Czując,
że zbliżam się do kresu mojej ziemskiej wędrówki postanowiłem
dla pamięci potomnych spisać dzieje moje i mojej rodziny, by sława
imion mi bliskich nie przepadła w mrokach przeszłości. Piszę
nocami, gdy w domu zapada cisza i słychać tylko oddechy
najbliższych. Wtedy wyciągam stary, splamiony tuszem kajet i drżącą
ze starości łapą sięgam po pióro, by skreślić choć parę
słów.
Długo myślę,
zastanawiając się od czego zacząć, co pominąć skromnym
milczeniem, a co spisać. A może nie pomijając niczego, tak jak to
robią ludzie niekoniecznie zasłużeni napisać o wszystkim? Tylko,
też myślę głęboko, czy ja, stary kot, pamiętam wszystko? Czy
pamiętam tak by nikogo nie skrzywdzić i nikogo nie pominąć, by
pozostać sprawiedliwym? Nie wiem, nie wiem, ale próbować trzeba.
Zacznę, tak jak zaczyna się wspomnienia, od dnia narodzin moich i
mojego rodzeństwa, wiele, wiele lat temu. Ściskam mocniej w łapie
pióro i zaczynam:
Urodziłem się
czternaście lat temu, na Galicyjskiej prowincji jako jedno z
pięciorga dzieci Kocicy Jakubiny i znanego łamacza kobiecych serc
Tygrysa Pięknego. Rodzice moi kochali się bardzo i spędzali ze
sobą dużo czasu, razem wędrując na romantyczne spacery przy
świetle księżyca, wzdychając do siebie i obdarzając się
pełnymi czułości spojrzeniami. Tak, że mogę powiedzieć o sobie
i moim rodzeństwie iż jesteśmy dziećmi miłości. Niestety, mój
ojciec odziedziczył po swoich arystokratycznych przodkach, tak
arystokrata z manier jak i wyglądu, naturę nieco awanturniczą i
skorą do nieprzemyślanych decyzji. Pomimo posiadania małżonki i
licznego potomstwa ojciec nie porzucił swego stylu życia, nadal
skory do bójek i wspólnych z kolegami z kawalerskich czasów
wypadów. Z jednego z takich wypadów, zawsze trochę ryzykownych,
nasz papa nie wrócił. Na resztę życia pozostaliśmy półsierotami,
mając w pamięci niewyraźny portret ojca. Najpierw tęskniliśmy
bardzo, potem, z czasem, obraz ojca zacierał się i stawał się
prawie nierealnym wspomnieniem.
Moja mama Kubusia
Mama troszczyła się o nas bardzo.
Starannie wybrała dla nas miejsce urodzin i dom, w którym dane mi
było przeżyć całe życie.
Początków nie
pamiętam, ale na zdjęciach widzę siebie i czwórkę mojego
rodzeństwa przytulonych do mamy. Gdy tak patrzę na to zdjęcie
prawie namacalnie czuję bliskość mamy, jej ciepło i jej mamin,
przesycony mlekiem zapach. Przytulam się do rodzeństwa, ufny i
pełen poczucia bezpieczeństwa, nieświadom zagrożeń czyhających
na nas za progiem domu. Na razie mamy tydzień i śpimy razem z mamą
w ogromnym kartonowym domku wypełnionym przytulnymi kocami.
Ja i moje rodzeństwo na starej fotografiii...
Jemy,
siusiamy i śpimy. Mama wynosi nas z domku po jednym, każdego pewnym
gestem chwytając za kark. Trochę się w duchu buntowałem, czując,
że potrafię już sam chodzić bez pomocy mamy, ale jej troska
przeważała. Każdy dzień to była nauka samodzielności pod
kontrolą mamy. Miałem dwie siostry i dwóch braci i bardzo ich
kochałem. Każdy z nas był inny i miał inny charakter. Najbardziej
wojowniczy i największy był Tygrys, który otrzymał imię po
ojcu, a i charakter miał z naszej piątki najbardziej do charakteru
taty podobny. Potem bliźniaki rozrabiaki Kaj i Kaja i moja
ukochana siostra Miki. Mnie imię nadała Babcia. Zawsze miałem
szczęście do kobiet, a oprócz mamy, Babcia była dla mnie jedną z
najważniejszych. Kochała mnie i głaskała i rozczulała się nade
mną jaki jestem piękny i inteligentny. Powiedziała, że
powinienem być mocny jak dąb i nadała mi imię Bartek. Potem
Babcia zmieniła zdanie i stwierdziła, że jestem jak Burt
Lancaster, taki wielki aktor z Babcinej młodości i że to po nim to
imię. Tak mam zresztą wpisane w mojej książeczce. Wszyscy i tak
mówią do mnie Bartek, albo zdrobniale Bartuś. Tak żyliśmy z dnia
na dzień w poczuciu bezpieczeństwa, dorastając i ucząc się coraz
to nowych rzeczy. Gdy mieliśmy dwa miesiące okazało się, że moje
rodzeństwo się wyprowadza. Było nam strasznie smutno, bo
myśleliśmy, że będziemy już razem do końca życia, ale mamusia
wytłumaczyła nam, że tak to już w kocich i nie tylko kocich
rodzinach się dzieje i im wcześniej postawimy na samodzielność
tym lepiej. Kaja i Kaj mieli ogromne szczęście trafiając na
prawdziwą wieś do dużego gospodarstwa. Czekało ich dużo pracy,
ale równocześnie mieli zapewnioną przestrzeń życiową, dobre
jedzenie i opiekę. Nasza pańcia dopilnowała by trafili do
porządnych, lubiących zwierzęta ludzi, by nie działa im się
krzywda. Pożegnanie było oblane potokami łez, ale trzeba było żyć
dalej. W kilka dni później pożegnał nas pupilek mamusin Tygrys.
Przeprowadzał się o kilka ulic dalej od nas, zmieniając życie w
domu na życie w bloku. Byliśmy pewni, że sobie poradzi i dalsze
życie ułoży się po jego myśli. Pozostaliśmy w domu w trójkę.
Mama, Miki i ja. I tak pozostało do dzisiaj. Właśnie wtedy, po
przeprowadzce rodzeństwa, w ramach usamodzielniania się dostaliśmy
osobne domki do mieszkania. Każdy z domków wyścielony był nowym
kocykiem, w każdym mieliśmy nowe poduszeczki. Mój domek był
wysoki, tak, że musiałem ćwiczyć przeskoki. Raz przeskoczyłem i
drugi raz i trzeci, a potem pomyślałem, aby spróbować wydostać
się w całkiem inny sposób. Oglądałem program w telewizji.
Zapomniałem napisać, że nasze domki stały w pokoju, w którym
także było miejsce telewizora. Wieczorem, a nawet czasami od rana
telewizor był włączony i my mogliśmy się z niego uczyć jak się
żyje w szerokim świecie. Wtedy zobaczyłem góry i morze. Góry nie
takie malutkie tylko podobno jedne z największych na świecie. Nasi
wspinali się znowu na Mont Everest, czy coś takiego. Widziałem jak
wchodzą na szczyt smagani wiatrem, zmrożeni, mówili, że tak
wygląda podejście zimą. Bardzo mi się to podobało, taki
prawdziwie męski sport. Pomyślałem, dlaczego nie miałbym się
wspinać po kartonowej ścianie mojego domu, zawsze to będzie
inaczej niż tradycyjny wyskok. Gdy mama i Miki wyszły razem na
spacer, a pańcia była zajęta gotowaniem obiadu, postanowiłem
spróbować i zrobić pierwsze podejście. Ściana była stroma,
ustawiona pionowo, trudna do zdobycia. Namierzyłem się i wbiłem
pazurki w twardy karton. Szło ciężko, ale krok po kroku wspinałem
się na szczyt. Gdy dochodziłem do szczytu, to znaczy do krawędzi
pudła, miejsca, w którym powinien znajdować się dach, zauważyłem
okrągłe okienko. Było niezwykłe. Do tej pory wszystkie okna,
które widziałem miały kształt prostokąta, a tutaj koło.
Postanowiłem zajrzeć. Przesunąłem przednie łapy ku górze,
wbiłem je mocniej w ścianę i zbliżyłem głowę do okrągłej
dziury. Widać było przez nią kawałek świata na dywanie.
Zbliżyłem się i gnany ciekawością wsadziłem głowę w kuszącą
dziurę. Widziałem zielony jak trawa i miękki dywan, widziałem
wszystkie pozostawione po naszym posiłku okruszyny i spodeczek z
jedzeniem, ustawiony dość blisko. Dopiero na widok jedzenia
poczułem jaki jestem głodny. Szarpnąłem głową chcąc ją
wyciągnąć z okienka i nagle zawisłem w powietrzu. Łapki wysunęły
mi się ze ściany, a głowa pozostała w dziurze. Łatwo było ją
wcisnąć, ale trudno wyciągnąć. Nie wiedziałem co mogę zrobić.
Z rozpaczą myślałem, że moje młode życie dobiega końca,
zaczynało mi brakować powietrza, a na szyi powoli acz nieustępliwie
zaciskała się kartonowa obręcz. Ostatkiem sił zacząłem wzywać
ratunku, w tych zduszonych kwikach nie rozpoznając własnego głosu.
Nagle, gdy już myślałem, że czas się żegnać, drzwi do pokoju
otwarły się z impetem i wbiegła rozglądająca się dookoła
pańcia. Jeden rzut oka wystarczył jej by zobaczyć w jakim
niebezpieczeństwie jestem. Sięgnęła po nożyczki i szybko
rozcięła więżącą moją głowę dziurę. Osunąłem się
bezwładnie na zaściełające pudełko kocyki. Byłem uratowany. Gdy
ocknąłem się pańcia przytulała mnie do siebie tak mocno, że
czułem bicie jej serca. Głaskała mnie powtarzając bez przerwy, że
napędziłem jej wielkiego strachu, i że nie wie co by beze mnie
zrobiło. To było przyjemne. Po tym zdarzeniu nożyczki poszły w
ruch, a mój kartonowy domek zrobił się niższy o dziesięć
centymetrów.
Ciąg dalszy nastąpi...
Ciąg dalszy nastąpi...
Jako wielbicielka kocich historii czekam na ciag dalszy :)
OdpowiedzUsuńNiesamowity blog. Piękne.
OdpowiedzUsuńDziękuję w imieniu Bartusia. Ciąg dalszy oczywiście będzie :)
OdpowiedzUsuń