Nie
jestem, niestety, typem podróżnika. Nie, żebym grzała fotel przez
całe wakacje, ani leżała plackiem na leżaku. Sama właściwie nie
wiem, dlaczego wolny czas wolę spędzać w domu, zamiast odkrywać i
doświadczać nowe. Mam tyle świetnych pomysłów na robienie
rzeczy, których jeszcze zrobić nie zdążyłam, a które zawsze
mnie intrygowały, mam tyle pomysłów na nic nie robienie i tylko
brakuje mi na nie czasu. Codzienna rutyna, dreptanie wokół tych
samych problemów, przyzwyczajeń i konieczności zabija natchnienie
i oducza leniuchowania. Tymczasem urlop, czas tak zwanego świętego
spokoju i nudy, której zazwyczaj nigdy nie zaznaję, mógłby być
bardzo twórczy.
Za to mój mąż, niestety, uwielbia podróże. Cóż, ludzie podobno dobierają się na zasadzie przeciwieństw. Twierdzi, że w domu nie możne się zrelaksować. Jest tyle spraw, które trzeba zrobić, naprawić, przykręcić, albo pomalować, że odpoczynek w domu zamienia się w obowiązek, a momentami w horror. W czasie wolnym od pracy chce jeździć, patrzeć, poznawać, pokonywać własne słabości, mierzyć się z odległością i własnym ciałem.
On refren piosenki Kombi „ Słodkiego, miłego
życia, jest tyle gór do zdobycia” rozumie dosłownie, a ja
jedynie w przenośni. I bądź tu człowieku mądry i pogódź dwa
różne żywioły? Choć w moim przypadku trudno jest raczej mówić
o żywiole. Może o „Cichej wodze”. Ponieważ jednak jakieś
czterdzieści lat temu z okładem, obiecałam, na ślubnym kobiercu,
że nie opuszczę go aż do śmierci, na dobre i na złe, więc cóż
miałam począć? I tak łażę za nim od lat, po górach niskich i
wysokich, zwiedzam miejsca, które zawsze chciał zobaczyć,
towarzyszę żeby nie czuł się samotny, opuszczony i żeby miał z
kim dzielić swój zachwyt nad światem.
On się zachwyca, a ja przy
okazji poznaję miejsca, do których wcale nie chciałam pojechać,
rozdeptuję drogi i bezdroża leżące daleko od domu, tęsknię za
nudą, tęsknię do ogrodu, w którym odkrywam własne tajemnice,
tęsknię do myśli, na realizację których, na co dzień, brakuje
mi czasu.
Któregoś roku zaprotestowałam, wszak kompromis ma swoje granice, także granice zdrowego rozsądku. Dobra, mogę zdobywać koronę gór polskich, mogę co roku latać samolotem, iść od rana do zmroku, jeździć z nim rowerem, podziwiać pejzaże, z niedowierzaniem docenić własną odwagę, ale 870 kilometrów do Santiago de Compostela, szlakiem świętego Jakuba, z plecakiem na plecach, to jak dla mnie, a głownie dla moich nóg i kręgosłupa jednak za wiele. On pojechał, ja zostałam w domu.
Któregoś roku zaprotestowałam, wszak kompromis ma swoje granice, także granice zdrowego rozsądku. Dobra, mogę zdobywać koronę gór polskich, mogę co roku latać samolotem, iść od rana do zmroku, jeździć z nim rowerem, podziwiać pejzaże, z niedowierzaniem docenić własną odwagę, ale 870 kilometrów do Santiago de Compostela, szlakiem świętego Jakuba, z plecakiem na plecach, to jak dla mnie, a głownie dla moich nóg i kręgosłupa jednak za wiele. On pojechał, ja zostałam w domu.
Jakiś czas przed pamiętnym urlopem, raczej kilka lat niż kilka miesięcy, córka podrzuciłam nam na tydzień Janka i Julka. Teraz, to dorośli chłopcy, szkolą mnie i poprawiają, najczęściej zaskakują. Wtedy po prostu lubili się ze mną bawić. Tamten pobyt jakoś mocno utrwalił się w mojej pamięci, mam też sporo zdjęć z wakacji z wnukami. Jasiu miał wówczas obsesję, że w trzcinie, nad małym stawem w naszym ogrodzie mieszka groźny „Szuwar”. Kilka razy dziennie próbowaliśmy drania namierzyć uzbrojeni w motyki i grabie. Skutek był raczej marny, za to mąż zrobił nam w tym czasie sporo fajnych zdjęć, które natchnęły mnie, gdy samotnie spędzałam w domu wymarzony od dawna urlop.
Każdego dnia na
facebooku kontaktowałam się mężem, który przemierzał samotnie
najpierw Pireneje, a później urocze zakątki Hiszpanii. Trzymałam
rękę na pulsie pełna wyrzutów sumienia, że on tam sam przykleja
sobie plastry na okaleczone nogi, a ja nie mogę mu pomóc i
potrzymać w tym czasie plecaka. Kilka dni czułam się jakoś
dziwnie, do samotności trzeba się przyzwyczaić. On sam tam, ja
tutaj sama.
Reasumując: Mąż swoją podróż i wrażenia, z którymi wrócił do domu zapamięta do końca życia i ja swój urlop pamiętam.
Reasumując: Mąż swoją podróż i wrażenia, z którymi wrócił do domu zapamięta do końca życia i ja swój urlop pamiętam.
Po prostu było cudownie. Spałam, czytałam, w łóżku i w ogrodzie, godzinami oglądałam filmy, przez cztery tygodnie ani razu nie byłam w sklepie, wyjadałam zapasy. Opróżniłam spiżarnie z przeterminowanych puszek i kompotów, kasz, makaronów, zwietrzałych ciasteczek, wyskrobałam do czysta słoik skamieniałego miodu, nareszcie rozłupałam włoskie orzechy, zrobiłam sobie mleczne cukierki, takie jakie kiedyś robiła mi babcia i namalowałam trzy poniższe obrazy. Trochę mnie przy tym poniosło. Chciałam, żeby były duże, ot, taka ludzka zachłanność. Teraz biedne stoją na stryszku, bo mój domek jest mały i za małe ściany. Ale urlop był mega cudny !!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz