wtorek, 31 grudnia 2013

Alibi - M.J. Kursa

Kiedy byłam młodsza, mój świat był większy. Nie dlatego, że dla małego świat jest zawsze duży. Po prostu na jego istnienie składało się więcej elementów.
A potem pojawił się On. I świat zaczął się kurczyć do tych chwil, kiedy był obok. I było pięknie. Dopóki nie zobaczyłam, że między nami pojawiło się coś jeszcze. Alkohol. Wtedy instynktownie sama zaczęłam zacieśniać mój świat. Przestałam mieć czas dla przyjaciół, więc odeszli. A ja poczułam ulgę, że nie muszą patrzeć, jak On po alkoholu potężnieje we własnych oczach. Jak wszystko wie najlepiej. Jak każdą swoją klęskę przekuwa słowami w swoje moralne zwycięstwo.
Na początku nie rozumiałam zasad. Wybuchałam, kiedy wracał po kieliszku, bo miał wtedy zwykle dużo do powiedzenia, a ja musiałam rano iść do pracy. Nastawały ciche dni. Każdą miną i gestem dawał mi do zrozumienia, jak bardzo Go zawiodłam. Uraziłam. Sponiewierałam.
Nawet nie zauważyłam, kiedy rzeczywiście zaczęłam czuć się winna.
Straciłam pracę. Pocieszał mnie z czułością i obiecywał, że będzie dobrze. A potem zrobił coś, czego do dziś nie mogę zrozumieć – wiedząc, że nie mamy wielkich możliwości, bo to małe miasteczko, pożegnał się ze swoim pracodawcą. Bo ta praca zawężała Jego horyzonty. Bo nie znosił, gdy ktoś wydawał Mu polecenia. Bo przecież On wiedział lepiej.
Uznał, że samodzielny biznes to coś w sam raz dla Niego. Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem – powtarzał jak mantrę. Na żeglarza nie miał kwalifikacji. Ster skręcił na mieliznę i okręt poszedł na dno. Pozostał kredyt do spłacenia.
Pojechał w świat. Do obcego kraju, który znał tylko z prasy i telewizji. Prawie bez pieniędzy, w ciemno, za to z wielką wizją. Wierzyłam w tę wizję, bo kiedy nie pił, był świetnym fachowcem. I znał języki.
Zostałam sama i nagle okazało się, że – poza finansami – jestem samowystarczalna. Szybko nauczyłam się załatwiać pozytywnie sprawy w urzędach i przekładać terminy kolejnych spłat. Wreszcie pozbyłam się długów. Łudziłam się, że teraz już będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Pomyłkę szybko zrozumiałam. Z kraju wyjechał żebrak, ale wróciło panisko. Tutejsze chamy miały zobaczyć różnicę. Ja też. Było Go stać, więc pił. Bo musiał odreagować obczyznę. Tęsknotę za domem. Harówę ponad siły w ciężkich warunkach. Fakt, że tam traktowano Go jak człowieka drugiej kategorii.
Kiedy wracał do domu, kolejne dni zaczynały przypominać karuzelę. Nigdy nie byłam pewna, co się za chwilę stanie i czym Go urażę tym razem. Oddychałam, gdy wyjeżdżał.
Powoli, mozolnie tworzyłam własny świat, do którego już nie miał dostępu. Wyrzucałam z pamięci każde złośliwe słowo. A umiał uderzyć tak, żeby zabolało. Nikt by nie uwierzył, że można tak żonglować słowami jak On. Był mistrzem. Każde uderzenie było celne.
Na początku płakałam. Potem zrozumiałam, że o to Mu chodzi. A kiedy pojęłam zasady tej gry, skończyły się płacze. Słuchałam w milczeniu i tylko patrzyłam. Albo odpowiadałam cicho i spokojnie, jak się odpowiada rozkrzyczanemu dziecku.
Zbijało Go to z tropu. Dezorientowało. Bał się tego mojego spokoju i tej osobności umysłowej. Nagle posypał się na mnie grad oskarżeń. Bo nie kocham Go tak, jak na to zasługuje. Bo nie rzucam wszystkiego i nie jadę za Nim. Bo nie obchodzi mnie, gdzie i jak mieszka. Bo nie mam pojęcia, jak to jest z dala od wszystkiego, co się kocha.
Odpowiadałam za wszystko, co Mu nie wyszło. Zdaje się, że kryzys, plamy na Słońcu i dziura ozonowa to też była moja zasługa.
Wtedy do mnie dotarło – jestem dla Niego po prostu nieustającym alibi. Cokolwiek pójdzie nie tak, wina jest moja.
On jeszcze tego nie wie, ale szykuję Mu niespodziankę. A mam potężną motywację. Pierwsza krzywda spotkała mnie na własne życzenie. Nikt mnie nie zmuszał, żebym za Niego wyszła. Kochałam Go. Ale ta druga? Kiedy już byłam gotowa odejść i stworzyć sobie własne życie bez Niego, pojawiła się choroba. Świetne alibi, żeby mógł pić dalej. Tym razem z żalu nade mną.
To ma być sprawiedliwość? O, nie. Nie będzie więcej żadnego alibi. Tam, gdzie się znajdzie, alkoholu nie podają…

- Jest protokół z sekcji – do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku.
- I co? – siedzący za biurkiem młody prokurator spojrzał na niego wyczekująco; to miała być jego pierwsza sprawa i potrzebował nie budzących wątpliwości dowodów.
- Taka ilość środków nasennych zabiłaby słonia – policjant podał mu plik kartek. – Łatwo mu poszło.
- I tak by długo nie pożyła – zauważył prokurator, przejrzawszy je pobieżnie. – Patolog napisał, że miała dużego tętniaka na aorcie… No to zreasumujmy. Dzień przed zabójstwem pokłócili się…
- On się kłócił – poprawił policjant. – Sąsiedzi zeznali, że pił, a potem trzymał mowę do rana. Jej nie było nigdy słychać.
- On się kłócił – zgodził się prokurator z lekkim niezadowoleniem. – Na fiolce z lekarstwem były tylko jego odciski i jego siostry…
- Sprawdziliśmy – wszedł mu w słowo policjant. – Brała to od dwóch lat, a brat był u niej parę dni wcześniej. Mógł zwinąć.
- Czyli premedytacja – mruknął prokurator z satysfakcją. – Rozpuścił to w zupie i…
- To były flaki. Ona uwielbiała, on nie znosił. Wiedział, że zje na pewno.
- Czyli premedytacja – powtórzył prokurator lekko podniesionym głosem. –A co z motywem?
- Panie prokuratorze – policjant starannie ukrył zniecierpliwienie – skąd normalny człowiek może wiedzieć, co ma w głowie pijak? Nawet jego rodzina przyznała, że to alkoholik. Poza tym nikt inny nie mógł jej zabić, a samobójstwa przecież nie popełniła…
- Jest pan pewien? – tym razem przerwał prokurator.
- Pracuję w policji od lat. Widziałem różnych samobójców. Jeśli się trują, to albo gazem, albo łykają prochy i popijają czymkolwiek… To nie było samobójstwo…

Spoglądam na to wszystko z innego wymiaru i jestem szczęśliwa. Zamknęli Go, a On nie może zrozumieć, dlaczego. Rozpacza, że umarłam i nie mogę wyjaśnić policji, jak bardzo mnie kochał. Jego alibi przestało istnieć.
Ale jest trzeźwy. Nie pije.
Jestem szczęśliwa, bo przecież przed ołtarzem przysięgałam, że się Nim zaopiekuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz