piątek, 6 czerwca 2014

Kto zabił dobry kryminał? czyli Czerwona Trumna - Sam Eastland



Książka przekazana przez wydawnictwo Albatros

Jak napisać dobry kryminał? Zatroszczyć się o odpowiednią zagadkę, dołożyć stosownie opresyjny nastrój dla przekonania czytelnika o powadze sytuacji, skomplikować akcję i wypełnić ją nieoczekiwanymi zwrotami, stworzyć wyrazistych bohaterów i postaci drugoplanowe.
Czy można spaprać kryminał, jeśli już porządnie wykonamy tę część pracy?
Można. Jedna ze skutecznych metod polega na opisaniu świata akcji tak, by całkowicie uniemożliwiały zaistnienie opisywanych wydarzeń. Można to osiągnąć przez pomylenie np. mechanizmów działania stalinowskiego państwa ze współczesną  amerykańską korporacją.
Sam Eastland dokazał tej niełatwej sztuki.
Pozornie wszystko jest w porządku.
Inspektor Pekkala, dawny śledczy cara w roku 1939 próbuje wyjaśnić tajemnicę zabójstwa głównego konstruktora czołgu T-34. Zbrodnię popełniono w tajnym ośrodku badawczym, na odludziu. Śledztwo nadzoruje osobiście Stalin. A stawka jest wysoka, bo nowy czołg zwany Czerwoną Trumną ma być tajną bronią przeciwko Niemcom szykującym się do napaści na ZSRR... Akcja jest naprawdę emocjonująca, pojawiają się barwni i świetnie nakreśleni bohaterowie, a każdy z nich ma własną historię proszącą się o osobną powieść. To właśnie osobiste dzieje wszystkich postaci najmocniej przyciągają do "Czerwonej Trumny".
Prototyp i wczesne wersje T-34 wcale nie wyglądały tak, jak czołg z okładki...
Książka zawiera też sporo detali historycznych świadczących o solidnym researchu... co daje złudzenie wiarygodności... A zatem: co nie wypaliło?
Mechanizm klęski autorskiej Sama Eastlanda przypomina stary rosyjski dowcip: wysłali Czukczę do ZOO w Moskwie, żeby powiedział jak wygląda słoń. Cała wieś się złożyła, nawet kazali mu kupić okulary. Czukcza wrócił po jakimś czasie i zaczął składać sprawozdanie: drobiazgowo opisał każde malutkie zwierzę i ptaszka. Wszystko w ZOO obejrzał przez lupę i opowiadał szczegółowo... a wieś co chwilę przerywała mu pytaniami o słonia. W końcu opowiedział, jak wyszedł z ZOO. - A słoń? - zapytali ludzie. - Nie zauważyłem - odpowiedział Czukcza.
W natłoku detali Sam Eastland w ogóle nie zauważył rzeczy najważniejszych.
Zacznijmy od samego czołgu, wokół którego kręciła się akcja.
T-34 z 1941 roku
T-34 był znakomitym wozem, wyprzedzającym inne współczesne mu konstrukcje o kilka lat... Jako pierwszy czołg na świecie łączył wysoką mobilność, dużą siłę ognia i mocny pancerz (ale o wiele cieńszy, niż w "Czerwonej Trumnie", do podanych tam parametrów zbliżyły dopiero późne wersje). Jak każda pionierska konstrukcja miał też liczne wady: źle umieszczono właz kierowcy, nadmiernie obciążono dowódcę czołgu obowiązkami (musiał równocześnie naprowadzać działo na cel, obserwować pole walki i dowodzić załogą), kierowca miał ograniczone pole widzenia i musiał polegać na rozkazach dowódcy, czołg miał też źle rozmieszczone włazy, co utrudniało ewakuację w razie pożaru (stąd tytułowa Czerwona Trumna). Najpoważniejszą wadą była mała podatność na modyfikacje... i radziecka jakość wykonania. Niemniej przewyższał wszystko, z czym mógł spotkać się na dowolnym polu bitwy aż do pojawienia się niemieckich "kotów" (czyli Tygrysa i Pantery).
Ale czy można nazwać go cudowną bronią zdolną powstrzymać atak Hitlera?
Zacznijmy od tego, że w końcu lat trzydziestych Hitler i Stalin byli serdecznymi sojusznikami. Akcja powieści toczy się wtedy, gdy za podważanie sojuszu między tymi dwoma wodzami człowiek radziecki szedł pod ścianę.
Naturalnie Stalin cały czas planował najazd na Europę, ale na pewno nie obawiał się ataku. T-34 był czołgiem o dużych możliwościach ofensywnych. Do obrony potrzeba innych cech.
Podstawowe założenie powieściowej akcji pada, gdy o tym pamiętamy.
Czołg jak każdy inny sprzęt wojenny, buduje się pod konkretną doktrynę wojenną. T-34 miał być czołgiem dla licznej armii pancernej działającej na szerokim froncie ze słabym zapleczem technicznym i temu zawdzięczał swoje wyjątkowe cechy. Chociaż w III Rzeszy planowano wojnę błyskawiczną, nie tworzono tam czołgu o podobnych możliwościach, bo inaczej wyobrażano sobie taktykę broni pancernej. Dopiero pod wpływem starcia z czołgami Stalina zaczęto pracować nad tą kwestią - gdy dla Niemców stało się jasne, że sukcesy zawdzięczają tylko zaskoczeniu i fatalnemu stanowi Armii Czerwonej.
T-34 nie zawierał technologicznych niespodzianek, które można było skopiować - stanowił raczej esencję genialnej i odpornej prostoty. Właściwie wszystkie jego elementy potrafiono wykonać lepiej w europejskich fabrykach. Niespodzianką była jego koncepcja - a tej nikt w nie-radzieckim świecie nie uważał za sensowną aż do starcia III Rzeszy z Armią Czerwoną w 1941. Gdyby w 1939 dowolna armia zachodnia posiadała T-34, prawdopodobnie początkowo nie umiałaby wykorzystać jego zalet. Gdyby którakolwiek miała taką koncepcję użycia broni pancernej - zapewne stworzyliby jeszcze lepszy czołg bo proces twórczy pod okiem Stalina szedł znacznie gorzej niż gdziekolwiek indziej na świecie.
Nie ma pożądanego sekretu - nie ma powodu, by kraść czołg.
Kolejna sprawa: ważna dla akcji kwestia zniszczenia czołgu.
Nikt projektując wóz bojowy nie szykuje od razu prostych sposobów na jego zniszczenie. Za takie pomysły konstruktorzy mogli od razu trafić na zieloną trawkę a w ZSRR pod ścianę, więc raczej starają się uczynić go niezniszczalnym - albo przynajmniej przekonać decydentów, że taki czołg stworzyli.
Do tego warto dodać, że rusznice przeciwpancerne (ich nazwę książka przytacza z błędem) zaczęto opracowywać w ZSRR dwa lata po wydarzeniach z książki,  koktajl Mołotowa nazwę uzyskał w wojnie zimowej z Finlandią, czyli już po akcji a tytanowa amunicja w tym czasie była mrzonką.
Albo jeszcze jeden kwiatek: jak ukraść trzydziestotonowy czołg - bez czego niemożliwa jest akcja powieści...
Otóż... nie dało się tego zrobić.
Ośrodki badawcze zajmujące się nową bronią były w ZSRR więzieniami a konstruktorzy na wszelki wypadek zamiast oferty pracy dostawali karę śmierci za zdradę i propozycję ułaskawienia, jeśli wykonają zadanie. Ich rodziny zamykano w więzieniach w charakterze gwarancji lojalności. O wyjściu do restauracji nie mogli nawet pomarzyć. Zakłady, w którym wykonywano np. prototypy czołgów były wielkie, zresztą były to te same zakłady, w których je potem produkowano. Budowa czołgu wymaga odpowiednich dźwigów zdolnych do przeniesienia kilkudziesięciu ton, dostaw wielkich ilości ciężkiego surowca - czyli bocznicy kolejowej... i wielkich zespołów ludzi. Tego wszystkiego pilnowała armia szpicli i funkcjonariuszy NKWD, którzy życiem odpowiadali za najdrobniejsze zaniedbanie. Sprzątaczka w takich specjalnych zakładach dostawała 2 lata łagru za spóźnienie do pracy, gdyż podlegała specjalnym rygorom. Prototypy jechały na poligon pod liczną strażą, zamaskowane na platformach kolejowych.
Odludny ośrodek w lesie, z niewielką liczbą zaufanych pracowników to w realiach stalinowskich taka sama bzdura jak pancernik w bitwie pod Grunwaldem.
A gdyby nawet, to w ZSRR lat 30-tych nie istniała ciężarówka zdolna do wywiezienia T-34. Szukałem długo i nie znalazłem. W USA owszem, było coś takiego. Ale akcja powieści nie toczy się w Ameryce. Ten czołg transportowano koleją a z pola walki ewakuowano specjalnie dostosowanym czołgiem technicznym.
I tak oto rozlatuje się kolejny pomysł kluczowy dla powieści.
Takie techniczne kwiatki wyrastają nam na każdym kroku. Nawet sam tytuł nie wytrzymuje próby - otóż T-34 ogłoszono z miejsca dumą armii, gdy go już pokazano. Był to zresztą piękny pojazd a na pancerniakach robił szczególne wrażenie (wady zauważyli dopiero w bitwach 1941 roku). Gdyby jakikolwiek żołnierz skrytykował broń radziecką, zwłaszcza tak dosadnie - NKWD natychmiast rozstrzelałoby go za defetyzm i zdradę. Nie było szans aby jakakolwiek złośliwość dotarła do uszu przełożonych. Nazwę "Czerwonej Trumny" nadali mu chyba Niemcy, ale dopiero po uzbrojeniu się w Panterę, czyli w 1942 roku. Wcześniej gorączkowo przemalowywali i włączali zdobyte "teciaki" do własnych oddziałów a generał Heinz Guderian domagał się od przemysłu wozu o podobnych parametrach, bo czołgi niemieckie były o wiele gorsze.
Ktoś może powiedzieć: co tam takie techniczne drobiazgi... Niby tak, ale jest ich przytłaczająca masa, dokładny spis zająłby spory zeszyt i ciągle podważają sens konkretnych wydarzeń z powieści.
A czy obroni się sama akcja? Bohaterowie? Ich miejsce w świecie i sytuacje, w których działają?
Nie za bardzo.
Niezależnie od tego, jak znakomitym śledczym był inspektor Pekkala, nie miał szans na osobistą współpracę z carem. Mikołaj II, imperator Wszechrosji, miał bardzo wąskie grono osobistej służby a resztę jego świata stanowiła arystokracja na urzędach. Od zadań Pekkali dzieliły go stada pośredników... i brak powodów do zajmowania się osobiście czymkolwiek poza wydawaniem bardzo ogólnych decyzji strategicznych.
Najwyraźniej autor nie zdołał zrozumieć na czym polegał ustrój carskiej Rosji.
Cara i jego ludzi dzieliła przepaść, podkreślanie barier w hierarchii należało do obowiązków carskiego urzędnika. Do jakiego stopnia? Aż do absurdu. Przekraczanie społecznych barier w carskiej Rosji poczytywano za działalność wywrotową. Kiedy jeden z klasyków rosyjskiej literatury nazwał szlachecką córkę "dziewczyną" - wywołał małą burzę wśród krytyków: tak można było nazwać chłopkę, szlachciance przysługiwał tytuł "panny".
Oficerowie poniżali podoficerów, podoficerowie - żołnierzy, należało to do systemu wartości.
Warto sobie zdać sprawę, że kiedy zamawiano rewolwery dla armii - zamówiono wersję oficerską z samonapinaniem kurka i podoficerską - bez. Było niemożliwe, żeby zwykły podoficer miał sprzęt tej samej klasy co oficerowie - a co dopiero mówić o przyjaźni między carem a policjantem.
Pekkala miał takie same szanse na przyjaźń cara jak krokodyl na szybowanie z kluczem dzikich gęsi.
A ze Stalinem?
Jeszcze mniejsze.
Stalin nie uznawał takiej współpracy. Starał się wyglądać na osobę na pół mityczną i nadludzką. Stalin wydawał osądy na jakiś temat a zadaniem jego ludzi było dostosowanie rzeczywistości do słów wodza. Kiedy raz pomylił się w artykule o pochodzeniu języka rosyjskiego - dostosowano do tej pomyłki podręczniki szkolne. Stalin wydawał wyrok a śledczy dostarczał przyznanie się do winy i organizował pokazowy proces. Stalin ogłaszał, że w Katyniu mordowali Niemcy a śledczy mieli dostarczyć wiarygodnych świadków. I niby po co miała powstawać jakakolwiek lipna organizacja antystalinowska, skoro bez jej istnienia NKWD mogło po prostu skazać na śmierć za przynależność do niej każdego wybranego człowieka? Tak w latach 30-tych załatwiono ludzi, których Stalin chciał się pozbyć.
Dlatego Stalin pytający o ustalenia ze śledztwa to bajka o żelaznym wilku.
Do tego regularnie wymieniał swoich ludzi na nowych - poprzez oskarżanie o zdradę. Dzierżyński, Jeżow, Jagoda, Beria - każdy z nich doszedł do swojej pozycji po zamordowaniu poprzednika i wyrżnięciu jego ekipy aż do ostatniego. Czy jest możliwe, aby Stalin tolerował samo istnienie carskiego geniusza- tajniaka, mogącego pamiętać czasy, gdy Wielki Wódz Rewolucji  był tylko najemnym bandytą  na usługach partii bolszewików i carskiej ochrany?
A ewentualne kawały robione Stalinowi? Cóż, sięgnę znowu do rosyjskiego żartu z czasów ZSRR: ogłoszono konkurs na dowcip o Związku radzieckim. Pierwsza nagroda - 20 lat w syberyjskiej kopalni, druga nagroda - 15 lat.
Opowiadanie kawałów o władzy podpadało pod paragraf o kontrrewolucyjnej propagandzie, gwarantowało kilka lat zesłania i zakaz zbliżania się do Moskwy na 100 km.
Ośmieszanie Stalina osobiście... gwarantowało tortury i śmierć. To nie był szef wielkiego amerykańskiego koncernu, tylko największy masowy morderca wszech czasów.
O innych drobiazgach nie wspomnę aby nie zdradzać zbyt wielu detali intrygi.
W każdym razie realia ZSRR w "Czerwonej Trumnie" są jednym wielkim nieporozumieniem. Pełen wyrazu i mroczny klimat życia w stalinowskim państwie nie trzyma się rzeczywistości ani trochę...
Ten okropny nie-realizm sytuacji zepsuł mi całą przyjemność z czytania.
To przykre, bo akcja wciąga a bohaterowie robią wrażenie. Tymczasem co chwilę trafiałem na detal, który odbierał opowieści prawdopodobieństwo - trochę tak, jakbym trafiał na kowbojów i Indian w książce na temat wypraw krzyżowych.
Pewnie jestem chorobliwie skażony historią. Gdyby nie to - cieszyłbym się nieźle napisaną intrygą sensacyjną.
Ale "Czerwona Trumna" z pewnością dostarczy przyjemnej lektury komuś, kto potrafi dobrze przymykać oko.

(POL)

1 komentarz:

  1. dobra książka zawsze się sprawdzi. Ja wprost uwielbiam czytać, nie wyobrażam sobie spędzania wolnego czasu bez dobrej książki. Teraz jestem pod ogromnym wrażeniem powieści A.S.A Harrison W cieniu. Rewelacyjnie się ją czyta, bo bardzo mocno wciąga.

    OdpowiedzUsuń