Z
niecierpliwością, a nawet utęsknieniem czekałam na drugą, nie
ostatnią, część „Antykwariusza”. Gdy przyniosłam książkę
do domu najpierw sprawdziłam kto tłumaczył, nadal Jan Cichocki.
Pierwsze zdania stanowiły ciągłość do ostatnich w
„Antykwariuszu” – tak jakbym przełożyła następną kartkę
powieści. Musiałam znaleźć odpowiednią ilość czasu by czytać
bez przerwy, wiedziałam, że nic zaplanowanego wcześniej nie
zrobię, książki nie odłożę. Nie zawiodłam się, a moje
zauroczenie Smolinem tylko się spotęgowało.
Nadzieje
Smolina na wydobycie pancerki pełnej złota wzrastały z każdą
minutą. Kot Uczony doskonale przygotował wszystko by operacja
powiodła się. Plany były jak trzeba i sprzęt, i ekipa gotowa na
wszystko, bo któż by taką okazję przepuścił. Nawet prasa z
czołową jej reprezentantką Ingą miała zaplanowane swoje pięć
minut. Ale o tym w trzeciej części.
Gdy
pracownicy Smolina pracowicie wypełniali swoje codzienne obowiązki
związane z handlem antykami, on podążył śladem maleńkiej
kolekcji, którą chciał sprzedać jakiś chłopak mieszkający na
obrzeżach Szantarska, a nawet dalej. I zaczęły się kłopoty, nie
zdradzę jakie, bo odebrałabym przyjemność czytania. Jest
ucieczka, jest strzelanina, i przechadzka przez dzikie ostępy
tajgi. Jest wszystko co w dobrej powieści przygodowej być musi.
Jest
fantastyczny tekst, który chłonęłam zazdroszcząc pomysłu i
pióra, że zacytuję:
„Wyjął
portfel, zastanowił się jakie w tym niedźwiedzim kącie mogą być
ceny taniego alkoholu, wyciągnął pięćdziesiątkę. Pomyślał i
dodał jeszcze jedną. Uprzedził życzliwie, ze znajomością
rzeczy:
-
Wiktorze Nikanorowiczu, bardzo pana proszę, tylko bez denaturatu,
dobrze? Mamy jeszcze przed sobą poważne negocjacje biznesowe.
-
Rozumiem, proszę być pełnym ufności! – Gospodarz wyrwał mu
setkę. – Spirytusu technicznego nawet sam nie bardzo szanuję, bez
szkody dla organizmu może go używać jedynie element
lumpenproletariacki, natomiast inteligentnemu człowiekowi wystarczy
wino i owoce.” (201 s.)
My
się dzisiaj skupimy na motywie przewodnim książki, czyli ostatniej
Wielkanocy imperatora, cara Mikołaja II i jego rodziny. Ostatnia
Wielkanoc przypadała na 1917 rok, a przygotowania do niej rozpoczęły
się dużo wcześniej. Mistrz Faberge otrzymał od cara specjalne
zamówienie na siedem jajek, car nigdy ich nie otrzymał.
W
Petersburgu, na Wielkiej Morskiej mieściły się warsztaty mistrza,
salon wystawowy i wreszcie apartamenty rodzinne. Faberge sygnował
swe wyroby, ale prace wykonywało u niego około pięciuset mistrzów,
z których tylko nieliczni posiadali osobiste znaki, pozostali
wykonywali prace czysto techniczne. Niesłychanie ważni byli
projektanci, jednym z nich była Alma Phil, to właśnie ona
wymyśliła wzór słynnej śnieżynki. Pomysł przyszedł jej do
głowy, gdy patrzyła na wzory tworzone przez mróz na szybach. Jaja
Faberge to także praca wytwórców, emalierów i zdobników.
W
książce znajdziecie mnóstwo informacji na temat słynnych jajek,
mistrza Faberge i jego pracowników. A wszystko po to by rozwikłać
tajemnicę i zaginione cudeńka odnaleźć.
Czy
się to uda? Co jeszcze się wydarzy i o co tak naprawdę toczy się
skomplikowana gra? „Ostatnią Wielkanoc Imperatora” trzeba
koniecznie przeczytać, oczywiście najpierw sięgnąwszy po
„Antykwariusza”.
A
na koniec zdanie, które wpisałam do osobistego notesu:
„Smutno,
ale co robić, mądrość życiowa na tym polega, żeby wiedzieć
kiedy trzeba się wycofać, a kiedy, nie bacząc na nic, przeć do
przodu.”
(272 s.)
Iwona Mejza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz