Ludzie są dziwni.
Zamiast czterech łap mają tylko dwie do chodzenia. Co prawda raz
widziałem Dużą na czworaka, kiedy rozsypała jej się torebka z
fasolą, ale to był żałosny widok. Ani gracji, ani wdzięku. Wąsy
też miewają tylko niektórzy i w zasadzie żadnego z nich pożytku.
Kocie wąsy to ozdoba i nasz radar. Jak do tej pory słyszałem od
Dużej tylko o panu Wołodyjowskim, który potrafił nimi poruszać.
Ale to żadna sztuka przecież. Ogonów ludzie też nie mają. No i
skąd uczciwy kot ma wiedzieć, w jakim są humorze? Dużą już
wyczuwam, ale z Dużym mam kłopoty.
Duży to w ogóle
dziwny jest. Strasznie głośno gada, o byle co się wścieka. No, co
ja poradzę, że gazeta tak fajnie szeleści? Że się podarła,
zanim przeczytał? To najpierw trzeba było przeczytać, a potem
kłaść na stole. Wiadomo, że to, co leży na wierzchu,
przeznaczone jest dla wszystkich domowników, czyli głównie dla mnie…
A, zaraz. Nie
przedstawiłem się i może jeszcze nie wiecie, kim jestem. Proszę
uprzejmie. Nazywam się Belzebub. Że nieładnie? Bo ja wiem. Czarny
jestem jak smoła, tylko oczy w tej czerni widać. Duży mówi, że
gadzie, ale on prostak i się nie zna. Złote mam oczy. Wielkie i
bardzo wymowne. Wystarczy, że popatrzę na Dużą i ona od razu wie,
czego chcę. Długo to trwało, ale wreszcie ją wytresowałem.
Więc nazywam się
Belzebub i jestem kotem. Ten idiota Duży nazywa mnie Bubkiem, co
mnie wkurza. A Duża myśli, że znalazła mnie pod drzwiami i często
opowiada, jaki byłem zabiedzony i na ostatnich łapkach dowlokłem
się do nich, a ona mnie odchuchała. Myśleć sobie może, ale
prawda jest taka, że to my, koty, wybieramy sobie ludzi. Ja wybrałem
Dużą.
Bo Dużego nie
lubię. Nie dość, że rozdarty, to jeszcze egoista do kwadratu.
Wielkie mecyje, że mu kanapkę zjadłem. Było się o co wściekać.
Głodny nie chodzi, bo mu Duża pod nos ciągle coś podtyka. I wcale
nie zjadłem kanapki. Chleb mu zostawiłem, a tym kawałkiem szynki,
co wcześniej na nim leżał, i tak by się nie najadł.
No i Duży jest
tępy. Zaczyna mi już brakować cierpliwości do jego tresury.
- Zabierz tego
czorta! – wrzeszczał wczoraj do Dużej, kiedy odkrył, że mu
nasikałem do kapci. – Albo on, albo ja! Masz się go pozbyć!
I o co było się
awanturować? Przecież nie zrobiłem tego dla przyjemności (te jego
kapcie śmierdzą), ani złośliwie. Dałem mu tylko do zrozumienia,
kto tu rządzi. Nie załapał, ale to moja wina, że gamoń? A już z
pewnością nie powinien był rzucać we mnie tym kapciem.
Przysiągłem sobie bowiem wtedy, że się zemszczę.
Kiedy Duży dziś
wrócił z pracy, uznałem, że lepiej nie rzucać mu się w oczy.
Zwłaszcza, że wychowawczo obsikałem mu buty do biegania, które
rzucił rano w kąt przedpokoju. Nie miałem pewności, czy zrozumie
aluzję. Na wszelki wypadek wskoczyłem na szafę i przycupnąłem
między dwiema dorodnymi paprociami w ciężkich donicach. I dobrze
zrobiłem, bo zaraz po obiedzie zadźwięczał domofon i Duża
wpuściła dwunożnego, który mi się okropnie nie podobał. Z góry
widziałem tylko jego łysą glacę, ale ton głosu nie był
przyjazny. Ja jestem mądry kot, więc od razu wyczułem, że coś
jest nie tak. Duża wyglądała na przerażoną, trzęsła się jak
osika i miała łzy w oczach. Łysy domagał się kasy i machał
Dużemu przed nosem wielkimi łapskami, a Duży próbował go
uspokoić.
- Twój braciszek mi
wisi szmal! – warknął Łysy takim tonem, że mi sierść na
grzbiecie stanęła. – Rodzina to rodzina. On nie ma, ty masz. Dasz
za niego i się zmywam.
- Człowieku, czy ja
wyglądam na milionera? – Duży próbował negocjować. – Od
nikogo nie pożyczałem! Mam spłacać cudze długi? Nie stać mnie
na to!
- Stać –
stwierdził Łysy stanowczo. – Gadał, że sprzedałeś garaż po
ojcu…
- Połowę oddałem
bratu! – oburzył się Duży.
- I dobrze. A drugą
połowę oddasz mnie i twój brat będzie miał czyste konto…
Ruchy, koleś, ruchy, bo mnie się śpieszy! Kasa do rączki i już
mnie nie ma.
- Przecież nie
trzymam tego w domu, tylko na koncie! – jęknął przerażony Duży.
- Nie ma problemu –
Łysy wyjął z kieszeni nóż i uśmiechnął się paskudnie. – Ty
skoczysz po kasę, a ja się zaopiekuję twoją panią. Żeby ci nic
głupiego do łba nie przyszło… No, śmigaj!
Wysunąłem
ostrożnie pyszczek spomiędzy paproci i zobaczyłem, że Duża osuwa
się na fotel i patrzy błagalnie na Dużego. Pewnie miała nadzieję,
że coś zrobi. Iii tam. Bohater to on jest, jak się znęca nad
porządnym kotem. Teraz stał blady, łydki mu drżały, a po twarzy
spływał pot. Uznałem, że trzeba wziąć sprawy w swoje łapy, nim
całkiem się skompromituje. Tępy, bo tępy, ale też samiec i
należy do mojego stada.
Odkąd zamieszkałem
u Dużych, głodny nie chodzę. Trzeba przyznać, że Duża mi nie
żałuje i miskę zawsze mam pełną, a że lubię sobie zjeść…
No, cóż. Jestem sporym kotem. Duża była zaskoczona, kiedy
pozwoliłem się zważyć i okazało się, że mam dwanaście kilo
żywej wagi. Kiedy mam ochotę przesunąć coś, co mi przeszkadza,
robię to bez wysiłku. Zdążyłem już tym sposobem uszczuplić
nieco inwentarz martwy, który zgromadziła Duża (zupełnie
niepotrzebnie, moim zdaniem; po co komu tyle rzeczy?).
Doniczki były duże
i ciężkie, paprocie rozłożyste. Trudno, osobiście nic nie mam do
roślin, ale jedną musiałem poświęcić. W końcu jestem
odpowiedzialny za te dwie przerażone dwunożne łajzy. Przez chwilę,
co prawda, miałem ochotę skoczyć Łysemu na tę glacę i
wypróbować możliwości swoich pazurów, ale zrezygnowałem.
Śmierdziało od niego czymś obrzydliwym, a ja mam czuły węch.
Z wielką
przyjemnością roztrzaskałbym tę donicę na Dużym, ale stał za
daleko od szafy. Zresztą, w tym momencie bardziej nie lubiłem
Łysego. Oparłem się więc całym ciałem o ceramiczny pojemnik i
poczułem, jak się przesuwa ku brzegowi szafy. Łysy bardzo
inteligentnie ustawił się tak, że nie mogłem spudłować. Jeden
ruch i donica z zieloną zawartością wylądowała na jego świecącym
łbie. Łysy chrząknął dziwnie i z łomotem runął na podłogę.
Kawałki donicy rozprysnęły się po dywanie, a zielony pióropusz
paprotki spoczął na jego piersi. Bardzo dekoracyjnie, moim zdaniem.
Duża wrzasnęła
przeraźliwie, a Duży zastygł jak kamień i wytrzeszczonymi oczami
gapił się na powalonego przeciwnika. Ja usiadłem na skraju szafy
i, bardzo z siebie zadowolony, zacząłem myć futro. Nieco się
zmierzwiło przy tej robocie, a lubię wyglądać elegancko.
Ludzie naprawdę są
dziwni. Duża poderwała się z fotela i zaczęła pląsać wokół
Łysego, jakby odprawiała jakiś dziwaczny rytuał. Pomiędzy
kolejnymi podrygami, jęczała:
- Matko Boska, co my
teraz zrobimy?! A jak on nie żyje?! Ta donica była duża! Belzebub
go ubił, a my pójdziemy siedzieć!
I tu Duży – co
niechętnie przyznaję – pokazał klasę. Złapał Dużą za
ramiona, potrząsnął nią, by oprzytomniała, wcisnął jej do ręki
to małe pudełko, do którego wszyscy dwunożni gadają bez umiaru,
i rozkazał:
- Dzwoń na policję!
- Na pogotowie
chyba?!
- Na policję,
mówię! Szybko! Zanim się ocknie!
Dwóm policjantom,
którzy przyjechali po kwadransie, gęby się uśmiechnęły, kiedy
zobaczyli, kto poniewiera się po naszej podłodze.
- Nie wierzę
własnym oczom! Toż to Łysol we własnej osobie! – jeden zepchnął
nogą paprotkę i trzepnął nieprzytomnego po upapranej ziemią
gębie. – Hej, Łysol! Pobudka! Zmieniamy adres!
- My mu nic nie
zrobiliśmy, przysięgam! – powiedziała Duża drżącym głosem. –
To Belzebub… Zrzucił tę doniczkę i …
- Belzebub? –
policjant popatrzył na nią dziwnie, ale drugi trącił go w ramię
i wskazał na szafę. – A, kocur! Piękny! Faktycznie, czarny jak
sam diabeł… I mądry. Gdyby pan wrócił z pieniędzmi, zabrałby
kasę i załatwił was oboje. Narozrabiał w Anglii i Angole domagają
się jego ekstradycji. Szukali go po całej Europie listem gończym,
a on przywarował w rodzinnych pieleszach i pewnie kombinował, gdzie
i za co prysnąć dalej… Macie szczęście. Temu kotu to
powinniście na kolanach dziękować!
No, proszę. Glina,
a mądrze gada. Udawałem, że mam gdzieś te pochwały, obserwując
ich z góry obojętnym wzrokiem, ale byłem z siebie dumny. Ocaliłem
swoich dwunożnych.
Powiem Wam na
koniec, że właściwie to dobrze, że ludzie nie grzeszą rozumem w
nadmiarze. Gdyby Duży wiedział, że przez chwilę zastanawiałem
się, czy to na niego nie zwalić tej doniczki, miałbym
przechlapane. A tak? Zostałem domowym bóstwem. Naprawdę. Już nie
muszę Dużemu obsikiwać butów. Sam mi podtyka różne ludzkie
smakołyki, a kiedy chcę odpocząć na jego ulubionym fotelu, bez
protestu przenosi się na kanapę. Docenił mnie wreszcie.
Bo ludzi trzeba
sobie wychować, a wtedy wszyscy są zadowoleni. I oni, i my, koty.
Miau…
Ten przepiękny stwór na zdjęciu to Bandzior, kot Justyny Kotowskiej, która fotografię swego pupila pozwoliła mi wykorzystać jako domniemany wizerunek Belzebuba. Za co serdecznie dziękuję.
OdpowiedzUsuńDo słów "chrząknął dziwnie" rechotałam sobie bezgłośnie, ale po nich rozsypałam się; leżałam dusząc się ze śmiechu, aż łzy ciurkiem popłynęły... Dziękuję, to perełka jest po prostu :)
OdpowiedzUsuńŚwietne opowiadanie. Z klamrą, z bardzo mocną pointą.
OdpowiedzUsuńPolubiłam Dużego, mimo, że taki rozdarty.
Cudowny koci charakter. Nic dodac nic ujac. Piekne:)
OdpowiedzUsuńLogika Belzebuba obłędna! Śmiałam się do rozpuku!Pani Małgosiu , dziękuję!Jest Pani godną następczynią nieodżałowanej Joanny Chmielewskiej!
OdpowiedzUsuń