Tytuł: Spustoszenie. Bitwa pod Oporto
Autor: Bernard Cornwell
Wydawca: Erica
ISBN: 978-83-62329-83-0
Oprawa: miękka
Jest
wiele powodów dla których cykl przygód nietypowego angielskiego
oficera opowiedzianych przez Bernarda Cornwella zdobył sobie wielu
czytelników... i całkiem ciekawą ekranizację kolejnych części
całego cyklu.
Muszę
przyznać, że mnie cykl Sharpe'a ujął za serce. Kilkadziesiąt lat
temu w prasie polskiej toczyła się zażarta debata o końcu
klasycznej powieści historycznej. Wywołały ją powieści
Parnickiego. Padały różne argumenty a esencja sporu tkwila w
tezie, że wobec powszechnej nieznajomości historii nie da się nic
zajmującego opowiedzieć. Cóż, w polskiej powieści historycznej
na pewien czas nastąpił zastój, głównie dlatego, że wzorcem nam
jest Kraszewski i Sienkiewicz. Czas pokazał, że teoretycy minęli
się z praktyką, klasyczna powieść historyczna ma się dobrze
zarówno w Polsce jak i na świecie a Bernard Cornwell jest tego
żywym dowodem.
Sukces
powieści Cornwella opiera się w dużej mierze na doskonałym
wykorzystaniu klasycznych elementów: bohaterowie są wyraziści, tło
historyczne barwne i przedstawione z wdziękiem a dialogi soczyste i
świetnie charakteryzujące postać. Do tego potężna dawka wiedzy
historycznej trafia do czytelnika dyskretnie, naturalnie i w ścislym
związku z akcją.
Tło
historyczne jest tu szczególnie ważne, bo w niektórych sytuacjach
to właśnie technika czy detale specyficzne dla epoki decydują o
przebiegu wydarzeń. Wydarzenie historyczne bez nich bywają całkiem
niezrozumiałe – np. dzisiaj kolorowe mundury z XVIII wieku wydają
się nam całkowicie nieracjonalne, przecież żołnierz w czymś
takim jest z daleka widoczny i można go bez problemu zastrzelić.
Dzisiaj
snajperzy trafiają wybranego człowieka na dystans 2500 metrów,
ciężkie karabiny maszynowe mogą zlikwidować grupę na podobną
odległość a w ogóle współczesne środki bojowe trafiają we
wszystko, co zlokalizują, gdzie by to nie było i głównym sposobem
przetrwania jest ukrycie się.
Tymczasem
w epoce Richarda Sharpe'a broń palna strzelała na 200-300 metrów,
z tego na 50 metrów mniej więcej celnie, czyli pozwalała trafić w
cel wielkości pojedynczego człowieka. Do tego pokaźna część strzałów spalała na panewce. Na nieco większy dystans
strzelano salwami wielkich zwartych oddziałów, co dawało szansę,
że pociski trafią mniej więcej w oddział podobnej wielkości. Wymagało to zachowania żelaznej dyscypliny pod ogniem nieprzyjaciela. Inaczej strzelanie nie dawało żadnych zauważalnych efektów.
Z
tego powodu przeciw piechocie używano armat polowych: zwarte grupy
żołnierzy miały sens wojskowy, dopóki utrzymywały ciasny szyk.
Jeśli armaty rozproszyły piechotę – bitwa była wygrana. Jeśli
piechota doszła do armat... również ale przez piechotę. Zadanie
oficerów i podoficerów polegało na utrzymaniu szyku mimo strat.
Kolorowy mundur odróżniający piechotę regularną od strzelców,
saperów czy zwiadowców (a nawet pozwalający identyfikować
poszczególne pułki) sprawiał, że naczelny wódz przy pomocy
lunety mógł stwierdzić, gdzie znajduje się który z jego pułków
i jak sobie radzi. Środki łączności wówczas prawie nie istniały,
zastępował je zwarty szyk kolorowych mundurów.
Sharpe
jest oficerem w bardzo nowatorskiej formacji, uzbrojonej po raz
pierwszy w karabiny gwintowane, które miały dwukrotnie większy
zasięg, nie mówiąc o tym, że umożliwiały trafienie pojedynczego
człowieka na odległość większą niż wynosił całkowity zasięg
broni dawniejszego typu.
karabin Bakera - podstawa istnienia oddziału Richarda Sharpe'a. Mimo lufy krótszej niż w normalnym karabinie miał o wiele większe możliwości bojowe. |
W epoce napoleońskiej Ezechiel Baker
przedstawił pierwszy w historii karabin z gwintowaną lufą, który
nadawał się dla celów wojskowych. Dzięki temu w armii brytyjskiej
stworzono specjalistyczne oddziały strzelców, rekrutowanych
najchętniej z gajowych i... kłusowników, których zadaniem było
wybijanie oficerów i podoficerów przeciwnika zanim doprowadzą
oddział na odległość strzału z tradycyjnej broni.
Na przykładzie tej grupy rekonstrukcyjnej widać, jak trudno jest zachować szyk w marszu. Zastrzelenie oficerów i podoficerów pozbawiało oddział wartości bojowej. |
Takim
specjalistycznym oddziałem dowodził Richard Sharpe,dzięki czemu
miał stosunkowo dużą swobodę działania i znajdował się wciąż
w nowych miejscach, atrakcyjnych fabularnie a przewaga uzbrojenia i
sposobu walki stanowi ważny element dla rozwoju akcji.
Dlaczego
o tym piszę w recenzji książki?
Bo
Cornwell po mistrzowsku wplótł w narrację objaśnienia realiów
wojny i wojska w okresie napoleońskim. Człowiek poznaje te
wszystkie detale historyczne, rozumie je... i nawet nie zauważa, że
się czegoś nauczył – po prostu wie więcej. A to jest jedno z
najtrudniejszych zadań, jakie stawia się przed powieścią
historyczną.
Niestety
tłumacz popełnił w tej kwestii kilka błędów i nie dorównał
autorowi powieści.
Dla
przykładu: broń stosowaną przez oddział Sharpe'a nazywa karabinem
a gładkolufową broń regularnej piechoty – muszkietem.
muszkiet - wyszedł z użycia na 100 lat przed kampaniami wojennymi Richarda Sharpe'a |
Dzieje się
tak dlatego, że pomylił angielskie słowa musqueton
(oznaczający regulaminowy
karabin skałkowy z lufą niegwintowaną wykonywany seryjnie) z
muszkietem (ang. musquet –
ciężka broń palna dużego
kalibru, do strzelania z podpórki wykonywany jako niepowtarzalne
egzemplarze i o sto lat wcześniejszy) oraz carbine
i polski karabin.
regulaminowy karabin skałkowy z lufą niegwintowaną czyli musqueton w terminologii angielskiej |
Sęk w tym,
że w Polsce słowo „karabin” oznacza przede wszystkim długą
broń palną z lufą gwintowaną ale w odniesieniu do broni skałkowej
z czasów Sharpe'a i wcześniejszych używa się go na oznaczenie
regulaminowej skałkowej broni piechoty z gładką lufą, zaś broń
skałkową z lufą gwintowaną nazywa się „sztucerem” idąc za
autorytetem Tadeusza Kościuszki, który tę broń podpatrzył w
amerykańskiej wojnie o niepodległość i z powodzeniem wprowadził
do polskiej armii.
Rzecz
niby drobna... ale tylko pozornie. Po pierwsze: Cornwell wyjątkowo
poważnie traktował ten element powieści a psucie nie jest zadaniem
tłumacza.
Po
drugie: takich detali w kwestiach historycznych tłumacz zepsuł
całkiem sporo. Drobiazg pomnożony przez dużo to już poważna
sprawa.
Po
trzecie: powieść historyczną pisze się dla popularyzacji historii
zaś dla Polaków własna historia i tradycja jest ważna... i wciąż
ją gdzieś tracimy. A takie zróżnicowanie detali wynika właśnie
z naszej specyficznej tradycji i historii. Szanujmy Kościuszkę, który zostawił nam wzór naszego własnego wojskowego sztucera i terminologię.
Gdyby
jakiś angielski tłumacz Trylogii Sienkiewicza zrobił z husarza
kirasjera, to mielibyśmy mu to za złe (a husarz Roch Kowalski mógł nawet mocno pobić) – ta sama zasada obowiązuje i naszych
tłumaczy.
Do
pewnego stopnia usprawiedliwia to
komplikacja polskiej terminologii, jednakże można te rzeczy
sprawdzić, a tłumaczenie cyklu powieściowego pozwala chyba na
włożenie większej pracy w przygotowanie realiów niż przy tłumaczeniu pojedynczej historii.
Za
to kwestie czysto literackie wyszły w polskim
wydaniu bardzo ładnie: język
jest barwny, dialogi nadają klimat i podkreślają indywidualności
postaci. A
trzeba pamiętać, że wszystkie osoby w cyklu Cornwella są ważne: postaci
drugoplanowe to najczęściej narodowi bohaterowie Anglii i Francji,
opisani w licznych anegdotach i raczej łatwi do porównania z
literackim portretem. Warto dodać, że na napoleońskich dowódcach
Cornwell używa sobie okrutnie, co dla Polaków (z naszym kultem
Napoleona) może brzmieć dziwnie.
Cóż,
Anglicy mieli powody, by nie lubić cesarza Francuzów i jego
ekipy.No, ale między innymi za tę egzotykę spojrzenia polubiłem cykl Sharpe'a, niezależnie od tego, że polubiłem samego Richarda Sharpe, bo fajny z niego gość i umie się zachować przyzwoicie, a to w naszych czasach jeszcze większa rzadkość niż za Napoleona.
Bohaterowie
Cornwella, pełnokrwiści i pełni zwykłych ludzkich słabości
stanowią poważny atut tej historii. Walka o strategicznie położone
Oporto i wyrzucenie wojsk francuskich z Portugalii staje się w
„Spustoszeniu” przede wszystkim okazją do konfrontacji
charakterów. Niesforna angielska panna z bogatej rodziny, która
niechcący uruchomiła cały ciąg przypadkowych zdarzeń, niczym
dama z rycerskiego romansu doprowadziła do starcia reprezentantów
dobra i zła... ale w wydaniu bardzo ludzkim: jest ktoś, kto chce
zarobić, jest ktoś, kto próbuje po prostu uratować dziewczynę...
i przeważająca większość takich, którym to właściwie jest
obojętne, bo na wojnie widzieli już wiele okrutnie zamordowanych
młodych kobiet i jedna więcej nie zrobi wrażenia. Oczywiście jest
też młody oficer-idealista, prawnik, poeta, romantyk,
oddany romantycznym ideałom tak bardzo, że wzrusza, jak don
Kichote. Są dezerterzy, szpiedzy, zbójcy i partyzanci... słowem: galeria rozmaitych okazów ludzkiej menażerii przedstawiona z talentem portrecisty.
Na
dobrą sprawę bohaterowie powieści historycznej Cornwella są
jednoznacznie dobrzy albo źli, co u Sienkiewicza oznaczało głównie
wybór polityczny (moralność Kalego nieźle służyła mistrzowi Henrykowi)
zaś w cyklu o przygodach Richarda Sharpe'a dotyczy głównie
osobistego poczucia przyzwoitości. Można nie lubić Anglików, ale
szanować Sharpe'a. Można być po stronie Napoleona... ale nie
popierać tego, co robią jego żołnierze w podbijanym kraju –
ponieważ niektóre wartości, takie jak honor czy ludzkie uczucia są
naprawdę uniwersalne i ponad podziałami.
A
na koniec opowieści następuje godzina próby i wyczekiwany finał,
niczym w starym dobrym rycerskim romansie.
I
o to chodzi w klasycznej sztuce opowiadania.
Od
czasów Homera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz