Książka zamiast Kwiatka jest stroną promującą polską literaturę, na której zamieszczane są informacje o książkach, recenzje, wywiady z autorami, informacje o nich, zdjęcia.
Strony
- Aktualności
- Kontakt
- O Kawiarence
- KZK na Facebooku
- Opowieści z Kraśnika
- Kawa z Iwoną
- Wywiady
- Konkursy
- Zwierzaki
- Pięć Pytań Do Pisarza
- Czat z Autorami
- Z opowieściami pod górkę
- Osiem zdań...
- Wydawcy
- Pisarze gotują
- Patronaty
- Ranking redaktorów - najlepsze książki miesiąca
- Czytane Kotem. I nie tylko...
- Księgarenka
- Czas relaksu, relaksu...
- Recenzje
poniedziałek, 23 grudnia 2013
Jan Antoni Homa - kuchnia uniwersalna
Oto kilka prostych potraw, które powinny zadowolić zróżnicowane gusta kulinarne. Ich przyrządzanie nie sprawia zazwyczaj kłopotów, nieco więcej czasu i zachodu wymaga zdobycie surowców. Wziąwszy pod uwagę efekt końcowy – opłacalny trud!
Płotki w miodzie
Celowo używam formy zdrobniałej, bowiem płot im starszy, tym mniej nadaje się do spożycia. Pozyskanie nie jest łatwe; o ile stare, niejadalne, rozsypujące się płoty nikogo nie obchodzą, o tyle świeże, młode, szykowne znajdują się zazwyczaj pod czujnym nadzorem właścicieli. Na płotki najlepiej zapolować w opłotkach. Zaczynamy od weekendowego rekonesansu. Pod płaszczykiem (może być kurtka) podziwiania okolicy dokonujemy namiaru na szczególnie świeży i dorodny okaz (z racji oczywistych eliminujemy płotki betonowe, choćby nie wiem jak apetycznie wyglądały). Wracamy pod osłoną nocy, wyposażeni w nóż-piłkę, plecak i latarkę (żeby przez pomyłkę nie naciąć zmurszałego płociszcza).
Płotki da się przyrządzić na wiele sposobów, niektórzy je wędzą, inni roztłukują i smażą w cieniutkich plastrach à la viennoise. Są też zwolennicy tatara, który ma dla mnie posmak odrobinę zbyt wiórowaty. Dlatego polecam sposób najprostszy. Młode płotki smarujemy obficie miodem i zostawiamy na noc w płóciennych woreczkach. Następnego ranka potrawa jest gotowa do spożycia! Miód uczynił cuda; płotki są miękkie, rozpływają się w ustach i – co ważne – nie utraciły nic ze swoich wartości odżywczych. Pycha!
Muchy à la ma kota
Nie było łatwym ustalenie miejsca, w którym występują duże ilości much. Trafiłem na nie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w gmachu zwanym filharmonią. Można tam natknąć się na liczną grupę facetów z muchami zawiązanymi wokół szyi. Wtargnięcia na estradę w trakcie koncertu nie polecam, bo publiczność zacznie sykać, a co bardziej nerwowy instrumentalista może nawet przyłożyć. Pół biedy, jeśli smyczkiem, gorzej, gdy zeźli się mężczyzna z waltornią lub puzonem w dłoni… Szukając swojej szansy, po koncercie udałem się za kulisy. I to był strzał w dziesiątkę! Ci poważnie wyglądający mężczyźni są niezwykle łasi na komplementy. Wystarczy powiedzieć coś w stylu: „Mistrzu, to solo w drugiej części, palce lizać!” (mówicie tak, bo mucha już blisko, na wyciągnięcie ręki i cieknie Wam do niej ślinka). Po takim tekście muzyk chętnie sprezentowałby swoją muszkę i to z autografem. Ale tego właśnie unikamy. Po co dodatek atramentu w pysznej potrawie? Rozanielony wirtuoz nie zauważy nawet, kiedy muszka wyląduje w naszej kieszeni. Sugeruję jednak, aby nie przesadzać. Trzy, cztery muchy w zupełności wystarczą do naszych celów, a przecież nie warto od razu palić cennego filharmonicznego łowiska. Niektórzy sugerują, aby tak zdobyte muszki potrzymać parę godzin w zalewie z detergentem, ale, czy ja wiem… Im mniej chemii w sztuce kulinarnej, tym lepiej. Osobiście zanurzam je na noc w wodzie z odrobiną soli. O tym, jak przyrządzimy muszki decydujemy sami. W końcu nie tylko Ala, ale każdy ma jakiegoś kota.
Zupa rakowa
Idzie zima – zupa w cenie, jak mówi stare porzekadło Indian amazońskich. Do zdobycia kolejnego składnika sceneria zimowa pasuje jak ulał. Konkretnie, schronisko górskie. Gdy po dniu pełnym sportów i wrażeń, i po wieczorze zakrapianym góralską herbatą zmordowani sportowcy udają się na spoczynek, my chyłkiem wsuwamy się do schroniskowego przedsionka. Z butów narciarskich ściągamy tyle raków, ile się da, po czym na własnych nartach, na łeb, na szyję ruszamy po ciemnym zboczu, byle dalej od wściekłych narciarzy. I tym razem przepis jest bardzo prosty. Raki gotujemy tak długo, aż zmiękną. A jeśli trafiliśmy na wyjątkowo twarde okazy, mówi się trudno. Pociechą będzie nam pyszny bulion (nadaje się też do smarowania skrzypiących zawiasów).
Żabki marynowane
Żabki występują tam, gdzie zasłony lub firanki, ale nie zawsze, bo nowoczesne metody wieszania wypierają tradycję. Jednak nie jest tak źle. Kiedy jestem naprawdę zdesperowany, wiem, że mogę liczyć na Domy Kultury. Infrastruktura ciągle dwudziestowieczna, żabki będą na pewno. Wystarczy pociągnąć zasłonę (firankę) jednym energicznym ruchem, a całość (wraz z karniszem) zwali się na ziemię. Szybko zbieramy żabki i wychodzimy, jak gdyby nigdy nic, co tym łatwiejsze, że ruch w Domach Kultury niewielki. Aby żabki zamarynować, używamy tej samej marynaty co do ogórków lub grzybków. Niektórzy dodają więcej chrzanu, jeszcze inni zastępują go imbirem. Osobiście lubię wzbogacić zaprawę o dwie, trzy rzodkiewki. A potem… Potem następuje próba charakteru.
Czekamy… Czekamy… Czekamy…
Aż w końcu przychodzi dzień, w którym postanawiamy odkręcić słoik.
A, co tam, spróbuję dzisiaj. Już ostrzę sobie zęby…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz