środa, 7 stycznia 2015

George R. R. Martin "Pieśń lodu i ognia" ***


Książki przekazane przez wydawnictwo Zysk i S-ka

Są takie książki, które szalenie trudno zrecenzować a każdą z nich z innego powodu. Należy do nich "Pieśń lodu i ognia" George'a Martina. Ile razy siadam do napisania recenzji, tyle razy biorę tę książkę w ręce i czytam od nowa. A zaczęta recenzja sobie leży i czeka na zmiłowanie.
Martin wykreował bardzo rozbudowany i bogaty świat. Wprawdzie uważam, że mógł sobie darować nadawanie mu historii trwającej kilka tysięcy lat (bo JEDEN tysiąc lat to historia Polski a mało który naród na Ziemi ma tradycję dłuższą niż trzydzieści wieków) ale to tak nieznaczący detal, że prawie niezauważalny. Zresztą czepianie się detali świata nie ma sensu przy tej opowieści - ona jest o ludziach.
To właśnie bohaterowie Martina mnie aż tak do siebie przyciągnęli. Pełnokrwiści, indywidualni, z kapitalnie zakreślonymi charakterami... Nawet postaci drugoplanowe mają interesujące i wcale niejednoznaczne osobowości.
Daje się wyczuć u Martina inspirację bohaterami, którzy na stałe weszli do historii literatury ale podkreślam: inspiracja to nie kopiowanie... W pewnym sensie w bohaterach "Pieśni lodu i ognia" możemy zobaczyć opowiedziane całkiem inaczej wielkie historie naszej kultury, przefiltrowane przez niebanalną erudycję autora, świetny warsztat pisarski i bogatą wyobraźnię.
Tyrion Lannister - karzeł, który z umysłu uczynił swoją najpotężniejszą broń, przypomina nieco Hamleta - piekielnie inteligentnego, uwikłanego w konflikt między rodziną, władzą i polityką, jednakże w odróżnieniu od bohatera szekspirowskiego jest fizycznie upośledzony, prawie niezdolny do fizycznej konfrontacji. Pogardliwie nazywany Półmężczyzną, sprawił, że to przezwisko stało się okrzykiem wojennym dla prowadzonych przez niego żołnierzy... George Martin bierze jakiś znany od wieków przykład bohatera literackiego, rozpoznawalny, funkcjonujący jako ikona kulturowa, po czym dodaje mu cechę, która tę pozornie znaną postać całkowicie zmienia. Tak uczynił z Tyrionem, zostawiając mu WYŁĄCZNIE umysł jako jedyne w pełni sprawne narzędzie do zmierzenia się z całym światem.
Podobnie potraktował jego starszego brata Jaime Lannistera - z jednej strony to idealny rycerz: przystojny, sprawny, odważny... przypomina nieco Lancelota z jego relacjami damsko-męskimi, szybko jednak okazuje się, że w wersji bliższej autentycznych rycerzy europejskiego średniowiecza: zdolny do wyrzucenia dziecka przez okno, znany z zamordowania króla, którego miał strzec, niczym Lancelot zdradzający kolejnego króla, któremu przysięgał wierność, sypiający z własną siostrą i lekceważący większość praw boskich i ludzkich... ale kiedy wydaje nam się, że wiemy o nim wszystko - autor sprawia czytelnikom niespodziankę: wywraca do góry nogami całą dotychczasową wiedzę o tym człowieku, zmuszając przy okazji samego bohatera do zbudowania od nowa całego swojego życia: Jaime nagle odkrywa, że oparł się wyłącznie na biegłości w walce wręcz i próbuje to zmienić.
Podobną niespodziankę kryje Sandor Clegane, zwany Ogarem: dzielny, brutalny i okrutny w stopniu budzącym natychmiastową odrazę, stopniowo pokazuje całkiem inną twarz, jednak aż do końca nie potrafi wyjść z roli, do jakiej się przyzwyczaił.
Psychologiczne niespodzianki z bohaterami to poniekąd specjalność Martina, co ciekawe - nawet z bardzo ogranego wątku przywrócenia do życia potrafi wyciągnąć coś nowego, np. rozegrać jakoś traumę, którą ożywionemu pozostawia doświadczenie śmierci.
Właściwie każdy z z bohaterów Martina zasługuje na osobną opowieść, jednak byłoby to psucie niespodzianki, którą autor przygotował dla czytelników. Jego postaci łapią się w rozmaite pułapki, zmieniają się, tracą wszystko i zyskują coś w zamian... ale nie wszyscy potrafią się z tym pogodzić. W miarę rozwoju wydarzeń dostajemy coraz więcej wiedzy o każdym z nich a ich portrety stają się pełniejsze... i bardziej ludzkie.
Nieoczekiwane zwroty akcji, intrygi, spiski, bitwy, negocjacje... wyobraźnia George'a Martina pokazała nam w pigułce właściwie wszystkie metody uprawiania polityki, zarówno w wersji tragicznej (Krwawe Gody) jak i tragikomicznej (pojedynek Bronna z mężem lady Falyse).
Ale "Pieśń lodu i ognia"  to nie tylko political fantasy czy heroiczna przygoda... ani wyłącznie opowieść o uczuciach, skomplikowanych ludzkich losach, trudnych decyzjach i stratach... Czytałem ją już wielokrotnie, za każdym razem znajduję w niej coś nowego... i odkładam skończenie recenzji na później.
Celowo piszę o cyklu jak o jednej powieści. Tak naprawdę podziały na poszczególne części są dosyć umowne - żadna z nich nie tworzy jakiejś osobnej całości w obrębie świata przedstawionego, opowiadają po prostu rozwój wydarzeń, niczym tomy niepotrzebnie wyróżnione osobnymi tytułami. Z tego powodu nie da się rozpocząć przygody z "Pieśnią..." od dowolnej książki. Warto też upewnić się, że możemy łatwo sięgnąć po następną...
George Martin zastosował interesujący zabieg kompozycyjny: śledzimy wydarzenia towarzysząc kolejno rozmaitym bohaterom, co czasami pozwala nam obejrzeć to samo z różnych punktów widzenia... a zazwyczaj zmusza do czekania aż autor znowu da głos temu, kogo lubimy. Ktoś, kto czyta tę opowieść np. wyłącznie dla Sansy Stark, będzie musiał przeskakiwać duże partie tekstu i zaopatrzyć się od razu we wszystkie części.
Z drugiej strony - ja bardzo lubię takie sztuczki narracyjne.
Tak czy siak - ta książka w zasadzie nie wymaga reklamowania, wystarczająco dobrze zrobił to serial "Gra o tron" - ale ja i tak ją polecam. To świetna historia, dorównująca Tolkienowskiej sadze i innym klasykom literatury fantasy. Zresztą spodoba się nie tylko miłośnikom tego gatunku.
Jedno, za co mam żal do wydawcy - to okładki. Nie za bardzo pasują do historii, są zbyt krzykliwe.

(POL)

1 komentarz: