O
tym, że Andaluzja to jedno z najpiękniejszych miejsc na naszej
planecie, chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Czegóż tu nie ma?
Piękne ogrody Alhambry, meczet i katedra (w jednym!) w Kordobie,
zapierająca dech w piersiach Ronda, która wygląda jak królestwo
Elfów we „Władcy Pierścieni”, urokliwa Sewilla z pałacem
królewskim, który ostatnio posłużył za scenografię do serialu
„Gra o Tron”, spokojna Malaga, gwarne i hałaśliwe kurorty
Benalmadena i Torremolinos, zawieszone w górach białe miasteczko
Mijas…
Nic dziwnego, że po raz pierwszy zdecydowałem się
pojechać drugi rok z rzędu w to samo miejsce. Ale też nie byłbym
sobą, gdybym zrobił ot taką banalną „powtórkę z rozrywki”.
Tym razem do listy swoich odkryć (nie mogę zbyt długo siedzieć na
plaży, bo wyglądam tak, jakby mnie jakieś niesforne dziecko w
ramach żartu pomalowało czerwoną farbą, patriotycznie potem
kontrastującą ze stałą bielą mojej skóry) dodałem Caminito Del
Rey. Ciągnąca się przez 8 kilometrów trasa wiedzie zboczami
górskimi, jeszcze niedawno nazywana była „drogą śmierci” i
pozwolenie na jej przemierzanie dostawali tylko alpiniści, a i to
niechętnie, od kiedy trzech z nich straciło tu życie.
Kilka lat
temu władze Andaluzji wpadły na pomysł zrobienia z niej atrakcji
turystycznej. W marcu zeszłego roku wyremontowaną i odpowiednio
zabezpieczoną trasę udostępniono turystom. Bilety trzeba
rezerwować internetowo z wielomiesięcznym wyprzedzeniem albo
skorzystać z oferty lokalnych biur podróży, które mają swoje
pule wejściówek. Droga, choć teoretycznie bezpieczna (a raczej –
bezpieczniejsza niż dawniej) nadal może doprowadzić do ataku
paniki osoby z lękiem przestrzeni lub wysokości. Jeśli jednak
takowego się nie ma, z pewnością warto ją przejść. Widoki są
po prostu rewelacyjne! Majestatyczne góry, po zboczach których się
idzie, mając z reguły tuż pod sobą niekończące się przepaści,
wyglądają tak, jakby jakiś gigant poszatkował je potężnym
nożem. Ich szczyty zdają się dotykać nieba, a w dole słychać
szum płynącej tu rzeki, czasem tworzącej wodospady. W takim
miejscu zapomina się o wszystkim i nabiera nabożnego szacunku do
Matki Przyrody. Trasa kończy się niezłym wyzwaniem nawet dla
odważnych – wąskim, rezonującym (zwłaszcza przy wietrze!),
kilkunastometrowym mostkiem, po którym trzeba przejść między
dwiema potężnymi skałami. No chyba, że ktoś chce wracać 8
kilometrów do wejścia, ale w upale nie jest to zbyt kusząca
alternatywa. W nagrodę w pobliskim miasteczku El Chorro można
skosztować bajecznych potraw w restauracji „La Garganta”.
Polecam zwłaszcza porrę czyli gęstszą wersję
pomidorowo-czosnkowego chłodnika gazpacho i kotlet San Jacobs XXL,
składający się z pięciu grubych plastrów różnych miejscowych
szynek, przekładanych serem i podawanych w panierce. Palce lizać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz