Spójrzcie
na okładkę, widzimy na niej ściany komnaty zakryte rzędami półek
z książkami, tajemne okno, rzeźbione biurko i imponujący okaz
broni palnej – wieje tajemnicą i dobrą przygodą.
Gdy
otwieramy pierwsze strony książki wita nas cytat z „Antykwariusza”
Waltera Scotta:
„Dawid
Wilson – zaczął swoją opowieść – był prawdziwym królem
tropicieli, myszkujących po wszelkich kątach, piwnicach i
sklepikach w poszukiwaniu rzadkich książek. Miał węch węża i
żelazny uścisk buldoga”.
Jeszcze
nie zaczęłam czytać a już poczułam się oczarowana i
zaintrygowana. A potem? Potem zauroczyłam się na amen opowieścią
o pracy, życiu i przygodach szantarskiego antykwariusza Wasilija
Jakowlewicza Smolina.
Zawód
antykwariusza w Rosji to zawód wysokiego ryzyka. Trzeba uważać na
wszystko i mieć oczy szeroko otwarte, wszak milicja nie śpi, lubi
się zabawić kosztem nieboraka i wystawia go co i rusz na
pokuszenie. A to w progach antykwariatu zawita staruszka z orderem
wysokiej klasy i z kruszcu szlachetnego odlanym. I jak takiej
odmówić? A trzeba, bo akurat ten order to towar trefny, podpucha
milicyjna, a babcia to prowokatorka. Prawo zabrania handlu akurat
takimi dziełami sztuki orderowej. Albo trafi się jakiś mały
naganik, pistolecik, mikra armatka. Też trzeba się pilnować i w
try miga iglicę odpiłować, ponieważ broń z iglicą to broń
prawdziwa i zabójcza, a bez iglicy – okaz sztuki. Trzeba też mieć
rozeznanie na rynku i mimo drobnej rywalizacji dobrze żyć z
konkurencją. Nigdy nie wiadomo co, kto i komu…
A
i jeszcze trzeba mieć oko na okolicznych kolekcjonerów, wdowy po
uznanych malarzach radzieckich i nuworyszów panoszących się w
brykach z przyciemnianymi szybami.
Trzeba
umieć zachować umiar, nie obnosić się z bogactwem pomimo
znacznych obrotów, bo i cóż, antykwariusz pieniądz ma, ale zawsze
w obrocie – tu kupi, tam sprzeda, czasem zamieni. A wszystko tak by
nie wpadać w oczy przypadkowym ludziom. Nawet miejsce na antykwariat
zostało wybrane z godną podziwu inteligencją. Trochę na uboczu,
ale nie za bardzo, nie rzucające się w oczy, ale możliwe do
odnalezienia, z parkingiem – bogaci ludzie nie lubią dalekich
spacerów. Obsługa także odpowiednia, Mariszka kusi i czaruje
długimi nogami, personel bystry, ale na miarę przewidzianych dla
niego zadań. Wszystko akurat. Antyki też akurat, samowary,
posrebrzane łyżeczki do herbaty, cukiernic parę, figurki drobne.
Żadnej broni, nic ekstra. Ekstra schowane głęboko.
Smolin
właśnie wrócił od wdowy po malarzu Biedryginie, kolekcja warta
trzysta tysięcy zielonych – nie do uszczknięcia. W parę godzin
później dla Smolina rozpoczyna się przygoda życia – wzywa go do
siebie Kościej – król antykwariuszy na Szantarsk i okolice.
Przygoda
życia niebanalna, pełna sensacyjnych zwrotów akcji i wciągająca
bez reszty czytelnika.
„Antykwariusz”
został napisany specyficznym, barwnym, pełnym porównań,
wyszukanych zwrotów i antykwarskiego żargonu językiem. Nie jest to
działanie przypadkowe dotyczące sposobu wysławiania się jednej
konkretnej osoby. O nie! Tu wszyscy obracają się w świecie
antykwarsko zaklętym i rozumieją się, a my wciągnięci w grę
słów rozumiemy co Autor miał na myśli. Wielkie brawa należą się
tłumaczowi książki Janowi Cichockiemu, który przełożył także
„Ostatnią Wielkanoc Imperatora” i „Skarb antykwariusza”. To
maestria by w sposób tak pełny i przekonujący oddać ten
specyficzny język stanowiący o klimacie powieści.
Przyznam
się szczerze, że „Antykwariusza” czytam drugi raz, pierwszy to
było czytanie na wdechu, pełne napięcia i oczekiwania, czas
zatrzymał się w miejscu, a ja nieczuła na bodźce zewnętrzne
tkwiłam wewnątrz tej intrygującej historii. Czytając po raz drugi
dostrzegam dużo więcej, wyłapuję smaki i smaczki tekstu,
odniesienia do literatury – bawię się.
„Antykwariusza”
z pełnym przekonaniem polecam, to lektura jedyna w swoim rodzaju,
innymi słowy – unikat.
Iwona Mejza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz