niedziela, 15 maja 2016

"ACH, MAZURY, JAKIE CUDNE..."

"ACH, MAZURY, JAKIE CUDNE..."

MAŁGORZATA KURSA

W kabarecie Elita był drzewiej cykl, który nieodmiennie rozpoczynał się od słów: "Będąc młodą lekarką...", po czym następowała opowieść o nietypowych przypadłościach zdrowotnych nietypowego pacjenta. Zacznę podobnie:

Będąc młodą mężatką, zostałam zmobilizowana do rewizyty u rodziny małżonka. Rodzina zasiedlała różne miejscowości na Mazurach, więc program miał być bogaty. I był rzeczywiście. Dwa tygodnie minęły nie wiadomo kiedy, a ponieważ naszym przewodnikiem mianował się wuj męża, który uwielbiał wszelkie eskapady, zwiedziliśmy wszystkie miejsca uznane przez niego za warte pokazania. Baza wypadowa była w Piszu u wujostwa i stamtąd wyruszaliśmy.

Przyznam, że czekałam codziennie na te wycieczki, albowiem wuj lubił piesze wędrówki, a jego żona gotowała jak anioł i miałam obawy, że do Kraśnika powrócę jako kurdupel typu antałek. Na szczęście te wszystkie, ubrane w cudowne smaki, kalorie spalałam podczas kolejnych wypraw. Zwiedziliśmy wtedy Świętą Lipkę ( w czasie organowego wykonania Poloneza Ogińskiego "polały się łzy me czyste, rzęsiste"), Wilczy Szaniec, Olsztyn, w Mikołajkach zachwycił mnie pomnik Sielawy mazurskiej, na moście tamże rąbaliśmy gofry z jagodami, obżarłam się jak bąk wszelkiej maści ryb jeziornych, ale najmocniej utkwił mi w pamięci rejs z Giżycka do Mikołajek. I zaraz opowiem, dlaczego. Byłam nieco zaniepokojona, bo żadnym statkiem wcześniej nie płynęłam i nie miałam pewności, czy ten środek lokomocji okaże się dla mnie przyjazny.

Stateczek był niewielki, ale wyglądał stabilnie, co mnie nieco pocieszyło. Zaraz potem zapomniałam o swoich obawach, bowiem pokład od dziobu po rufę opanowała wycieczka niemieckich emerytów (były to wczesne lata osiemdziesiąte), którzy podczas rejsu wymachiwali rękami, pokazując sobie wzajemnie rozmaite miejsca. Niemieckiego nie znałam, zatem nie robiło to na mnie wrażenia, ale wuj (kresowiak zmuszony do porzucenia rodzinnych stron jako dziecię) poczerwieniał, zacisnął zęby, łypiąc gniewnie na statkowych okupantów i wyraźnie widać było, że lada moment może dojść do, zminimalizowanej personalnie, ale jednak wojny polsko-niemieckiej.
Musiałam przeciwdziałać. Złapałam wuja za rękaw i zapytałam, wskazując na chmarę ptactwa krążącą nad statkiem: - Czemu one tak latają? Burza będzie, czy co? Wuj przez chwilę sapał jeszcze, po czym uśmiechnął się szeroko i uroczystym gestem wręczył mi resztki niedojedzonej bułki. - To rybitwy. Mają nadzieję na przekąskę. Stań przy burcie i rzucaj im kawałki tej bułki. Tylko celuj nad wodę. Zobaczysz, jakie są zwinne. Lubię karmić zwierzątka, więc ze szczęściem w duszy posłusznie przystąpiłam do wykonywania polecenia i z wielką frajdą przyglądałam się, jak ptaki w locie chwytają pożywienie. Razem ze mną przyglądali się widowisku niemieccy emeryci i sami zapragnęli podobnej rozrywki. Bułka mi się skończyła, więc poszłam sobie usiąść, a po chwili dołączył do mnie pełen satysfakcji wuj. - Szkoda, że tego nie widziałaś. Te niemieckie gamonie chciały to mieć na zdjęciach i rzucały bułki w górę - radośnie zatarł ręce. - Teraz mają uciapane te swoje markowe ubranka, bo ptaszki mają szybki przerób. Grunwald im zrobiły!


W sumie cały pobyt na Mazurach był bardzo pouczający, ale do dziś nie jestem pewna, czy nie wyświadczyłam obcokrajowcom niedźwiedziej przysługi. Dołączam zdjęcia z rejsu. Na pierwszym ja, rybitwa i niemiecki emeryt; na drugim ja po ptasim Grunwaldzie i moje wątpliwości. 
(M.J.Kursa)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz