czwartek, 2 czerwca 2016

Andaluzja Alka Rogozińskiego








O tym, że Andaluzja to jedno z najpiękniejszych miejsc na naszej planecie, chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Czegóż tu nie ma? Piękne ogrody Alhambry, meczet i katedra (w jednym!) w Kordobie, zapierająca dech w piersiach Ronda, która wygląda jak królestwo Elfów we „Władcy Pierścieni”, urokliwa Sewilla z pałacem królewskim, który ostatnio posłużył za scenografię do serialu „Gra o Tron”, spokojna Malaga, gwarne i hałaśliwe kurorty Benalmadena i Torremolinos, zawieszone w górach białe miasteczko Mijas… 

Nic dziwnego, że po raz pierwszy zdecydowałem się pojechać drugi rok z rzędu w to samo miejsce. Ale też nie byłbym sobą, gdybym zrobił ot taką banalną „powtórkę z rozrywki”. Tym razem do listy swoich odkryć (nie mogę zbyt długo siedzieć na plaży, bo wyglądam tak, jakby mnie jakieś niesforne dziecko w ramach żartu pomalowało czerwoną farbą, patriotycznie potem kontrastującą ze stałą bielą mojej skóry) dodałem Caminito Del Rey. Ciągnąca się przez 8 kilometrów trasa wiedzie zboczami górskimi, jeszcze niedawno nazywana była „drogą śmierci” i pozwolenie na jej przemierzanie dostawali tylko alpiniści, a i to niechętnie, od kiedy trzech z nich straciło tu życie. 

Kilka lat temu władze Andaluzji wpadły na pomysł zrobienia z niej atrakcji turystycznej. W marcu zeszłego roku wyremontowaną i odpowiednio zabezpieczoną trasę udostępniono turystom. Bilety trzeba rezerwować internetowo z wielomiesięcznym wyprzedzeniem albo skorzystać z oferty lokalnych biur podróży, które mają swoje pule wejściówek. Droga, choć teoretycznie bezpieczna (a raczej – bezpieczniejsza niż dawniej) nadal może doprowadzić do ataku paniki osoby z lękiem przestrzeni lub wysokości. Jeśli jednak takowego się nie ma, z pewnością warto ją przejść. Widoki są po prostu rewelacyjne! Majestatyczne góry, po zboczach których się idzie, mając z reguły tuż pod sobą niekończące się przepaści, wyglądają tak, jakby jakiś gigant poszatkował je potężnym nożem. Ich szczyty zdają się dotykać nieba, a w dole słychać szum płynącej tu rzeki, czasem tworzącej wodospady. W takim miejscu zapomina się o wszystkim i nabiera nabożnego szacunku do Matki Przyrody. Trasa kończy się niezłym wyzwaniem nawet dla odważnych – wąskim, rezonującym (zwłaszcza przy wietrze!), kilkunastometrowym mostkiem, po którym trzeba przejść między dwiema potężnymi skałami. No chyba, że ktoś chce wracać 8 kilometrów do wejścia, ale w upale nie jest to zbyt kusząca alternatywa. W nagrodę w pobliskim miasteczku El Chorro można skosztować bajecznych potraw w restauracji „La Garganta”. Polecam zwłaszcza porrę czyli gęstszą wersję pomidorowo-czosnkowego chłodnika gazpacho i kotlet San Jacobs XXL, składający się z pięciu grubych plastrów różnych miejscowych szynek, przekładanych serem i podawanych w panierce. Palce lizać!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz