Tam
gdzie mieszkał Marco Polo.
W
dwutysięcznym roku postanowiłyśmy z przyjaciółką pojechać do
Chorwacji. Przy wybieraniu miejsca wypoczynku nad realizmem przeważył
romantyzm – któż się oprze możliwości odwiedzenia miejsca
urodzenia Marco Polo. Podróż trwała nieco ponad trzydzieści
godzin, dokładniej trzydzieści pięć i obfitowała w stresujące
sytuacje. Kierowcy pomylili granice i w ostatniej chwili uniknęliśmy
ostrzelania przez wojsko, karabin wycelowany w autokar nie sprawia
miłego wrażenia. Kierowca wykazał się refleksem i umknęliśmy,
tym razem trafiając na właściwą granicę A tam, cóż, zamiast
toalet na stacjach benzynowych ścierniska pachnące słońcem i
sianem, zwinki przemykające pod stopami i rozśpiewane cykady.
Mijane
miasteczka zbierały się do życia po wojnie, domy bez dachów,
ślady po kulach znaczące fasady. Widok ludzi uprawiających skrawek
ziemi przy domu napawał radością.
Już
prawie dojeżdżaliśmy, gdy okazało się, że jeszcze przed nami
kilka godzin podróży – spóźniliśmy się na prom.
Miasteczko
Orebic, niewielkie, nieco zapyziałe, jak teraz czytam w Wikipedii
półtora tysiąca mieszkańców. Wtedy zapewne dużo mniej, dwa
sklepiki i oczekiwanie na dostawę towaru, bo menu okazało się
nieco odchudzające. Ziemniaki ze szpinakiem zmieszane w jedną breję
i kości do wyboru, wołowe albo z kurczaka, pięknie panierowane.
A
jednak wtedy zakochałam się w Chorwacji. Bo ludzie, bardzo
serdeczni, przyjaźnie nastawieni, przyroda, wszędzie pięknie,
nieco dziko, Adriatyk kryształowo czysty. I zabytki, przepiękne,
zachwycające architektonicznie. Orebic w dziewiętnastym wieku był
bogatym miastem portowym. Jego sława już przeminęła, ale można,
a nawet trzeba odwiedzić Muzeum Pomorskie, klasztor Franciszkanów.
Droga pod górę trwa wieczność, przynajmniej tak wtedy myślałam,
gdy przewodnik tłumaczył, że jeszcze dziesięć minut i już
jesteśmy, ale muzeum w klasztorze ma wiele do zaoferowania. Zbiór
szesnastowiecznych wydań biblii, obrazy, pamiątki związane z
wypływającymi z portu fregatami. Można też odwiedzić zabytkowy
cmentarz kapitański, najstarsze grobowce pochodzą z osiemnastego
wieku. A w drodze powrotnej napić się wina z wodą źródlaną –
idealnie gasi pragnienie.
Popłynęłyśmy
tam łódką, znalazłyśmy dom, otoczony starymi drzewami, czarny
kot mignął nam na balkonie. Leniwe popołudnie, zwiedzanie Katedry
św. Marka, przy marmurowej chrzcielnicy niewielkie zgromadzenie,
prywatna uroczystość. Mały chłopczyk płacze, chłodne krople
wody moczą mu czarne kędziory.
Korcula
architektonicznie jest podobna do Wenecji, wąskie na półtora metra
uliczki, przejścia pomiędzy budynkami, place i kościoły.
Sklepiki, w których można kupić pamiątki, muszle połyskujące
perłowo, ikony i różne mniej lub bardziej użyteczne drobiazgi.
Na
Korculę przypływamy kilka razy, spacerujemy, odkrywamy nowe
miejsca. Opalamy się. Płaskie głazy zachęcają żeby się na nich
rozłożyć, promy Jadrolinji przepływają kilkaset metrów od nas,
od restauracji, w której podają zimne piwo i wyśmienitą pizzę
dzielą nas tylko betonowe schodki. Cieszymy się życiem, słońcem
i absolutną beztroską. Mamy prawdziwe wakacje. Płyniemy też na
wyspę Mljet, to Park Narodowy. Delfiny przez moment prezentują
salto, rozbryzgując granatowe fale Adriatyku, praży słońce. Na
wyspie dwie wyspy, otoczone jeziorem ze słodką wodą. Siadam na
nagrzanym słońcem głazie, zanurzam nogi w ciepłej wodzie, podobno
ma dwadzieścia siedem stopni, koniki morskie pełzają mi po
stopach. Wokół góry pełne żmij, podobno to o wyspie Mljet pisał
święty Paweł z Tarsu. Mury klasztoru benedyktyńskiego otaczają
nas chłodem, wyciszają. Chwilo trwaj.
Iwona
Mejza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz