wtorek, 17 maja 2016

NASTOLETNIE WAKACJE BARBARY

BARBARA SPYCHALSKA-GRANICA

Moje najwspanialsze wakacje miały lat czternaście i były wyjątkowe, jak wszystko, co nas spotyka w tym wieku, a że było to dawno ( licznik mi się już jakiś czas temu zaciął, ale nie próbuje go naprawiać, bo po co, błoga nieświadomość jest lepsza niż okrutna rzeczywistość ), to wspominam te wakacje z przyjemnością, jako niezwykle udane.

Był lipiec, więc miesiąc upalny w byłej Jugosławii, bo tam właśnie zabrali nas, mojego brata i mnie, Rodzice. Samochód „Warszawa”, rewelacyjny, jak na tamte czasy, wyremontowany, posprawdzany ( moje wnuki oglądają teraz takie pojazdy jako zabytek, ja z rozrzewnieniem), wygodny, o ile wygodą w te upały można nazwać skajowe siedzenia, które przykrywaliśmy płóciennymi prześcieradłami. „Zjeżdżały” te szmaty przy każdym ruchu. nic sobie z nas nie robiąc, ale to nie miało znaczenia, bo jechaliśmy i to się liczyło. Jechaliśmy dość długo, upał dawał się we znaki, „klimatyzacja”, czyli wiszenie za oknem, urywała głowy, pamiętam nasze pytania: Daleko jeszcze?, na które mój Tata ze stoickim spokojem odpowiadał: Za tymi górami to już na pewno będzie morze…, ale morza nie było, za to były następne góry, które złośliwie wyłaniały się na horyzoncie.

Jakoś udało nam się dotrzeć, wprawdzie z wielkim mozołem, bo „Warszawa” ciągnęła za sobą domek, czyli przyczepę- skorupkę, i osiedliśmy na uroczym cypelku, prawie nad samym morzem, które zachwycało nas swoim kolorem, wędrującymi bokiem krabami (brrr…długo się przyzwyczajałam, że na każdej skałce mogę je spotkać) i zasoleniem. Nie wspomnę o egzotycznych palmach, dających błogi cień. Z resztą nie tylko palmy były egzotyczne, wszystko było egzotyczne.

Pierwsze parówki grubości palca, zamknięte w słoiku, chleb tostowy i czekoladki „Kraś”, które na tamte czasy były wyjątkowo pyszne i w wyjątkowych ilościach, u nas nie było ich wcale, a do tego musztarda w tubce. Wow! Same rarytasy!

Ach! To był „prawdziwy Zachód”, tak mi się wtedy wydawało, chociaż sąsiad z kempingu powiedział ze wschodnim akcentem: Panie! Gdzie tu zachód! Zachód słońca chyba!

Opalona na czekoladkę zwiedzałam Dubrownik, podziwiałam obraz Tycjana i wrzuciłam pieniążek do dubrownickiej fontanny, wypowiadając życzenie, które po latach się spełniło i jest już ze mną tak długo, że…., ale tu znowu ten sam nieczynny licznik wchodzi w grę, więc nie wiem ile. 
Żałuję tylko, że nie wypowiedziałam wtedy więcej życzeń. Takich konkretnych…., ale w wieku lat czternastu marzenia po prostu są rozmarzone i nic tego nie zmieni. Dopiero później dochodzą do głosu te bardziej zmaterializowane.
Krajobraz był uroczy, morze wspaniałe, a na drzewach rosły figi, które oczywiście trzeba było skosztować. I kosztowałam. A co było potem…

Na kempingu był bardzo przystojny Polak, niewiele starszy ode mnie. Podobał mi się, ale on częściej rozmawiał z moim starszym bratem niż ze mną. I właśnie jakimś czystym przypadkiem spotkali się obaj pod jedyną toaletą bez okien i drzwi, i namiętnie rozprawiali o czymś, a ja po tych figach….brrr…one mają dziwne działanie. No i miałam dylemat. Zrobić sobie dość akustyczną przyjemność, czy cierpieć i czekać. Wybrałam to pierwsze, albo ono wybrało mnie i….Cóż…Mogłam zapomnieć o przystojniaku, który również był opalony „na czekoladkę”, ale ja bardziej, bo czerwona jak pomidor opuściłam przybytek.


Niestety zdjęć z tych wakacji nie posiadam, bo wszystko uwiecznione zostało na błonie filmowej, podziwiać można tylko przy użyciu projektora.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz