poniedziałek, 12 maja 2014

Imperium złota - Andy McDermott


 
Wydawnictwo OLE
Okładka:  miękka
Data premiery:  2013-12-04

Są takie książki, które sprawiają duży kłopot: mianowicie wtedy, kiedy nie umie się w nich znaleźć absolutnie nic pozytywnego. Taka sytuacja oznacza, że człowiek wziął się za nie-swój gatunek i musi bardzo starannie ważyć każde słowo.
Właśnie coś takiego przydarzyło mi się przy okazji czytania "Imperium złota".

Jestem pewien, że książka mi się nie podobała, bo nie pasuje do mojego gustu czytelniczego.
Myślę też, że na pewno będzie sporo ludzi, którzy tę konwencję lubią i książkę McDermotta docenią.

A co dokładnie mam jej do zarzucenia?

Fabuła książki jest typowa, postaci idealnie wpasowują się w utarte schematy a akcję można łatwo przewidzieć, jeśli zna się pewną ilość podobnych książek i filmów o pokrewnej tematyce... do tego ta akcja jest boleśnie nielogiczna, niczym typowa intryga filmu z Jamesem Bondem.
Archeolog Nina Wilde i jej mąż Eddie Chase, były żołnierz brytyjskich sił specjalnych SAS, uczestniczą w dochodzeniu w sprawie szmuglowanych zabytków sztuki. Z zaskoczeniem odkrywają, że są bliscy poznania lokalizacji zaginionej osady Inków i nieprawdopodobnych bogactw mitycznego złotego miasta El Dorado. Bohaterowie mają dziwne właściwości, tajemnice są mityczne, prastare i powszechnie znane, sporą rolę odgrywa "energia Ziemi" (cokolwiek to jest) i tak dalej. Jest stary wróg, rodzinne komplikacje związane z trudnym dzieciństwem, tajna organizacja oplatająca całą Ziemię swoimi intrygami i oficer Interpolu prowadzący dochodzenie.

Kłopot tkwi już w tym, jak autor wyobraża sobie praktyczną stronę swojej opowieści. Weźmy jako przykład poszukiwania w lasach deszczowych nad Orinoko - żeby poczynić obserwacje, od których zaczęła się pokaźna część przygody, nie trzeba lecieć do Wenezueli i fruwać samolotem nad drzewami. Wystarczy Google Map. A bohaterowie reprezentujący rządową agencję USA mogą mieć zdjęcia satelitarne znacznie lepszej jakości niż Google. Tym samym cała ekspedycja wyglądałaby inaczej, uniknęliby wielu niebezpieczeństw a autor musiałby porządnie popracować nad akcją.
Podobnie wymyślono większą część przygód w terenie, łącznie ze skrytym dostarczeniem komandosów na teren akcji. Kto raz słyszał silniki ciężkiego helikoptera bojowego, ten w życiu nie zrozumie, jak można czymś takim podlecieć skrycie na odległość kilku kilometrów od strzeżonej bazy i nie zaalarmować wszystkich posterunków wroga w całej okolicy... zwłaszcza, że wróg ma powód by tego miejsca pilnować starannie. No ale w tym rodzaju opowieści wróg musi być głupi i nieudolny, żeby bohaterom łatwo poszło, żeby źli byli też głupi a dobrzy: piękni, mądrzy i niezmęczeni.
Akcję okraszono sporą ilością męskiej biżuterii: karabiny, helikoptery, samoloty nazywane i rozpoznawane przez bohaterów jakby czytali z katalogów producenta... takie rzeczy stanowią niezbędną przyprawę całego gatunku opowieści sensacyjnej i służą głównie zabawieniu czytelnika, jednakże w tym wypadku ktoś (autor? redaktor? tłumacz?) popełnił serię pomyłek, dzięki którym np. samolot wsparcia ogniowego AC-130 Spooky został śmigłowcem (a to tak, jakby Marylę Rodowicz pomylić z Justinem Bieberem).
Można zacząć analizować dokładnie każdy element akcji i psuć sobie przyjemność niekonsekwencjami i mało oryginalnymi pomysłami na każdym kroku.
W ten sposób oczywiście można znęcać się nad tą powieścią długo i łatwo, tylko po co?
To nie książka dla mnie.
Cóż, czytając popełniłem ten błąd, że za dużo myślałem - moja strata, bo ta powieść absolutnie nie toleruje analizowania.
Tu trzeba cieszyć się bieganiem po lesie, strzelaniem, sprzętem wojskowym, otoczką tajemnicy, która nie jest tajemnicą... zachwycać nazwami sprzętu (a nie dziwić jak bohater w kiepskim świetle odróżnia  na duży dystans AK-47 od AK-103 oraz: kogo ta różnica w ogóle obchodzi w środku strzelaniny?)
Bohaterowie nie denerwują za bardzo mimo papierowych charakterów - ich dialogi całkiem nieźle służą rozrywce, ale podobnie jak wszystko inne, są przewidywalni i sztampowi.
Powieść zawiera nieco udanego humoru sytuacyjnego ale ten humor też nie trzyma się kupy w swoich sytuacjach - bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić komandosa-zawodowca, który w trakcie karkołomnej akcji pamięta o błyskaniu dowcipnym komentarzem do wydarzeń.
Pod koniec lektury  zrozumiałem, skąd biorą się te wszystkie denerwujące mnie cechy "Imperium złota": powstało to na wzór przygodowego filmu o komandosach, autor od razu szykował się do ekranizacji, dlatego bohaterów, scenerie i gadżety w rodzaju wielkiego szturmowego helikoptera dobierał tak, by dobrze wyglądały na ekranie. Kłopot w tym, że zobaczyć Mi-24 lecący prosto na nas z ekranu i plujący ogniem a przeczytać o nim - to dwie różne rzeczy. Książka działa na wyobraźnię inaczej niż obraz.
McDermott napakował wydarzeń, wybuchów, zakrętów akcji i wszystkiego tak, by widz cieszył się obrazek i ruchem ale nie miał czasu myśleć.
Jednakże czytelnik ma tyle czasu na myślenie, ile chce.
Stąd płynie nauczka do autorów: zastanówcie się dobrze, co właściwie chcecie napisać...
A dla czytelników?
Starannie wybierajcie książki.
Ja w tym wypadku wybrałem źle i cierpiałem przez 615 stron.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz