sobota, 30 sierpnia 2014

Wakacje Agnieszki Pruskiej



 Lato miałam udane, chociaż spędziłam je intensywnie. Jestem stworzeniem ciepłolubnym więc nawet nie wyjeżdżając z Gdańska czułam się trochę jak na wakacjach. Fotel na werandzie, parasol nad głową, różnego rodzaju roślinność wokół plus laptop na kolankach (pisanie) albo książka w garści (czytanie) i już czułam się jak letnik na wyjeździe. Teraz zresztą też piszę na dworze usiłując „załapać się” na jakieś słoneczko.
Sam urlop miałam rozbity na dwie części i mimo że żadna z nich nie trwała dwóch tygodni, odpoczęłam, nawet biorąc pod uwagę przeprowadzany w międzyczasie remont.
Pierwsza część urlopu, to tydzień spędzony w Londynie. Oczywiście nie daliśmy rady dokończyć zwiedzania rozpoczętego w zeszłym roku, ale kolejne miejsca warte zobaczenia zostały „zaliczone”. W muzeach spędziłam długie godziny, ale generalnie czuję pewien niedosyt, najlepiej byłby chyba najpierw zwiedzać „rozpoznawczo”, a za kolejnym podejściem wybierać najbardziej interesujące działy. Koh-i-noora widziałam, ale tylko przez moment, bo tłok w skarbcu w Tower był niesamowity i wszyscy zwiedzający poruszali się metodą kolejkowa – jeden za drugim, zero szansy na jakieś indywidualne fanaberie poznawcze. U Sherlocka Holmesa byłam poprzednim razem, więc teraz tylko z satysfakcją popatrzyłam na „ogon” wijący się przed wejściem do budynku.
Druga część urlopu to obóz sportowy (aikido) , czyli wylewanie potu na macie przez mniej więcej siedem godzin dziennie. Wytrzymałam, odpuściłam tylko jeden trening, co uważam za sukces, biorąc pod uwagę nawet nie tyle wiek, którym zawyżam średnią, ale również moje pokontuzyjne kolanka. Na wyjazd zabrałam ze sobą lapka z postanowieniem, że popiszę nieco w wolnych chwilach, bo przecież doba ma więcej niż siedem godzin. Przeliczyłam się, podobnie jak z czytaniem, wzięłam trzy książki, przeczytałam dwie. Jednak, mimo treningów, nie jestem przyzwyczajona na co dzień do takiej dawki ruchu i w czasie wolnym najnormalniej w świecie robiłam „nic”. Czasem fajnie poleniuchować w towarzystwie znajomych, szczególnie jeżeli czas na to leniuchowanie ogranicza się do przerw między treningami i posiłkami. Aha, pierwszy trening zaczynał się o siódmej rano, więc wstawać musieliśmy wcześniej niż niektórzy do pracy... To się nazywa poświęcenie :-).
Najchętniej miałabym jeszcze trzecią część urlopu i wyjechała gdzieś w ciepłe miejsce nad morze z przejrzystą wodą, ale na to się raczej nie zanosi, bo teraz czeka mnie trochę pracy. Na pewno jednak pojadę na jakiś weekend na Mazury – sezon grzybowy się zaczyna.

z pozdrowieniami
Agnieszka Pruska









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz