piątek, 13 czerwca 2014

Kazio i Kazia - MAJA PORCZYŃSKA-SZARAPA.


Dziadek Kazimierz był dla Weroniki wszystkim. Po rozwodzie jej rodziców, to on wraz ze swoją żoną podjął się trudów wychowania jedynej wnuczki. Jej matka wyjechała na Zachód do pracy i tam już została, związała się z Niemcem i sporadycznie odwiedzała pierworodną córkę w Polsce. Weronika traktowała dziadków jak swoich rodziców, którzy stali się jej opiekunami prawnymi. Babcia codziennie rano szykowała jej śniadanie i zaplatała długie do pasa włosy w gruby warkocz, dziadek pilnował ocen i chodził na wywiadówki. Przy Weronice nie odczuwali upływu czasu, dodawała im energii i sił witalnych, ponieważ czuli się potrzebni i mieli dla kogo żyć. Boleli nad postępowaniem córki, która zostawiła swoje dziecko, a jednocześnie tak bardzo przyzwyczaili się do wnuczki, że nie wyobrażali sobie, żeby kiedykolwiek ich opuściła i dołączyła do matki. Uznali status quo i cieszyli się z drugiej młodości. Teraz, na emeryturze, mieli więcej czasu dla Weronki, jak ją pieszczotliwie nazywali. Mogli poświęcić jej tyle uwagi, ile potrzebowała dorastająca dziewczynka. Byli szczęśliwi mając siebie i jakoś wiązali koniec z końcem. Dla wnuczki poruszyliby niebo i ziemię, gdyby trzeba było. Dziewczynka przeżywała okres buntu nastolatki, trzaskała drzwiami, szlajała się z rówieśnikami po okolicy, ale zawsze wracała wieczorem do domu. Dziadkowie czuli czasem od niej dym z papierosów czy piwny oddech, ale nic nie mówili. Wiedzieli, że reprymenda podziała na nią jak płachta na byka, że będzie im robić na złość. Udawana obojętność dziadków skutecznie tłamsiła bunt Weroniki. Mimo uporu i przekornego charakteru, nie chciała robić im przykrości. Dobrze wiedziała, że spokojną przystań zawdzięcza właśnie im, dlatego szybko wyrosła z nastoletnich wygłupów.
Dziadkowie bardzo kochali zwierzęta i zaszczepili w Weronice miłość do czworonogów. Mieli ratlerka, Chiko, rybki, które dziadek Kazimierz hodował od dzieciństwa, i chomika. Od najmłodszych lat uczyli Weronikę odpowiedzialności. Uczyli ją, że zwierzęta mają duszę, że trzeba o nie dbać, chodzić z Chiko na spacer, dawać jedzenie rybkom i chomikowi, regularnie sprzątać akwarium i klatkę. Uczyli szacunku dla żywych stworzeń, sympatii i współczucia. Dzięki temu Weronika wyrosła na mądrą, obowiązkową i wrażliwą osobę, a dziadkowie Nowaccy mogli być dumni, że udało im się wychować wnuczkę na szlachetnego człowieka, choć kładła się na tym cieniem ich porażka wychowawcza w przypadku własnej córki.
Z upływem lat Weronika coraz więcej czasu poświęcała opiece nad dziadkami. Ciężko było im się pogodzić z utratą sprawności, ale ona zawsze im powtarzała:
- Kiedyś to wy troszczyliście się o mnie, karmiliście mnie i przewijaliście, czuwaliście nad moim łóżkiem, gdy miałam gorączkę. Teraz po prostu role się odwróciły, a ja zajęłam wasze miejsce.
Chiko w końcu zdechł ze starości. Biedaczek pod koniec życia ledwo chodził, był przygłuchy i miał cukrzycę. Weronika ze łzami w oczach patrzyła, jak świeca jego psiego życia powoli dogasa. Płakała po kątach, nie chcąc dodatkowo smucić dziadków. Po jego odejściu dziadek Kazimierz powiedział do Weroniki:
- Wnusiu, przyszedł na niego czas, tak jak i na nas kiedyś przyjdzie. Jest już za Tęczowym Mostem, gdzie są też nasze rybki i chomik. Nie smuć się. To zwierzęta nas wybierają, pamiętaj o tym. Kiedy na mnie i babcię przyjdzie pora, nie zostawimy cię samej.
Weronika głośno zaprotestowała.
- Dziadku, nie mów tak, jeszcze wiele lat przed wami. Nie wyobrażam sobie bez was życia!
- Czas zatacza koło, skarbeńku. Nie możesz poświęcić życia starym ludziom, musisz iść swoją drogą, znaleźć dobrego chłopaka, wyjść za mąż, urodzić dzieci. Kiedyś ten dzień nadejdzie, ale nie smuć się. Nie będziesz sama.
Nie wrócili już do tej rozmowy. Czasem Weronika myślała jedynie o słowach dziadka, o tym, że „to zwierzęta nas wybierają” i że „nie będzie sama”, ale nie rozumiała tych słów.
Minęło kilka lat, przez dom Nowackich przewinęło się wiele rybek i dwa chomiki. Ponieważ opieka nad dziadkami, studia i praca pochłaniały cały czas Weroniki, nie zdecydowała się na czworonoga. Nie podołałaby obowiązkom, a nie chciała, żeby zwierzę cierpiało, kiedy ona była na uczelni, w pracy albo jeździła z dziadkami po lekarzach i na zakupy. Wprawdzie piesek dotrzymywałby dziadkom towarzystwa, kiedy jej nie było w domu, ale uznała, że nie da rady wziąć na siebie kolejnego obowiązku. Przecież dziadkowie zawsze jej wpajali, że zwierzęciu trzeba poświęcić czas i uwagę, a ona co rano z trudem zwlekała się nawet z pościeli, by zacząć nowy dzień. I nie, nie narzekała, obowiązki trzymały ją w pionie, cieszyła się, że ma dziadków i może się nimi opiekować. W jej życiu sporadycznie pojawiali się chłopcy, potem mężczyźni, ale szybko się z niego wykruszali. A ona pocieszała się, że na wszystko musi przyjść odpowiednia pora, że nie ma co trzymać kogoś na siłę, kto nie rozumie, że nie jest pępkiem świata.
Dziadek Kazimierz odszedł w pewne słoneczne przedpołudnie. Cicho i spokojnie, tak, jak żył. Weronika dopiero wróciła z ostatnich zakupów, była Wielka Sobota. Właśnie miała z babcią szykować koszyczek do święconki. Tamtą Wielkanoc pamięta jak przez mgłę. Minuty, godziny i doby zlewały się w bezkształtną masę. W trybie autopilota załatwiała formalności, mimo że trwały święta. Nie mogła pozwolić sobie na słabość. Wystarczyło, że widziała bezgraniczną rozpacz babci. Nie spała przez trzy dni, chodziła jak pijana i nie wiedziała, czy to tylko rozpacz, czy wyczerpanie. Dzień pogrzebu był smutny, ponury i wyjątkowo chłodny jak na koniec kwietnia. Dopiero po wszystkim Weronika wpadła w czarną dziurę rozpaczy. Płakała całymi dniami, wzięła urlop w pracy, ponieważ nie mogła zmusić się do normalnego funkcjonowania. Zaniedbała obowiązki domowe i uczelnię. Babcia na tyle, na ile była w stanie, jakoś ogarniała dom, ale z uwagi na sędziwy już wiek i kłopoty ze zdrowiem, szło jej to bardzo opornie. Uzmysłowiła sobie, jak wielką pociechą była i jest dla nich Weronika. Nie, już nie dla nich, dla niej. Obie tkwiły w żałobie, niezdolne do podjęcia normalnego życia.
Któregoś lipcowego popołudnia babcia weszła do pokoju Weroniki, gdzie zastała ją leżącą na kanapie z albumami fotograficznymi rozłożonymi wokół niej. Z niektórych wystawały pliki zdjęć, część spadła na dywan. Dziewczyna oglądała fotografie, na przemian śmiejąc się i płacząc. Ten obrazek wzruszył babcię, dlatego postanowiła cofnąć się na korytarz. Śmieci mogą poczekać.
- Co się stało, babciu? – Zapytała jednak Weronika.
- A nic, nic. Trzeba wyrzucić śmieci, bo od tych upałów strasznie śmierdzi z kubła, ale to może poczekać.
- Zaraz pójdę, dobrze?
- Dobrze, wnusiu, nie spiesz się.
Babcia Weroniki z trudem przełknęła ślinę i wycofała się do drugiego pokoju. Albumy ze zdjęciami skrywały całą jej przeszłość, ulotne chwile jej sześćdziesięcioletniego małżeństwa. Poczuła, że w gardle rośnie jej gula. Z oczu pociekło kilka łez. Tyle lat razem, tyle wspomnień, ciężkich chwil, problemów i radości. Wciąż nie mogła przyzwyczaić się do śmierci męża. W szafach wisiały jego ubrania, na stole walały się jego okulary i gazety, biblioteczka skrywała klasery z bogatą kolekcją znaczków, na serwantce stało akwarium z jego rybkami. Nie potrafiła się jeszcze z nim pożegnać, dlatego nie dziwiła się wnuczce, że go wspomina i próbuje zatrzymać czas zamknięty na fotografiach.
W końcu Weronika zwlekła się z kanapy i poczłapała z ciężkim workiem do śmietnika. Od paru miesięcy pomieszczenie było zamykane na klucz, ale część sąsiadów nie zamykała bramy z lenistwa. Wciąż ktoś zapominał o kluczu. Weronika wrzuciła worek do kontenera i już miała wychodzić, gdy do jej uszu dobiegł słaby pisk. Myślała, że się przesłyszała. Słabe odgłosy dochodziły z kąta, gdzie leżała stara reklamówka i trochę śmieci, zostawionych przez niefrasobliwych lokatorów. Z nerwowo bijącym sercem dziewczyna zbliżyła się do torby i lekko ją odchyliła. W środku tuliły się do siebie dwa malutkie kotki, jeden rudy, drugi srebrny. Miały najwyżej kilka tygodni. Weronika zaklęła w duchu nad okrucieństwem tego, kto pozostawił te maluchy na pewną śmierć i delikatnie wyjęła kociaki z reklamówki. Chociaż były brudne i zarobaczone, dziewczyna przytuliła je do piersi, by je nieco ogrzać, i popędziła do domu.
Przez następnych kilka dni opiekowała się maluchami na zmianę z babcią. Karmiła, ogrzewała, chodziła z nimi do weterynarza, leczyła drogimi specyfikami. Kotki były prawdopodobnie rodzeństwem, samczyk i samiczka. Weronika nadała im imiona: Kazio i Kazia, po ukochanym dziadku. Zwierzęta długo dochodziły do siebie, były skrajnie wyczerpane i wyziębione. Kobiety podejrzewały, że ktoś podrzucił je do śmietnika, bo prawdopodobnie pochodziły z nielegalnej hodowli. Wyobrażały sobie rozpacz kotki, której brutalnie odebrano maleństwa.
Babcia dziewczyny zmarła pół roku po mężu. Weronika straciła w jednym roku dwoje najbliższych jej ludzi. To jakby ktoś wyrwał jej z piersi pół serca. Pozostałą połówkę ofiarowała Kaziowi i Kazi, które dzięki jej troskliwej opiece przeżyły i wyrosły na dużych psotników. Są z nią do dziś i z nawiązką odwdzięczają się za to, że uratowała im życie. Codziennie budzą ją wchodząc jej na klatkę piersiową, domagają się pieszczot i ciągłej uwagi. Przeszkadzają jej w nauce, przewracając podręczniki i skaczą po klawiaturze komputera, na którym kończy pisanie pracy magisterskiej. Od niedawna w jej okrojonym sercu zamieszkał też kolega ze studiów, Paweł. Właśnie się z nim zaręczyła.
Dzisiaj już rozumie, co jej ukochany dziadziuś miał na myśli, mówiąc, że to „zwierzęta nas wybierają” i że po śmierci dziadków „nie będzie sama”.

Maja Porczyńska-Szarapa
/czerwiec 2014/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz