"ACH,
MAZURY, JAKIE CUDNE..."
MAŁGORZATA KURSA
W kabarecie Elita był drzewiej cykl, który nieodmiennie rozpoczynał się od słów: "Będąc młodą lekarką...", po czym następowała opowieść o nietypowych przypadłościach zdrowotnych nietypowego pacjenta. Zacznę podobnie:
Będąc młodą mężatką, zostałam zmobilizowana do rewizyty u rodziny małżonka. Rodzina zasiedlała różne miejscowości na Mazurach, więc program miał być bogaty. I był rzeczywiście. Dwa tygodnie minęły nie wiadomo kiedy, a ponieważ naszym przewodnikiem mianował się wuj męża, który uwielbiał wszelkie eskapady, zwiedziliśmy wszystkie miejsca uznane przez niego za warte pokazania. Baza wypadowa była w Piszu u wujostwa i stamtąd wyruszaliśmy.
Przyznam,
że czekałam codziennie na te wycieczki, albowiem wuj lubił piesze
wędrówki, a jego żona gotowała jak anioł i miałam obawy, że do
Kraśnika powrócę jako kurdupel typu antałek. Na szczęście te
wszystkie, ubrane w cudowne smaki, kalorie spalałam podczas
kolejnych wypraw. Zwiedziliśmy wtedy Świętą Lipkę ( w czasie
organowego wykonania Poloneza Ogińskiego "polały się łzy me
czyste, rzęsiste"), Wilczy Szaniec, Olsztyn, w Mikołajkach
zachwycił mnie pomnik Sielawy mazurskiej, na moście tamże
rąbaliśmy gofry z jagodami, obżarłam się jak bąk wszelkiej
maści ryb jeziornych, ale najmocniej utkwił mi w pamięci rejs z
Giżycka do Mikołajek. I zaraz opowiem, dlaczego. Byłam nieco
zaniepokojona, bo żadnym statkiem wcześniej nie płynęłam i nie
miałam pewności, czy ten środek lokomocji okaże się dla mnie
przyjazny.
Stateczek
był niewielki, ale wyglądał stabilnie, co mnie nieco pocieszyło.
Zaraz potem zapomniałam o swoich obawach, bowiem pokład od dziobu
po rufę opanowała wycieczka niemieckich emerytów (były to wczesne
lata osiemdziesiąte), którzy podczas rejsu wymachiwali rękami,
pokazując sobie wzajemnie rozmaite miejsca. Niemieckiego nie znałam,
zatem nie robiło to na mnie wrażenia, ale wuj (kresowiak zmuszony
do porzucenia rodzinnych stron jako dziecię) poczerwieniał,
zacisnął zęby, łypiąc gniewnie na statkowych okupantów i
wyraźnie widać było, że lada moment może dojść do,
zminimalizowanej personalnie, ale jednak wojny polsko-niemieckiej.
Musiałam
przeciwdziałać. Złapałam wuja za rękaw i zapytałam, wskazując
na chmarę ptactwa krążącą nad statkiem: - Czemu one tak latają?
Burza będzie, czy co? Wuj przez chwilę sapał jeszcze, po czym
uśmiechnął się szeroko i uroczystym gestem wręczył mi resztki
niedojedzonej bułki. - To rybitwy. Mają nadzieję na przekąskę.
Stań przy burcie i rzucaj im kawałki tej bułki. Tylko celuj nad
wodę. Zobaczysz, jakie są zwinne. Lubię karmić zwierzątka, więc
ze szczęściem w duszy posłusznie przystąpiłam do wykonywania
polecenia i z wielką frajdą przyglądałam się, jak ptaki w locie
chwytają pożywienie. Razem ze mną przyglądali się widowisku
niemieccy emeryci i sami zapragnęli podobnej rozrywki. Bułka mi się
skończyła, więc poszłam sobie usiąść, a po chwili dołączył
do mnie pełen satysfakcji wuj. - Szkoda, że tego nie widziałaś.
Te niemieckie gamonie chciały to mieć na zdjęciach i rzucały
bułki w górę - radośnie zatarł ręce. - Teraz mają uciapane te
swoje markowe ubranka, bo ptaszki mają szybki przerób. Grunwald im
zrobiły!
W sumie cały pobyt na Mazurach był bardzo pouczający, ale do dziś nie jestem pewna, czy nie wyświadczyłam obcokrajowcom niedźwiedziej przysługi. Dołączam zdjęcia z rejsu. Na pierwszym ja, rybitwa i niemiecki emeryt; na drugim ja po ptasim Grunwaldzie i moje wątpliwości.
(M.J.Kursa)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz