Lato miałam udane,
chociaż spędziłam je intensywnie. Jestem stworzeniem ciepłolubnym
więc nawet nie wyjeżdżając z Gdańska czułam się trochę jak na
wakacjach. Fotel na werandzie, parasol nad głową, różnego rodzaju
roślinność wokół plus laptop na kolankach (pisanie) albo książka
w garści (czytanie) i już czułam się jak letnik na wyjeździe.
Teraz zresztą też piszę na dworze usiłując „załapać się”
na jakieś słoneczko.
Sam urlop miałam rozbity na dwie części i mimo że żadna z nich nie trwała dwóch tygodni, odpoczęłam, nawet biorąc pod uwagę przeprowadzany w międzyczasie remont.
Sam urlop miałam rozbity na dwie części i mimo że żadna z nich nie trwała dwóch tygodni, odpoczęłam, nawet biorąc pod uwagę przeprowadzany w międzyczasie remont.
Pierwsza część
urlopu, to tydzień spędzony w Londynie. Oczywiście nie daliśmy
rady dokończyć zwiedzania rozpoczętego w zeszłym roku, ale
kolejne miejsca warte zobaczenia zostały „zaliczone”. W muzeach
spędziłam długie godziny, ale generalnie czuję pewien niedosyt,
najlepiej byłby chyba najpierw zwiedzać „rozpoznawczo”, a za
kolejnym podejściem wybierać najbardziej interesujące działy.
Koh-i-noora widziałam, ale tylko przez moment, bo tłok w skarbcu w
Tower był niesamowity i wszyscy zwiedzający poruszali się metodą
kolejkowa – jeden za drugim, zero szansy na jakieś indywidualne
fanaberie poznawcze. U Sherlocka Holmesa byłam poprzednim razem,
więc teraz tylko z satysfakcją popatrzyłam na „ogon” wijący
się przed wejściem do budynku.
Druga część
urlopu to obóz sportowy (aikido) , czyli wylewanie potu na macie
przez mniej więcej siedem godzin dziennie. Wytrzymałam, odpuściłam
tylko jeden trening, co uważam za sukces, biorąc pod uwagę nawet
nie tyle wiek, którym zawyżam średnią, ale również moje
pokontuzyjne kolanka. Na wyjazd zabrałam ze sobą lapka z
postanowieniem, że popiszę nieco w wolnych chwilach, bo przecież
doba ma więcej niż siedem godzin. Przeliczyłam się, podobnie jak
z czytaniem, wzięłam trzy książki, przeczytałam dwie. Jednak,
mimo treningów, nie jestem przyzwyczajona na co dzień do takiej
dawki ruchu i w czasie wolnym najnormalniej w świecie robiłam
„nic”. Czasem fajnie poleniuchować w towarzystwie znajomych,
szczególnie jeżeli czas na to leniuchowanie ogranicza się do
przerw między treningami i posiłkami. Aha, pierwszy trening
zaczynał się o siódmej rano, więc wstawać musieliśmy wcześniej
niż niektórzy do pracy... To się nazywa poświęcenie :-).
Najchętniej
miałabym jeszcze trzecią część urlopu i wyjechała gdzieś w
ciepłe miejsce nad morze z przejrzystą wodą, ale na to się raczej
nie zanosi, bo teraz czeka mnie trochę pracy. Na pewno jednak pojadę
na jakiś weekend na Mazury – sezon grzybowy się zaczyna.
z pozdrowieniami
Agnieszka Pruska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz