Lato miałam udane,
chociaż spędziłam je intensywnie. Jestem stworzeniem ciepłolubnym
więc nawet nie wyjeżdżając z Gdańska czułam się trochę jak na
wakacjach. Fotel na werandzie, parasol nad głową, różnego rodzaju
roślinność wokół plus laptop na kolankach (pisanie) albo książka
w garści (czytanie) i już czułam się jak letnik na wyjeździe.
Teraz zresztą też piszę na dworze usiłując „załapać się”
na jakieś słoneczko.
Sam urlop miałam rozbity na dwie części i mimo że żadna z nich nie trwała dwóch tygodni, odpoczęłam, nawet biorąc pod uwagę przeprowadzany w międzyczasie remont.
Sam urlop miałam rozbity na dwie części i mimo że żadna z nich nie trwała dwóch tygodni, odpoczęłam, nawet biorąc pod uwagę przeprowadzany w międzyczasie remont.
Pierwsza część
urlopu, to tydzień spędzony w Londynie. Oczywiście nie daliśmy
rady dokończyć zwiedzania rozpoczętego w zeszłym roku, ale
kolejne miejsca warte zobaczenia zostały „zaliczone”. W muzeach
spędziłam długie godziny, ale generalnie czuję pewien niedosyt,
najlepiej byłby chyba najpierw zwiedzać „rozpoznawczo”, a za
kolejnym podejściem wybierać najbardziej interesujące działy.
Koh-i-noora widziałam, ale tylko przez moment, bo tłok w skarbcu w
Tower był niesamowity i wszyscy zwiedzający poruszali się metodą
kolejkowa – jeden za drugim, zero szansy na jakieś indywidualne
fanaberie poznawcze. U Sherlocka Holmesa byłam poprzednim razem,
więc teraz tylko z satysfakcją popatrzyłam na „ogon” wijący
się przed wejściem do budynku.

Najchętniej
miałabym jeszcze trzecią część urlopu i wyjechała gdzieś w
ciepłe miejsce nad morze z przejrzystą wodą, ale na to się raczej
nie zanosi, bo teraz czeka mnie trochę pracy. Na pewno jednak pojadę
na jakiś weekend na Mazury – sezon grzybowy się zaczyna.
z pozdrowieniami
Agnieszka Pruska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz