Kiedy
Grażynka rzuciła hasło, żeby sfotografować swoje miejsce pracy i
w dodatku padło słowo biurko, poczułam się zawstydzona. Zamiast
biurka mam mały zabytkowy stoliczek, a ciasny kąt, w którym piszę,
jak na miejsce pracy pisarza prezentuje się nad wyraz skromnie. Sęk
w tym, że tylko tam potrafię pisać książki. Nie dość, że jest
ciasno, to jeszcze ze zdjęcia można by wywnioskować, że to nie
ja, a wiolonczela pisze powieści. Rzecz w tym, że bez niej czuję
się zagubiona. Odkąd pamiętam, zawsze była pod ręką. Przywykłam
do niej. Dopiero wtedy, gdy „siedzimy razem w kącie”, a
właściwie, gdy ona stoi obok - łapię natchnienie. I tu zaczynają
się problemy. Mnie nie przeszkadza, że jest trochę ciasno, jednak
ten widok wszystkich drażni. Teściowa robi delikatne uwagi, że
skoro miejsca w domu nie brakuje, to po co się tak gnieść przy
samej szafie? Mąż kusi zakupem porządnego mebla, to znaczy biurka.
Wszyscy mają najlepsze intencje, by coś dla mnie poprawić.
Mama
męża, Basia, tak bardzo się przejmuje moim pisarstwem, że wciąż
wymyśla i proponuje mi różne rozwiązania tej, w jej odczuciu, nad
wyraz niekomfortowej sytuacji. Przestawia pod moją nieobecność
instrument, zbiera i chowa porozstawiane wszędzie aniołki, sprząta
ze stolika góry czekoladek. Wszystko po to, by mi stworzyć więcej
przestrzeni i ułatwić pracę.
Mam
naprawdę miłą teściową, ale gdy tylko zamkną się za nią
drzwi, wiolonczela i aniołki wracają na swoje miejsce, a ja
otwieram nowe pudełko czekoladek i dopiero wtedy, o ile jestem sama,
zaczynam pisać.
Bożena Gałczyńska-Szurek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz