Opowieść wigilijna niewidzialnego
Jestem niewidzialny. Nie tak jak bohaterowie w bajkach dla dzieci. Ja jestem niewidzialny jak przydatny fotel na którym się codziennie siada choć nikt już nie zauważa jak on wygląda. Kiedy zaczynałem pracę w tej agencji szefowa powiedziała jasno i wyraźnie:- Masz być niewidzialny. Im bardziej będziesz niewidzialny tym dłużej potrwa nasza współpraca.
No to się dostosowałem. Dla studenta drugiego roku na politechnice taka fucha to jak gwiazdka z nieba. Aha, nie powiedziałem jeszcze gdzie pracuję? To się nazywa fachowo wynajem profesjonalnych kelnerów do obsługi przyjęć. W każdym większym mieście taki biznes to żyła złota, a nasza szefowa ma głowę na karku, szanuje pracowników, ma sprawdzoną ekipę, więc interes hula jak się patrzy. Obsługujemy wszystko, od wesel po stypy, od wieczorów panieńskich i kawalerskich po sztywne imprezy korporacyjne. Kasa jest z tego niezła, i do grafiku idzie się dopasować, bo wiadomo, że student to zwierzę nocne. W sezonie robimy też za świętych Mikołajów, i to chyba lubię najbardziej, bo nikt nie umie się cieszyć tak jak dzieciaki. Lubię być niewidzialny.
To miał być opłatek korporacyjny, ale taki z pompą. Szefowa uprzedziła nas już wcześniej, że musimy być jeszcze bardziej niewidzialni niż zwykle, bo na opłatku będzie całe kierownictwo, same szychy. Z troski o zachowanie tradycji opłatek organizowali dokładnie dwudziestego czwartego grudnia, o 13.00. Wyobrażałem sobie pełnię zachwytu pracowników, zwłaszcza takich, którzy dojeżdżali z daleka. Sam też nie byłem za szczęśliwy. Matka z siostrą musiały na mnie czekać z kolacją wigilijną, a wieczorem miałem jeszcze do obskoczenia parę domów jako święty Mikołaj. Ale praca w takie dni jest najlepiej płatna, a mnie zależało na każdym groszu. Jak zawsze przyjechaliśmy dużo wcześniej, przygotowaliśmy stoły, ustaliliśmy z dziewczynami z firmy cateringowej obsługującej przyjęcie kolejność podawania potraw, a potem czekaliśmy, stojąc karnie w rządku i obserwując napływających gości. To była moja ulubiona część pracy. Lubiłem obstawiać, który prezes już po godzinie będzie bełkotał i obłapiał pracownice, a który będzie do końca trzeźwy oceniał ukradkiem zachowanie podwładnych. Po przepracowaniu kilku miesięcy w roli niewidzialnego byłem wręcz znudzony przewidywalnością ludzkich zachowań. Znałem ludzkie grzechy i grzeszki chyba lepiej od księdza proboszcza. Dla większości ludzi na przyjęciach kelner naprawdę nie istnieje. Kelnerki zauważają, zwłaszcza te ładne i zgrabne, ale wyłącznie w kategoriach towaru na sprzedaż. Wiele razy ratowałem z opałów koleżanki, które jakiś burak w drogim garniturze traktował jak panie z wiadomych agencji. Mężczyźni kelnerzy są zazwyczaj naprawdę niewidzialni.
Zwróciłem na nią uwagę od razu. Weszła z koleżanką, sprawiała wrażenie kogoś kto bardzo chce uchodzić za rozluźnionego i swobodnego, choć wcale się tak nie czuje. Bardzo zgrabna blondynka z włosami splecionym w warkocz francuski, wiem, że to się tak nazywa, bo moja siostra też czasami taki plecie. Zwróciła moją uwagę tym warkoczem, i urodą jak ze starych filmów. Mama powiedziałaby o niej pewnie „słowiańska dziewczyna”, jak kiedyś chodziłem z taką jedną Sandrą, to suszyła mi bez przerwy głowę:
- Żeby ona chociaż imię miała słowiańskie, synku, a ona jest taka jakaś obca.
„Dziewczyna z warkoczem” pewnie by się jej spodobała. Musiała być starsza ode mnie, ale na oko wyglądała na taką sporo przed trzydziestką. Stanęły razem z koleżanką dwa kroki ode mnie, więc udało mi się podsłuchać strzępy ich rozmowy:
- Aniu – zwróciła się do blondynki koleżanka, przysadzista brunetka w okularach – jesteś pewna, że nie chcecie z Markiem wpaść do nas na sylwestra? Przecież planowaliśmy to jeszcze na urlopie, może jednak ja z nim porozmawiam? Nie wiem, skąd ten twój ośli upór, żeby do niego nie dzwonić?
Ania ( to imię na pewno jest bardziej słowiańskie od Sandry ) jakoś się nieznacznie skuliła, ale odpowiedziała bardzo lekkim tonem:
- Małgosiu, ale Marek naprawdę zaległ z taką grypą, że nawet telefonu nie odbiera. Nie ma mowy, żeby do sylwestra przeszło mu na tyle, żeby mógł marzyć o jakimkolwiek wyjeździe. Zresztą, sama przecież wiesz, jaki mężczyzna jest nieznośny w chorobie, opowiadałaś mi tyle razy, jak daje ci w kość twój mąż, gdy ma choćby katar.
Spojrzałem ukradkiem na gestykulującą Anię, faktycznie nosiła na palcu obrączkę, wcześniej jej nie zauważyłem, bo nie widziałem jej prawej ręki. Westchnąłem sobie cicho z żalu, sam nie wiem za czym, ale przyjęcie rozkręcało się już na dobre, więc nie mogłem dłużej skupiać się na dziewczynie z warkoczem. Pojawiła się sama wierchuszka szefostwa, wygłosili życzenia pod imponującą żywą choinką stojącą w rogu sali, a potem zaczęło się szaleństwo. Podawaliśmy wszystkie tradycyjne dania wigilijne, szeregowe korpoludki usiłowały nie pokazywać po sobie, jak są spięci, ani nie patrzeć na zegarek. Szefowie bratali się z podwładnymi opowiadając dowcipy marnej jakości i pozwalając się za nie komplementować. Ania mignęła mi tylko kilka razy w przelocie, ostatni raz, gdy chyłkiem wychodziła z przyjęcia. Prawdę mówiąc, wyglądało to trochę tak, jakby uciekała przed swoją koleżanką Małgosią. Zauważyłem, jak ta ostatnia próbowała ją zawołać, i nawet za nią kawałek pobiegła, ale Ania chyba nawet przyśpieszyła. A może rzeczywiście nic nie słyszała?
Do domu wróciłem jeszcze o porze na tyle przyzwoitej, że kolację wigilijną zjedliśmy we trójkę we względnym spokoju. Względnym dlatego, że już po Wigilii zamiast kolędować z mamą i siostrą, wystroiłem się w mundurek świętego Mikołaja i poszedłem uszczęśliwiać dzieciaki prezentami za grube pieniądze ich rodziców. Worki z przygotowanymi prezentami i przyczepionymi do nich karteczkami z danymi dzieci i rodziców zabrałem do bagażnika po drodze z opłatka w korporacji. Tego wieczoru miałem w grafiku sześć adresów. Szefowa dbała o to, żeby nigdzie nie pojawiać się zbyt późno ze względu na najmłodsze dzieciaki. Wszystko szło sprawnie, wieczór mijał mi szybko, bo rola świętego Mikołaja naprawdę sprawiała mi wielką frajdę, ale idąc do ostatniego domu poczułem zmęczenie po całym intensywnym dniu. Zrobiło mi się szkoda, że nie kolęduję w domu z moimi kobietami, więc postanowiłem szybko odegrać swoją rolę i ocalić chociaż cząstkę wigilijnego wieczoru. Ostatnią na mojej liście okazała się luksusowa willa w dobrej dzielnicy. Pomyślałem sobie, że pewnie mieszka tu jakiś młody biznesmen z żoną, to nie była dzielnica dla szeregowych urzędników. Bramka była otwarta, zaryzykowałem więc wejście do ogrodu, i już minutę później dzwoniłem do drzwi. Kiedy się otwarły przez ułamek sekundy wpatrywałem się zdezorientowany przed siebie, zanim radosny pisk nie przyciągnął mojego spojrzenia w niższe rejony:
- Mikołaj – klaskał w ręce z radości malutki chłopczyk o czarnych włoskach i wielkich niebieskich oczach – Mikołaj do nas przyszedł!
Przykucnąłem, żeby przywitać się ciepło z malcem, zgodnie ze standardowym scenariuszem. Chłopczyk promieniał ze szczęścia, aż zapomniałem o zmęczeniu i pośpiechu.
- Krzysiu – rozległ się zaraz czyjś zaniepokojony głos. – Krzysiu, przecież tyle razy ci tłumaczyłam, że drzwi może otwierać tylko mamusia.
I zanim zdążyłem skojarzyć, co znajomego rozpoznaję w tym głosie, ze schodów po prawej zbiegła … dziewczyna z warkoczem. Na mój widok poczuła chyba gwałtowną ulgę, bo zatrzymała się i serdecznie uśmiechnęła. Spojrzała z czułością na malca i powiedziała:
- Widzisz, kochanie, przecież mamusia ci obiecała, że Mikołaj do ciebie przyjdzie, a tak się martwiłeś. Zaproś go szybciutko do środka, bo zmarznie!
Krzyś z wielką dumą wziął mnie za rękę i poprowadził za sobą. Korzystając z zaaferowania Ani zapatrzonej w synka dyskretnie rozglądałem się wokół. Zaskoczyły mnie wszechobecne pudła i sterty bibelotów, książek i naczyń ułożone obok nich. Przyglądałem się również Ani. Była ubrana w błękitną polarową bluzę i dżinsy, wyglądała młodziej niż na spotkaniu opłatkowym w firmie, z warkocza wyślizgnęło się kilka pasemek blond włosów, które zwijały się w śmieszne loczki. Ciekaw byłem gdzie leży odizolowany przez grypę mąż. To naturalne, że musiała trzymać dziecko z daleka od niego. Rozsiadłem się w wygodnym fotelu, który zaproponował mi rozanielony Krzyś i zacząłem odgrywać zwyczajową scenkę:
- A powiedz mi teraz, Krzysiu, czy ty byłeś grzecznym i miłym chłopcem w tym roku? Czy Mikołaj może ci dać te piękne prezenty, które dla ciebie przyniósł?
Malec w pierwszej chwili się rozpromienił, i już wyciągał małe łapki po prezenty, gdy nagle buzia wygięła się mu w podkówkę i wyszeptał:
- Ale ja nie wiem, czy byłem grzeczny. Bo tatuś obiecał mi, że będziemy lepić bałwana, jak będę grzeczny, ale tatusia nie ma.
Omal odruchowo nie powiedziałem Krzysiowi, że przecież tatuś ma grypę, i tylko dlatego nie może lepić z nim bałwana. Zdążyłem ugryźć się w język dosłownie w ostatniej chwili. W tym czasie zaniepokojona Ania już klęczała przy synku, już go przytulała, i mówiła mu w pośpiechu, sama ledwo hamując płacz:
- Kochanie, ale tłumaczyłam ci dlaczego tatuś nie może dzisiaj być z nami, przecież wiesz, że to nie dlatego, że nie byłeś grzeczny. Tatuś bardzo cię kocha, i zabierze cię do siebie pojutrze, i będziecie jeszcze lepić bałwana, zobaczysz. Zresztą, spytaj świętego Mikołaja, on ci powie, że nie przyszedłby do niegrzecznego dziecka – mówiąc to spojrzała na mnie błagalnie znad ciemnej głowy malca. Dopiero wtedy zauważyłem, że oczy miała czerwone od płaczu, a na dłoni, którą gładziła płaczącego Krzysia po plecach nie miała obrączki. I wtedy wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce: niechęć wobec wypytującej ją o wspólne plany koleżanki, dezercja z firmowego opłatka przy pierwszej nadarzającej się okazji, pudła przygotowane prawdopodobnie do wyprowadzki, zbyt swobodny jak na Wigilię strój, nagła rozpacz malca…
Tego wieczoru wróciłem do domu później niż planowałem. Dużo później. Spędziłem dużo czasu u Ani pomagając jej rozbawić Krzysia i sprawić, żeby miał piękne wspomnienia z tej Wigilii, mimo wszystko. Potem, gdy Krzyś zasnął, zostałem jeszcze u Ani na herbacie, potrzebowała bratniej duszy, a ja wręcz rwałem się, żeby móc na to miano zasłużyć. To było rok temu. A dzisiejszą Wigilię Ania z Krzysiem spędzają z nami. Bardzo się polubiły z moją mamą i siostrą. A Krzyś zawojował je zupełnie. Kto wie, może to będzie pierwsza z wielu naszych wspólnych Wigilii?...
KINGA KOSIEK
Bardzo fajna historia.
OdpowiedzUsuńBrawo!! ślicznie i bardzo ciekawie:-)
OdpowiedzUsuńsuper, bardzo mi się podoba :) gratuluję
OdpowiedzUsuńDziękuję za dobre słowa:-) - Kinga
OdpowiedzUsuń