Siedziałyśmy w
kawiarnianym ogródku rozbawione i zrelaksowane, a przed każdą
stał olbrzymi pucharek z lodami. Te sobotnie spotkania to był nasz
sposób na całotygodniowy stres. Te lody również. Każda gdzieś
pracowała, ewentualnie siedziała na wychowawczym (jak Dorota),
każda miała wrednego szefa lub ryjącego współpracownika, czasami
problemy damsko-męskie – należało to z siebie wyrzucić, by
przeżyć jakoś następny tydzień. A co może być lepsze niż
babski sabat?
- Jeżu złoty! –
jęknęła nagle Iwona, łypiąc przerażonym wzrokiem na chodnik po
drugiej stronie ulicy. – Patrzcie, kto tam stoi! Ktoś jej
powiedział, że tu będziemy?
Po drugiej stronie
stała Jolka i wyraźnie czekała na lukę w ulicznym ruchu. Była
opalona, zadbana i wystrojona, jakby przed chwilą wyszła z salonu
mody.
- Odczep się! –
warknęła Baśka, gapiąc się na Jolkę wzrokiem bazyliszka. –
Nawet nie wiedziałam, że ta zaraza przyjechała!
- Nikt jej nie
musiał nic mówić – mruknęłam niechętnie. – Parę razy się
wprosiła na ten nasz sabat. Głupia nie jest, miejsce zapamiętała.
- Może nas nie
zauważy? – podsunęła z nadzieją Dorota.
Iwona tylko
prychnęła i z ponurą miną zajęła się lodami. Dobry nastrój
diabli wzięli. Jolka twierdziła, że prawdziwa przyjaźń polega na
waleniu prawdy w oczy bez taryfy ulgowej. Rzadko pomagało to
upatrzonej ofierze, częściej po prostu dodatkowo ją dołowało.
My, znając się wzajemnie od lat, opanowałyśmy sztukę mówienia
sobie prawdy w taki sposób, by delikwentka miała świadomość, że
chcemy jej pomóc. Jolka poprzestawała na wygłaszaniu swojego
zdania, uznając, iż problem zasygnalizowała i wystarczy. Na
dłuższą metę było to nie do wytrzymania, ale – na szczęście
– mieszkała we Włoszech i bywała w mieście jedynie latem i na
krótko.
- Hej, dziewczyny! –
Jolka już leciała do naszego stolika, łapiąc po drodze krzesło
dla siebie. – Tak myślałam, że tu was znajdę. Nie miałam
pojęcia – z szurgotem wepchnęła siedziszcze pomiędzy Baśkę a
mnie, po czym z gracją usiadła, przywołując gestem umordowaną
kelnerkę – że w kraju teraz tak ciężko! Wyobraźcie sobie, mój
szwagier… Cappuccino poproszę. Waniliowe… Mój szwagier chciał
być biznesmenem – przewróciła oczami. – Wlazł, idiota, w
jakieś spółki, wspólnik go wykolegował i dał nogę z kasą, a
teraz ten baran ma na karku skarbówkę i wściekłych klientów.
Dziś nic się nie robi na wiarę! Ludzi trzeba sprawdzać! Albo moja
kuzynka. Dzieciaki ma dorosłe prawie, a ulęgła sobie dzidzię!
Teraz płacze, że ginekolog komentuje jej wiek – parsknęła z
dezaprobatą. – Też bym komentowała! Czterdziestopięcioletnia
baba powinna już słyszeć o antykoncepcji! – Złapała oddech i
potoczyła po nas spojrzeniem. – A co tam u was? Jakoś mi nie
wyglądacie na zadowolone z życia?
- Jeszcze przed
chwilą byłyśmy – mruknęła Baśka niechętnie, grzebiąc
łyżeczką w rozpuszczających się lodach.
Jolka upiła łyk
cappuccino, którą postawiła przed nią kelnerka, skrzywiła się
i wydała z siebie dramatyczne westchnienie.
- Kiedy w tym kraju
nauczą się robić porządną kawę… Nie żryj tych lodów, Baśka!
Znowu masz problem z chłopem?... No, co tak patrzysz? Zawsze żresz
słodkie, kiedy masz doła uczuciowego… Tyle razy ci mówiłam,
żebyś wreszcie o siebie zadbała! Pułapka nie lata za myszą, a ty
się tak zachowujesz, jakby każdy samiec robił ci łaskę, że
raczy z tobą być! Chłopa trzeba trzymać krótko i na dystans!
- Ty tak swojego
Grześka trzymasz? – nie wytrzymała Iwona.
- Grześka to ja
musiałam całkiem zreformować – Jolka wzruszyła ramionami. –
On dobrze wie, że beze mnie dawno by zginął… Myślicie, że tak
się rwał do wyjazdu? Sama podjęłam decyzję i wszystko
załatwiłam. Nawet pracę dla niego… A propos pracy… Twój Marek
dalej grzebie w samochodach, Anka? – spojrzała na mnie. – Powiem
Grześkowi, żeby mu podstawił nasz do przeglądu. Szybko i
dokładnie, wiesz, tak po znajomości…
- A czym jeździcie?
– zapytałam słodko. – Jakąś „włoszczyzną”?
- Lancią – Jolka
się nadęła. – Jak się mieszka we Włoszech, to się jeździ
włoskimi samochodami.
- A jak się mieszka
w Polsce, to się jeździ różnymi… Obawiam się, że Marek wam
nie pomoże – westchnęłam obłudnie. – Od paru miesięcy
specjalizuje się wyłącznie w „japończykach”. Gdyby trzeba
było coś w waszym wymienić…
- Co wymienić?! –
rzuciła się Jolka. – To nówka! Przegląd chyba może zrobić? W
ramach przyjacielskiej przysługi? Ile mu to zajmie? Godzinę?
- Wiesz, Joluś, w
ramach przyjacielskiej przysługi to ja ci mogę oddać nerkę –
powiedziałam, wzruszając ramionami. – Za robotę się płaci.
Dorota nie
wytrzymała i uśmiechnęła się szeroko. Miała do Jolki osobistą
urazę. Po urodzeniu dziecka wydawało jej się, że straciła
kontrolę nad własnym życiem i niemal wpadła w depresję. Jolka
natychmiast uświadomiła ją, że musi wziąć się w garść, zanim
małżonek znajdzie sobie kogoś normalnego. Ona, zadowolona z
siebie, wróciła do Włoch, a my musiałyśmy poświęcić kupę
czasu, by wyleczyć Dorotę z obsesyjnej podejrzliwości wobec
każdego spóźnienia męża.
- Nie rób tego, bo
się wkurzę – Iwona, która zauważyła zapowiadający kolejną
porcję „przyjacielskiej prawdy” błysk w oku Jolki, spojrzała
na nią ostrzegawczo. – Dorocie już dokopałaś wcześniej. Mnie
możesz pyskować, wisi mi to, ale ją zostaw w spokoju.
- No i czego się
wściekasz, Iwka? – Jolka wzruszyła ramionami. – Rany,
dorośnijcie, dziewczyny! Mimozy się znalazły. Lepszy przyjacielski
prztyczek niż niespodziewany kopniak od losu. Powinnyście docenić
moją szczerość, zamiast się głupio obra… - jej spojrzenie
zahaczyło o zegarek i poderwała się pośpiesznie. – Mi scusi!
Muszę lecieć!
- Zaraz! –
złapałam ją za rękę, bo wpadł mi do głowy szatański pomysł.
– Za tydzień o tej porze tutaj! Dasz radę wpaść? Pogadamy po
„przyjacielsku” – w moim głosie dźwięczała ironia, ale
Jolka jej nie zauważyła.
- Dobra, ale teraz…
Ciao, dziewczyny! – odeszła pośpiesznie.
- Jeżu złoty, co
za żmija! – sapnęła ze złością Iwona, odsuwając od siebie
pucharek, w którym zamiast lodów chlupała kolorowa breja. –
Nawet za kawę nie zapłaciła! Włoszka niedorobiona! A ty co? –
naskoczyła na mnie. – Pogięło cię? Nową pokutę wymyśliłaś?
Za jakie grzechy mamy mieć spaprane następne spotkanie?
- A dlaczego MY mamy
mieć spaprane? – zapytałam spokojnie. – Jak Jola tak miłuje tę
swoją prawdę, czas najwyższy, żeby ją poczuła na własnej
skórze – uśmiechnęłam się jak aligator przed atakiem. – W
myśl starego przysłowia: nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe…
Tym razem Jolka była
pierwsza. Siedziała przy stoliku, kiedy we cztery wchodziłyśmy do
ogródka. Byłyśmy silne, zwarte i gotowe. Każda miała zbroję w
postaci stroju, koafiury i makijażu. Każda znała swoją kwestię.
Tradycyjnie
zamówiłyśmy po pucharku lodów, Jolka tkwiła nad swoim
cappuccino. Zanim zdążyła otworzyć usta, Dorota opowiedziała, co
przeszła po jej insynuacjach, że mąż może ją rzucić dla innej
kobiety. Jolka słuchała z niedowierzaniem, ale nie zdążyła
powiedzieć nic na swoją obronę, bo pałeczkę przejęła Baśka.
Przypomniała, jak została „skomplementowana”, kiedy wybierała
się spotkanie z paczką swojego ówczesnego chłopaka. Nigdzie nie
poszła, zamknęła się w domu i przeryczała cały weekend. Iwona
wypomniała oniemiałej Jolce wieczne przytyki na temat nosa. Dopiero
mąż wybił jej z głowy operację plastyczną, kiedy oznajmił, że
nie brał ślubu z jej nosem, tylko z nią. Ja przypomniałam , jak
uznała, że jestem wyrodną matką, kiedy dwuletniego syna
wywieźliśmy na lato do dziadków pod miasto. Mały miał wtedy
ciągłe nawroty anginy, z których potem wyrósł.
Jolka wyglądała
jak oszołomiona sarenka, w którą właśnie trafił piorun.
- Ale ja przecież…
Nie miałam pojęcia, że wy to tak przeżywacie… Przyjaźń
polega na…
- … mówieniu
prawdy – dokończyłam życzliwie. – Masz rację, Jolu. Dlatego
uznałyśmy, że najwyższy czas, żebyś doceniła, jak bardzo
jesteśmy ci życzliwe… Która zaczyna? – potoczyłam wzrokiem po
dziewczynach.
- Mogę ja! –
zgłosiła się radośnie Dorota. – Jola, odpuść sobie te
zielenie w ciuchach, bo wyglądasz jak zombie.
- Moja kolej –
Baśka uniosła dłoń jak uczennica. – Jolka, muszę ci
powiedzieć, że masz tyłek jak szafa gdańska. Może powinnaś
chodzić na siłownie albo biegać?
- Nie wiem, czy
zauważyłaś – oznajmiła Iwona – ale te kolczyki okropnie
wyciągnęły ci uszy. Jeszcze trochę i będziesz jak Dumbo. Kup
sobie coś mniejszego.
- Nie maluj tak
jaskrawo paznokci, bo niepotrzebnie zwracasz na nie uwagę, a palce
masz jak serdelki – dodałam na koniec.
Zamilkłyśmy i
zabrałyśmy się za lody, a Jolka wciąż trwała w stuporze. Nagle
poczerwieniała, zerwała się jak furia i warknęła obrażonym
głosem:
- Myślałam, że
się przyjaźnimy, a wy… To było chamskie!
- Przyjaźń polega
na mówieniu prawdy, jaka by ona nie była – wyskandowałyśmy
jednocześnie jej ulubioną maksymę.
No i w ten sposób
straciłyśmy „przyjaciółkę”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz