkanie. Jestem Konstanty Wielki, twój pradziadek.
Oczy Frania zaokrągliły się jak dwie złote monety. Mimo woli obejrzał się za siebie, ale nikogo więcej tu nie było.
- Do mnie mówisz? – upewnił się, nieco zaskoczony. – Nie jestem Franciszek. Mam na imię Franio.
Olbrzym westchnął i spojrzał na niego z odrobiną politowania.
- Teraz możesz sobie być Franiem – oświadczył pobłażliwie. – Jesteś jeszcze smarkaty. Ale za rok będziesz już dorosłym kotem i powinieneś pamiętać, że nazywasz się Franciszek, a pochodzisz ze sławnego rodu Wielkich.
- Ale ja lubię być Franiem! – uparł się Franio. – Nie mam ochoty być żadnym Franciszkiem!
- Dziedzictwo zobowiązuje – warknął groźnie olbrzym. – Wywodzimy się od samej bogini Bastet! Kot w butach też był z nami spokrewniony! I Behemot, o którym pisał Bułhakow. I Kot z Cheshire. Że wymienię tylko te najbardziej znane… Nigdy nie zapominaj o swoim dziedzictwie!
Franio posmutniał i spuścił łepek. 
- I co? – zapytał żałośnie. – Już przez całe życie mam być tym Franciszkiem? A co z zabawą? Lubię się bawić i tyle spraw mnie interesuje. To takie ciekawe sprawdzać, co jest w środku różnych rzeczy. Jestem bardzo uzdolniony technicznie i ciągle się uczę. Mam przestać? To takie nudne być Franciszkiem!
Olbrzym złagodniał. 
- Masz jeszcze rok, mój prawnuku – powiedział dobrodusznie. – Przez ten rok możesz rozwijać swoje wrodzone zdolności. Ale powoli powinieneś nabierać powagi, mój drogi. Należysz do kociej arystokracji. Musisz ją godnie reprezentować, rozumiesz?
Franio, nieco podniesiony na duchu, z powagą pokiwał łepkiem i wpatrzył się z podziwem w cień swojego przodka. Ho, ho – pomyślał. – Będę chyba rzeczywiście wielkim kotem.
- Nie osiągniesz moich rozmiarów, prawnuku – oznajmił cień, zupełnie jakby usłyszał jego myśli. – Przez wieki musieliśmy się dostosować do ludzkich możliwości. Oni przeważnie nie mają tyle miejsca w swoich domach, by trzymać u siebie wielkie koty. Ja też za życia byłem znacznie mniejszy. Teraz, kiedy zamieszkuję w innym wymiarze, mogę mieć taki wygląd, jaki sobie wypracowałem za życia. Byłem życzliwy dla ludzi, którzy mnie kochali, dlatego bogini Bastet pozwoliła mi przybrać taki kształt, jaki chciałem. Mam nadzieję, że i ty, Franciszku, zasłużysz sobie kiedyś na taką nagrodę…
- Mnie nie tylko ludzka Matka kocha – przerwał nieśmiało Franio. – I Dasza mnie kocha, i Maciek. I mnóstwo ludzi, którzy mnie widzieli na zdjęciach. Staram się być miłym kotkiem, pradziadku Konstanty.
- Bardzo mnie to cieszy – cień przyjaźnie skinął wielką głową. – Zawsze pamiętaj, że nie pochodzisz z byle jakiego rodu… A teraz żegnaj, Franciszku. Spotkamy się za rok i wtedy sam sprawdzę, jak się sprawujesz. Mam nadzieję, że nie przyniesiesz mi wstydu. Do zobaczenie, prawnuku.
- Do zobaczenia, pradziadku – odpowiedział grzecznie Franio, patrząc, jak cień znika w czeluściach szafy, która ze skrzypnięciem się zamyka.
Postanowił na wszelki wypadek unikać osobistego kontaktu z tym dziwnym meblem, który krył w sobie takie niespodzianki. Obawiał się, że pradziadkowi mogłyby nie przypaść do gustu wybryki prawnuka. 
- Na koci ogon! – uprzytomnił sobie nagle. – Został mi już tylko rok! Jeden mały roczek na zabawę, a potem muszę stać się poważnym kotem! Och, ile ja rzeczy będę musiał zrobić, żeby wykonać plan i spróbować wszystkiego, na co mam ochotę… No to do roboty!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz