Mateusz był
wściekły na cały świat. Że też akurat teraz Ida musiała
skręcić nogę! Co jej strzeliło do głowy, żeby testować
ślizgawkę przed domem jak jakaś małolata. Jak się ma trzydzieści
lat, przydałaby się odrobina rozumu. Przed samymi Świętami ludzie
mają dość roboty, żeby nie myśleć o głupotach. Teraz, zamiast
siedzieć w firmie, Mateusz musiał zająć się zakupami, czego nie
znosił. Co prawda, wspólnik nie miał nic przeciwko jego
nieobecności. Nawet go żałował.
- Stary, ja bym
wolał drzewo rąbać, niż plątać się po domu przed Świętami.
Moja żona już od miesiąca sprząta. Kiedy wracam, nawet chłopaki
nie mają siły, żeby rozrabiać. Zaprzęgła wszystkich do kieratu.
W firmie przynajmniej mam spokój. Ale tobie nie zazdroszczę…
Pewnie, że nie, bo
i czego? Mateusz z odrazą spojrzał na obrzydliwie długą listę
zakupów, którą dała mu Ida i westchnął ciężko. Zwykle jechali
całą rodziną, żona wyłuskiwała z półek towar, negocjowała z
córkami, kiedy się przy czymś upierały, a on tylko pchał wózek,
płacił i wpychał zakupy do bagażnika. Szczerze mówiąc, nie miał
nawet pojęcia, gdzie czego szukać. Właściwie szkoda, że nie
zabrał ze sobą Zuzanki. Starsza córka, siedmiolatka, była
zaprawiona w zakupowych bojach i doskonale zorientowana w topografii
ulubionego supermarketu. Tyle, że pięcioletnia Tośka doskonale
wytrenowanym na rodzinie rykiem też domagałaby się udziału w
wycieczce, a to już było ponad jego siły. Trudno, był zdany na
siebie.
Kiedy po dwóch
godzinach Mateusz wypełzał z supermarketu, ostatkiem sił pchając
przed sobą wypełniony po brzegi wózek, czuł się, jak niedoszły
topielec, któremu udało się wyrwać z otchłani. Po cholerę
ludziom tyle towarów? – zżymał się w duchu. – Rozumiem, że
są różne gatunki kawy, czy herbaty, ale jak normalny człowiek ma
kupić głupi groszek, jeśli stoją mu przed nosem trzy różne
puszki? Z olejami to już w ogóle poszaleli; pół sklepu zastawione
… Nigdy więcej! – obiecał sobie stanowczo. – Następnym razem
biorę ze sobą dziewczyny. One bardziej kumate w tych sprawach.
Zuzka niby mała, ale pamięta, co matka kupuje…
Przeładował
zakupy, zamknął bagażnik, ale – nim zdążył odprowadzić wózek
na miejsce – złapał go jakiś dziadek i pognał do sklepu z takim
szwungiem, jakby był o połowę młodszy.
Mateusz najpierw
zgłupiał, a potem przypomniał sobie kłótnie i wrzaski, kiedy
stał w kolejce do kasy i machnął ręką. Wsiadł do samochodu i
skupił się na wyjechaniu bez strat własnych z zastawionego
parkingu. Udało mu się, ale gdy włączył się w ruch uliczny,
jęknął. Przed nim i za nim pełzło mrowie samochodów. W
ślimaczym tempie przejechał kawałek, zastanawiając się, czy
dotrze do domu przed zmrokiem. Głodny był jak cholera, bo rano nie
zdążył zjeść śniadania. Ida kręciła się po kuchni jakoś
wolniej niż zwykle i posykiwała przy każdym ruchu, więc
zniecierpliwiony złapał tylko listę zakupów, którą mu
wcześniej przygotowała i pojechał do firmy, by uzgodnić ze
wspólnikiem parę spraw.
Nagle auto przed nim
zahamowało gwałtownie i Mateusz porzucił ponure rozważania,
burcząc pod nosem z irytacją:
- Cholera! Patafian
jeden! Kto ci dał prawo jazdy?
Bębniąc palcami w
kierownicę, poganiał w myślach kawalkadę samochodów przed sobą.
Nie tylko on się niecierpliwił. Kierowcy za nim zaczęli trąbić,
co go dodatkowo wkurzyło. Też nacisnął klakson.
