Kiedy mam powiedzieć coś o książkach mojego dzieciństwa to cierpię okrutnie. Którą wybrać? Czytać uczyłem się na "Potopie". Uwielbiałem "Robinsona" na zmianę z "Muminkami". Ale moje samodzielne czytanie już nie było takie dziecinne, jak trzeba i wszystkie przeczytane o własnych siłach zaliczam do innego etapu życia.
Tak naprawdę to miałem dwie najważniejsze książki dzieciństwa, obie na zawsze zostawiły mi ślad wypalony w mózgu jak cienie z Hiroshimy. Napisał je Jan Brzechwa, to "Sto Bajek" i "Brzechwa - dzieciom".
Obie kilka lat temu wznowione w tej samej szacie.
"Sto bajek" czytali mi zazwyczaj wszyscy dorośli, którzy chcieli mieć ze mną na chwilę spokój - bo po kilku wierszach zajmowałem się starannym oglądaniem ilustracji i wyobrażaniem sobie odpowiedzi na rozmaite trudne pytania, takie jak: co to jest taradejka, na której Babulej z Babulejką pojechali na Łysą Górę, ewentualnie: jak właściwie wygląda sójka i dlaczego nie może wybrać się za morze.
Osobną sprawą był zbiorek "Brzechwa dzieciom" ilustrowany przez Marcina Szancera, pierwszego ilustratora jakiego rozpoznawałem po stylu. Otóż w tym zbiorze były dłuższe utwory. "Opowiedział dzięcioł sowie", "Pali się" czyli pierwszy utwór heroikomiczny jaki w życiu poznałem, cała seria zoologiczna, bez której nie można było iść do ZOO oraz najważniejsze: "Szelmostwa lisa Witalisa"... ukochany i najdłuższy poemat, którego zawsze chciałem słuchać i rzadko mogłem się doprosić, ponieważ był taki długi... Właściwie to "Witalisa" słuchałem tylko wtedy, kiedy byłem chory i rodzice chcieli mi jakoś osłodzić niedolę. Był to jeden z powodów, dla których żałowałem, że nigdy nie opanowałem sztuki chorowania na zamówienie... za to nauczyłem się na pamięć bardzo długich kawałków tej książki, wyczułem trzynastozgłoskowiec na wiele lat przed spotkaniem z dziełami Mickiewicza i wytrenowałem sobie pamięć.
Do dzisiaj z tego korzystam.
(POL)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz