Książka zamiast Kwiatka jest stroną promującą polską literaturę, na której zamieszczane są informacje o książkach, recenzje, wywiady z autorami, informacje o nich, zdjęcia.
Strony
- Aktualności
- Kontakt
- O Kawiarence
- KZK na Facebooku
- Opowieści z Kraśnika
- Kawa z Iwoną
- Wywiady
- Konkursy
- Zwierzaki
- Pięć Pytań Do Pisarza
- Czat z Autorami
- Z opowieściami pod górkę
- Osiem zdań...
- Wydawcy
- Pisarze gotują
- Patronaty
- Ranking redaktorów - najlepsze książki miesiąca
- Czytane Kotem. I nie tylko...
- Księgarenka
- Czas relaksu, relaksu...
- Recenzje
środa, 26 lutego 2014
Monika Szwaja - wywiad dla Kawiarenki KzK
1. Pracowała Pani w telewizji i akcja kilku Pani książek tam właśnie się toczy. Jak Pani wspomina tę pracę i czy rzeczywiście jest to tak zwariowane środowisko?
Nie tylko pracowałam. Telewizja była moim życiem. Nie ta efektowna, polegająca na codziennym pokazywaniu się przed kamerą w pełnej gali (ubranko i makijaż – absolutnie nie umniejszając pracy prezenterów!), ale ta, w której trzeba było ganiać po polach za operatorem, sypiać w dziwnych miejscach (PRL się kłania, wtedy sieć hotelowa nie była tak przyjemna jak dziś), jadać byle co, rozmawiać z ludźmi, skłaniać ich do opowiadania o swoich najskrytszych czasem tajemnicach, filmować wschody słońca nad morzem i ciężko upośledzone dzieci w szpitalu, siedzieć kilkanaście godzin w wozie transmisyjnym (w styczniu, na plaży nadmorskiej), słuchać preludium Bacha w pustej katedrze i śpiewu starej kobiety o „wisznewom sadu”… Byłam reporterką. Nie od codziennych newsów, tylko od kilku-, kilkunasto-, dwudziestokilkuminutowych reportaży filmowych. Czasem zdarzało mi się prowadzić programy dyskusyjne albo rozmowy w studio. Największym szczęściem było dopaść wozu transmisyjnego i zrobić jakąś dużą realizację wymagającą koordynacji pracy kilkudziesięciu ludzi. Wszystkie te gatunki, a uprawiałam je z taką samą przyjemnością, oznaczały współpracę z ludźmi, których pokochałam już na starcie mojej drogi zawodowej; byli to operatorzy filmowi i studyjni, dźwiękowcy, montażyści, realizatorzy, scenografowie – ale też maszyniści, rekwizytorzy, kierowcy, telewizyjni panowie do wszystkiego.
Pracowałam w telewizji długo i z miłości. Po pierwsze – wspaniale jest pokazywać świat z własnej perspektywy. Po drugie – uwielbiałam współpracę z kolegami z ekip, ponieważ przeważnie byli to (i są nadal, tylko mnie tam nie ma) ludzie utalentowani, pracowici, z pasją. Aż szkoda patrzeć, jak matka-telewizja marnuje dziś drzemiący w nich potencjał. Oczywiście, zdarzało mi się kłócić z nimi okropnie, co nie znaczy, że przestałam ich kochać. Im zawdzięczam sporo z mojego poczucia humoru i dystansu, od nich nauczyłam się tego trochę zwariowanego języka, jakim się posługuję i w powieściach, i na co dzień. Z nimi przeżyłam mnóstwo cudownych przygód zawodowych… i takich wykraczających odrobinę poza ramy profesji, o czym czasem piszę, a czasem nie. Wszystkiego nie mogę odkryć. Ale atmosfera się zgadza.
W moich książkach telewizyjnych wszystko, co dotyczy pracy (wyjąwszy jeden reportaż, który był mi potrzebny do zawiązania akcji) – jest jak najbardziej prawdziwe. Programy, jakie opisywałam, odbyły się. Trochę w nich zamieszałam, ale generalnie tak to właśnie wyglądało. Niektóre postaci są żywcem przeniesione z rzeczywistości, np. producentka Krysia, operator Pawełek, realizator Maciek (w rzeczywistości Rafał).
Rozgadałam się. Ale ja tę telewizję kocham. Prawdziwą miłością!
2. Jak to się stało, że w ogóle zaczęła Pani pisać?
Potrzebowałam, i to dość gwałtownie, pieniędzy na życie. Miałam kiepski okres w TV, moja szefowa programowa nie brała ode mnie propozycji, a u nas jak się nie miało programów, nie miało się i forsy. Chorowałam, miałam półroczne zwolnienie po operacji, a kiedy zaczęłam dochodzić do siebie, zachorowała moja siostra, z którą całe życie byłyśmy razem. Lekarze dawali jej rok, żyła półtora. Umierałam razem z nią, ale musiałam skądś wytrzasnąć pieniądze, żeby w domu było ciepło i dostatnio. Napisałam powieść na konkurs „Polska Bridget Jones”, dostałam trzecią nagrodę, miałam być drukowana ale jakoś to się ciągnęło. Napisałam drugą powieść i udało mi się zainteresować innego wydawcę. Siostra zdążyła zobaczyć gotowy egzemplarz. Dopiero trzecia czy czwarta moja książka zaczęła zarabiać „do przodu”, tyle miałam długów do spłacenia.
3. Jest Pani również wydawcą. Czy trudno jest wyłowić spośród powodzi tekstów ten jeden, który ma szansę zaistnieć w świadomości czytelnika?
Gdyby pytanie brzmiało: czy trudno jest wyłowić z powodzi… tekst DOBRY – umiałabym na nie odpowiedzieć. Dobry tekst czasem łapie za gardło od pierwszego zdania, a w każdym razie nie pozwoli od siebie tak łatwo odejść. Natomiast zaistnienie w świadomości czytelnika to zawsze loteria. I niekoniecznie potrzebna jest wielka reklama na starcie. Moja „Nudziara” chwyciła sama, właściwie bez promocji, dopiero kolejne książki wydawca reklamował na różne sposoby. Nasze wydawnictwo (bo nie tylko moje, połowa należy do Mariusza Krzyżanowskiego) wydało kilka znakomitych książek, które nie bardzo chwyciły – ku mojej rozpaczy. „Altowiolista” i „Kręgi” Jana Antoniego Homy, „Relikwia” i „Łąka umarłych” Marcina Pilisa, „Rzeka szaleństwa” Marka P. Wiśniewskiego – to naprawdę dobra literatura. Podobnie jak świeżutko wydane „Na wysokim niebie” Danuty Awolusi. Mam nadzieję, że Czytelnicy w końcu trafią do nich wszystkich.
4. Czy wszystkie bohaterki cyklu o „Dziewicach” to postacie wymyślone? Natknęła się Pani kiedyś na taką Marcelinę, która jest chyba najbardziej denerwująca spośród „dziewiczej” paczki?
Moje bohaterki – wszystkie – są na ogół jakoś tam poskładane z kawałków prawdziwych kobiet. Podobnie zresztą jak bohaterowie – z kawałków prawdziwych mężczyzn. „Marcelin”, które nie potrafią sobie ułożyć życia w jakiś sensowny sposób, jest wokół nas całkiem sporo. Niektóre mają szczególne talenta do takiego zamieszania w swoim życiu, że nawet największe wysiłki rodziny czy przyjaciół nie zdają się na nic.
5. W kilku powieściach przewija się wątek kryminalny. Czy planuje Pani w najbliższym czasie kontynuację „Powtórki z morderstwa”, czy też była to tylko próba udowodnienia sobie, że Pani potrafi? Przyznam, że chętnie poczytałabym o kolejnych sprawach prowadzonych wspólnie przez Ilonkę i Tomasza.
Zastanawiam się, ale kryminały są strasznie pracochłonne. Przy „Powtórce” robiłam sobie grafiki, w których zaznaczałam, kto co wie, kiedy się dowie, a może domyśli… Masakra. Jednak kusi.
6. Szczecin i Karkonosze – czy to Pani ukochane miejsca na Ziemi? Opisuje je Pani pięknie i w taki sposób, że czytelnik wędruje wszędzie razem z Panią. Czy zawsze trzyma się Pani zasady, by osadzać akcję w miejscach, które sama Pani widziała?
Tylko raz złamałam tę zasadę. Irlandzka podróż Michaliny i Grzegorza została opisana z pomocą wujka Gugla. Bardzo porządnie zresztą. Jeśli piszę o łóżku z baldachimem w pensjonacie, to Czytelnicy mogą być pewni, że w Killybegs (chyba, nie chce mi się sprawdzać) jest taki pensjonat i ma takie łóżko. I widok z okna też się zgadza.
Trochę pomagałam sobie Guglem przy opisie Rennes, gdzie studiowała Claire Autret. To zresztą genialny wynalazek, te wszystkie mapy satelitarne, dostępne dla każdego. Z ich pomocą znalazłam dom na konkretnej ulicy i nawet kolor dachówki mi się zgodził.
Chyba niewiele więcej wymyśliłam. Uważam za słuszną zasadę umiejscawiania akcji powieści w terenie sobie znanym. Casus: Ania Shirley. Dopóki pisała wymyślone androny, nikt jej nie drukował, gdy napisała opowiadanie o Avonlea, odniosła sukces.
Szczecin i Karkonosze w istocie chętnie opisuję, ale jest jeszcze wiele miejsc, które kocham. Urzekła mnie Bretania, więc umieściłam tam Claire, polubiłam Karaiby, więc wysłałam tam moje „dziewice”, do Paryża wysłałam Jonasza, ale jeszcze on u mnie zagra (Paryż, nie Jonasz). Chowam sobie w szufladzie na „zaś” Tatry, które wielbię, dolinę Odry, Dolny Śląsk czarodziejski absolutnie, Beskidy, Świnoujście mam prawie nieużywane… Sporo tego. A jeszcze muszę oblecieć Szkocję, która mnie zachwyciła z pokładu statku, Hebrydy, tajemnicze wyspy, może Szetlandy gdzie zapłynęliśmy kiedyś Darem Młodzieży.
Takie umiejscawianie akcji w ulubionych miejscach oznacza samą przyjemność przy pisaniu.
7. W jaki sposób przychodzi do Pani temat następnej książki? Czy to reakcja na naszą polską codzienność? Bo wszystkie Pani powieści, poza ciepłem i dawką humoru, pomagają czytelnikom dostrzec sprawy, których zwykle widzieć nie chcą, bądź ich nie zauważają.
Strawestowałabym pewne znane, acz niekoniecznie przyzwoite powiedzenie i powiedziałabym tak: dziennikarstwo to nie zawód, to charakter. Ja wciąż jestem reporterem, więc muszę opisywać rzeczywistość. Siedzi we mnie publicystka, więc szukam rozwiązań, dróg wyjścia z trudnych sytuacji. Analizuję charaktery i możliwości moich bohaterów. Daję im wędkę do ręki. A czasami odbieram. Hehe. Kiedy budzi się we mnie pisarz…
8. O co najczęściej pytają uczestnicy spotkań autorskich?
To zależy, czy przyszli z własnej woli, czy organizator zapomniał o poinformowaniu ludności okolicznej, że autorka przyjeżdża. Jeśli z własnej woli, to gadamy o wszystkim. Jeśli z łapanki, to pierwsze pytanie jest takie: jak się zaczęła pani przygoda z książką?...
Nawiasem mówiąc, nie cierpię tego określenia. Pisanie to nie żadna przygoda, tylko ciężka praca.
9. Co Pani sądzi o naszym rynku wydawniczym? Nie odnosi Pani czasem wrażenia, że więcej osób woli pisać niż czytać? I to, niestety, widać w przysyłanych do wydawcy tekstach?
Takie czasy. Ludzie dostali do ręki Internet i zatarła się różnica między twórcą a odbiorcą. Pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. I pisze. Niestety. Ale kimże ja jestem, żeby oceniać cudze teksty? Zwłaszcza te wydane…
10. Kocha Pani podróże; którą zapamiętała Pani najbardziej i dlaczego?
Od kilku lat robię sobie w lipcu przyjemność i staram się płynąć na Tall Ships’ Races jako pasażerka najpiękniejszego statku świata, czyli Daru Młodzieży. Była kiedyś taka trasa: Greenock (obok Glasgow) w Szkocji – Lerwick na Szetlandach – Stavanger w Norwegii – Halmstad w Szwecji. Dodatkowo podczas tzw. etapu towarzyskiego (Cruise-in-company) zaproszono nas do małego miasteczka Stornoway na Hebrydach. Byłam kilka razy w ciepłych krajach, ale one mnie męczą. Jestem borealną kobietą najwyraźniej. Szkocja mnie urzekła urodą (już wiem, skąd im się bierze ta ich piękna muzyka), poza tym wzruszyłam się kiedy kierowca taksówki zawiózł mnie w Greenock na szczyt wzgórza, z którego widać było ujście rzeki Clyde – stąd wychodziły w czasie wojny i tu dopływały konwoje atlantyckie. Zrozumieją mnie wszyscy, którzy z zapartym tchem czytywali „Okrutne morze” Monsarrata.
Lubię być w miejscach, które znam z literatury albo z pieśni, więc kiedy już wypłynęliśmy z Greenock, przyszła kolej na moją ukochaną „Mingulay Boat Song” – przepływaliśmy obok tej wysepki, majaczyła gdzieś we mgle na horyzoncie, a my płynęliśmy przez groźną cieśninę Minch („biały Minch” – biały od pian i szkwałów)… Minch był zresztą dla nas bardzo uprzejmy i ani mu się śniło bieleć.
Ktoś chciałby posłuchać? http://www.youtube.com/watch?v=WgkGrm5516k
Potem były Hebrydy z bliska, tajemnicza kraina gór, jezior i z całą pewnością czarów. Jeszcze potem „Rolling to Stavanger”, jak śpiewają moi przyjaciele z zespołu „Banana Boat”. A po Stavanger niezapomniany start siedemdziesięciu żaglowców do wyścigu. Nie zawsze startują tak blisko siebie, ale tam pływały na małym akwenie, wymijając się o włos. Tak to w każdym razie wyglądało.
Kilka fotograficznych reminiscencji z tego rejsu jest tu:https://picasaweb.google.com/108203851877165737961/MojeBorealia
11. Jaka książka zrobiła na Pani w ostatnim czasie największe wrażenie?
„Smoleńsk” Torańskiej.
12. Jak Pani sądzi: czy polska literatura naprawdę jest w tak złej kondycji, jak niektórzy uważają? Czy dobre, ambitne książki mają jeszcze szansę przebicia pośród tej powodzi bardzo miernych? I w jaki sposób zachęcić Polaków do czytania?
Nie mnie oceniać kondycję polskiej literatury. Jako wydawcy, w swoim skromnym zakresie, staramy się nie schodzić poniżej pewnego poziomu, a niektóre nasze pozycje są naprawdę znakomite, co zresztą nie ma wpływu na ich sprzedawalność.
Czy dobre książki mają szansę?
A czy ja wiem, co jest dobrą książką? Mam swoje zdanie na ten temat, ale chyba nie jest ono tożsame ze zdaniem środowisk opiniotwórczych.
Jak zachęcić Polaków do czytania?
A po co ich zachęcać? Niech idą się pomodlić – może do Świątyni Opatrzności Bożej? Tak sobie myślę, że gdyby Państwo chciało dopomóc czytelnictwu i np. wesprzeć polskie biblioteki, to by sypnęło im nieco z tych sześciu milionów, którymi wsparło budowę dość szkaradnej, za to gigantycznej „wyciskarki cytrusów”. Ale biblioteki na ogół mają się kiepsko. Państwo ma inne priorytety niż wykształcony i czytający naród.
No i smutno się zrobiło na koniec.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Świetny wywiad, naprawdę! Doskonale skonstruowane pytania i wspaniałe odpowiedzi.
OdpowiedzUsuń