Naraz ktoś puknął
w boczną szybę.
- Niech pan da
spokój – obok samochodu Mateusza stał święty Mikołaj i
przytupywał nogami dla rozgrzewki. – Akumulator panu siądzie i
będzie bieda. To jeszcze potrwa, bo tam na przedzie TIR się
rozkraczył. Zanim go zepchną na bok i wznowią ruch, trochę czasu
minie. – Uśmiechnął się szeroko i mrugnął pocieszająco. –
Nie ma się co złościć. Ma pan darmowe minuty na rachunek
sumienia. Przyda się przed Świętami.
Zanim osłupiały
Mateusz zebrał się na odpowiedź, Mikołaja już nie było.
- Co to za tydzień
porąbany? – wymamrotał pod nosem. – Najpierw ta noga Idy, potem
piekło w sklepie, teraz korek i żywy święty Mikołaj… Do kawy w
barku dodają jakieś używki, czy co?
Spojrzał w bok i
jego wzrok trafił na wystawę niedużego sklepu udekorowaną
choinkowymi lampkami. Układały się w napis: ŚWIĘTA IDĄ, ale
widocznie żaróweczki w ostatnim ogonku wypaliły się, bo wyszło:
ŚWIĘTA IDA.
- Nie wierzę –
mruknął do siebie Mateusz. – Najpierw święty Mikołaj, teraz
święta Ida… Matrix jakiś? Mojej Idzie do świętości daleko.
Gdyby była taka święta, zajęłaby się wszystkim sama, a ja nie
stałbym teraz w tym cholernym korku! Ja mam robić rachunek
sumienia? – rozzłościł się nagle. – Sumienie akurat mam
czyste! Święty się znalazł!
- Duży chłop z
ciebie, a jak dziecko – usłyszał nagle cieniutki głosik, w
którym dźwięczała nutka rozbawienia. – To był tylko
przebieraniec ze sklepu. Prawdziwy święty Mikołaj odwiedza dzieci
tylko we śnie. I to wybrane, nie wszystkie.
Mateusz podejrzliwie
zlustrował wnętrze samochodu, ale nikogo nie dostrzegł.
- Rany boskie, z
głodu mam omamy. Głosy słyszę…
- No, przecież tu
jestem! – tym razem w głosie było wyraźne zniecierpliwienie.
- Gdzie? – Mateusz
mimowolnie wytrzeszczył oczy.
- Tu! Zuzanka
posadziła mnie na desce rozdzielczej, żebym cię strzegł w
drodze. Wczoraj. Nie pamiętasz, jak się zastanawiała, gdzie mi
będzie najlepiej?
Mateusz spojrzał na
deskę i tuż obok kierownicy zobaczył dzieło swojej starszej
córki. Ulepionego z ciasta solnego aniołka z pyzatą buzią,
uśmiechniętymi ustami i wielkimi oczami, który zamiast skrzydeł
miał doklejone kawałki starego boa Idy.
- To nieprawda –
oświadczył stanowczo i potrząsnął głową. – To się nie
dzieje. Po prostu jestem bardzo głodny i zmęczony… Ciasto solne
nie gada…
- W ciągu roku może
nie – zgodził się Aniołek. – Ale przed Świętami… W końcu
i zwierzęta mówią w Wigilię. Dlaczego mam być gorszy?... To co?
Będziesz robił ten rachunek sumienia?
- Do kawałka ciasta
solnego?! – Mateusz popukał się w głowę. – Aż tak mi nie
odbiło!
- Nie jestem tylko
kawałkiem ciasta! – obraził się Aniołek i kichnął. –
Przeziębiłem się przez ciebie! Właziłeś do samochodu na tym
parkingu jak ostatnia łajza… Zuzanka przy lepieniu przelała na
mnie swoją miłość do ciebie! Bo kocha tatusia! A kiedy ostatnio
poświęciłeś jej trochę czasu?
- Przecież pracuję
– burknął Mateusz obronnym tonem. – I to ciężko. Po to, żeby
moje dzieci miały wszystko, co im potrzebne. Żeby nie miały gorzej
niż inne.
- Tak? – Aniołek
uśmiechnął się złośliwie. – A czego one potrzebują według
ciebie? Najnowszych modeli komórek, zabawek z górnej półki,
wakacji na Seszelach? Pamiętasz, jak byłeś mały i chodziłeś z
ojcem puszczać latawce? One nie były ze sklepu. Sami je robiliście.
Lubiłeś to? No, powiedz, lubiłeś?
- Wtedy były inne
czasy – Mateusz wzruszył ramionami. – Ludzie wolniej żyli…
- Ale dzieci i wtedy
i teraz tak samo potrzebują rodziców! – fuknął Aniołek ze
złością. – To Ida zawozi Zuzankę do szkoły! Ida opiekuje się
Tosią! Ida opowiada im bajki przed spaniem, czyta książki,
odpowiada na wszystkie pytania!
- Bo ja pracuję, do
cholery! – nie wytrzymał Mateusz. – Ona jest cały dzień w
domu! A przy komputerze może siedzieć, kiedy dzieci śpią! Ja się
nie rozerwę! Chętnie bym się z nią zamienił!
- Naprawdę? –
Aniołek wydał usta z powątpiewaniem. – To dlaczego dzisiaj byłeś
taki zły, że musisz sam robić zakupy?
- Bo… - Mateusz
poczuł, że brakuje mu argumentów i zaatakował: - Uważasz, że
Ida taka święta? Po cholerę lazła na tę ślizgawkę? Młodość
jej się przypomniała? I co teraz? Moja matka zapowiedziała się na
Święta; znowu będzie mi wypominać, że nie pytałem jej o zdanie,
kiedy zdecydowałem się na ożenek!
- A to ty się
żeniłeś, czy ona? – zainteresował się Aniołek. – Wiesz, co,
Mateusz? Ida jest młoda. To ty jesteś stary.
- Jasne! – syknął,
urażony do żywego, Mateusz. – Wiecznie młoda święta Ida!
- Panie, daj mi
cierpliwości – westchnął nabożnie Aniołek i oznajmił
stanowczo: - Teraz ja mówię, a ty masz słuchać. Kiedy urodziła
się Zuzanka, przeniosłeś się do drugiego pokoju, bo musiałeś
iść do pracy wypoczęty. Ida kupiła ci nawet stopery, żeby ci
płacz dziecka nie przeszkadzał. To samo było z Tosią, tyle że
spałeś na dole, bo już mieliście dom. To Ida użerała się z
budowlańcami, bo ty nie miałeś czasu. Uważasz, że masz w domu
wieloczynnościowego robota – zajmuje się dziećmi, sprząta,
gotuje, robi zakupy, wysłuchuje twoich narzekań na nierzetelnych
klientów, a po nocy pracuje. Wiesz, że jest wziętym tłumaczem?
Widziałeś, na ilu książkach widnieje jej nazwisko? I ty mi
mówisz, że ciężko pracujesz? Gdyby wyjechała na jeden dzień,
nie wiedziałbyś, w co ręce włożyć!
Mateusz rzucił mu
ponure spojrzenie. Bardzo mu się nie podobało to, co usłyszał.
- I jeszcze masz
głupie pretensje, że matka ci dokucza – dobił go Aniołek. – A
pomyślałeś przez chwilę, co wtedy czuje Ida?
- Nigdy się nie
żaliła – mruknął Mateusz. – Staram się…
- O nic się nie
starasz! – sapnął rozeźlony Aniołek. – Wszystko ci się
należy! I rób tak dalej, a zostaniesz sam jak kołek! Nawet robot
ma jakiś termin wytrzymałości!
Kakofonia klaksonów
wyrwała Mateusza z ponurej zadumy. Nim ruszył, spojrzał spode łba
na Aniołka, który wyglądał dokładnie na to, czym był –
pomalowany farbami kawałek solnego ciasta. Odetchnął z ulgą, a
potem się zaśmiał do siebie:
- No i zrobiłem
rachunek sumienia… OK, stary. Bilans mamy, czas wyrównać konta…
Zmierzchało, kiedy
podjechał pod dom. Wyciągnął torby z bagażnika i poszedł prosto
do kuchni, skąd dobiegały radosne chichoty. Przy stole siedziała
Ida z nogą na stołeczku, obok Zuzanka i Tosia. Wszystkie trzy
kroiły jakieś słodko pachnące ingrediencje i wrzucały je do
stojącej pośrodku miski.
To był dom. To była
rodzina. Aniołek miał rację. Tego się nigdzie nie kupi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz