Książka przekazana przez wydawnictwo LTW
Kiedy wziąłem tę książkę do ręki – poczułem autentyczną radość. Generał Zaruski jest w historii Polski jedną z postaci raczej drugoplanowych – taką, jak wykonawcy rozkazów Kazimierza Wielkiego: należy do ludzi, którzy stworzyli podstawy sukcesów a potem prawie znikli w tzw. mroku dziejów. Kiedy jednak uda się dotrzeć do takich osób, budzą autentyczny podziw. Okazja do przeczytania czegoś, co wyszło spod ręki Zaruskiego, oznacza spotkanie nie tylko z historią ale przede wszystkim z tym, co w dawnej epoce stanowiło esencję szeroko pojmowanego męstwa: nie tyle odwagi na polu bitwy, co po prostu wszystkich zalet, jaki oczekiwano od mężczyzny zasługującego na szacunek.
Generał Mariusz Zaruski był właśnie kimś takim: należał do ludzi, z jakimi w całkowitym zaufaniu można pójść absolutnie wszędzie, łącznie z piekłem... może dlatego nie jest specjalnie czczony w kraju, w którym politycy robią kariery na wielbieniu klęsk za publiczne pieniądze.
Nie chciałbym tu referować życia Generała, podążę raczej za mądrością Yody i wszystkim zainteresowanym powiem: użyj Googla, Luke.
Mam zresztą z osobą Generała swoje własne wspomnienie, znakomicie wprowadzające w klimat Jego książki.
Wiele lat temu na urlopie w Jastarni mieliśmy zwyczaj kończenia dnia w porcie rybackim – jeśli dzień minął nam na włóczeniu się po okolicy, to szliśmy tam po kolacji, a jeśli pogoda nie pozwalała łazić – siedzieliśmy od rana do wieczora. Pierwszego dnia zobaczyliśmy przy nabrzeżu niezwykły żaglowiec, całkowicie odmienny od innych jednostek akurat tam cumujących. Wyglądał niczym gość z innej epoki i faktycznie do niej należał... jeśli idzie o wyposażenie i pod każdym innym względem. Jak się okazało – był to właśnie słynny jacht zakupiony dla szkolenia młodzieży tuż przed wojną z inicjatywy Generała, po wojnie odzyskany i nazwany jego imieniem - ruchomy pomnik wielkiego człowieka. Po kilkudziesięciu latach służby oczekiwał łaski sponsorskiej i remontu, bez którego czekało go tylko złomowanie, jak tyle innych naszych zabytków. Na pokładzie siedziała sobie bardzo sympatyczna, acz szczątkowa załoga złożona z dwóch panów i jednej pani, którzy pilnowali, aby zasłużonego statku nie pochłonęła amba. Pokazali nam wszystkie zakamarki żaglowca, opowiedzieli o nim, zwłaszcza, że zorientowali się, że zarówno ta piękna jednostka, jak i jej patron nie jest nam obcy. Był to bardzo sympatyczny dzień, nieco przyprószony smutkiem, gdyż sponsorzy się nie spieszyli a żaglowiec nie mógł bez końca stać w porcie. Po dwóch latach dowiedzieliśmy się, że pieniądze na remont “Generała Zaruskiego” jednak się znalazły... i ten piękny statek znów pływa.
W każdym razie miałem do książki generała Zaruskiego stosunek bardzo ciepły, zanim jeszcze ją przeczytałem.
Niewielka, elegancko wydana, zawiera dwa opowiadania inspirowane podróżami bałtyckimi na jachcie “Jaskółka” i relacje z pięciu podróży na dwóch jachtach: “Witeź” i “Junak” z lat 1925-31.
Napisane interesującym językiem żeglarskie gawędy, zachowują charakterystyczny styl epoki, można nawet powiedzieć, że trącą myszką... ale w sensie pozytywnym: jak szkolny pamiętnik pradziadków odnaleziony przez prawnuka na starość.
Generał Zaruski chciał zarazić swoją żeglarską pasją jak najszerszą rzeszę ludzi, słusznie uważając, że dostęp do morza ma sens, jeśli ktoś chce z tego morza korzystać. W jego opowieściach czuje się zamiłowanie do ciężkiej pracy i przygód... nie tych, które podnoszą poziom adrenaliny, raczej takich, które pozostawiają przekonanie, że wykonało się kawał dobrej roboty. Z humorem i dystansem opowiada o żeglowaniu po Bałtyku... o którym dzisiaj myślimy jak o czymś w rodzaju banalnej drogi osiedlowej, a który jest morzem kapryśnym, burzliwym i całkiem niebezpiecznym dla żaglowców. Zaruski żeglował po nim w czasach, gdy nawet radio było nieosiągalnym luksusem dla jachtu: bez GPS, bez łączności z brzegiem, bez silnika pomocniczego, bez wsparcia technicznego, jakie w dzisiejszych czasach zapewnia nam nieprawdopodobny komfort psychiczny. W tych czasach setki fok pojawiały się na polskich plażach, denerwując rybaków, same plaże były puste i dzikie, latarnia w Czołpinie nosiła nazwę Scholpin i należała do Niemiec a próba wejścia polskim jachtem do litewskiego portu nawet w czasie sztormu wywoływała serie z karabinów maszynowych. To były niezwykłe dla nas czasy, odmienne od naszej epoki.
Tę książkę warto przeczytać nie tylko dla pięknej, nieco archaicznej polszczyzny Generała Zaruskiego ale i dla spotkania ze światem całkiem nam obcym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz